Cytat z Donalda Tuska: „tylko ślepiec lub ktoś w złej woli może twierdzić, że wszystko jest jak dawniej”. Nie jest. Wszystko, a przynajmniej bardzo wiele się zmieniło. Nie jestem entuzjastą innych słów premiera, że „żyjemy w epoce przedwojennej”, bo jest mi obcy wszelki determinizm; wojny nie musimy oglądać nad Wisłą. Co więcej, musimy robić wszystko, co możliwe, by do niej nie doszło, więc założenie, że nas czeka, jest bez sensu. Niemniej nie wolno – i to najprostszy rachunek logiczny – odrzucać jej prawdopodobieństwa.
Ważne umysły w Polsce są przeciwnego zdania, co mnie dziwi i nigdy dziwić nie przestanie. Bo wystarczy spojrzeć za naszą wschodnią granicę, by zobaczyć zagrożenie. Wojna to fenomen o nierozpoznawalnym potencjale; wystarczy drobny błąd historii, by rozlała się jak rak na cały organizm. Dlatego tak ważna jest nowa europejska agenda, którą podyktowali w Katowicach podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego Donald Tusk i szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
Czytaj więcej
Nie ma spokoju na świecie. Złoty sen o końcu historii się nie sprawdził.
Na Kremlu czytali inne podręczniki, inaczej myślą o sile państwa
Ta nowa agenda nie wygasza poprzedniej, ale racjonalnie ją modyfikuje. Już nie tylko zielona transformacja jako główny cel, a za nią długo, długo nic. Teraz na czele europejskiego myślenia i europejskiej agendy musi pojawić się bezpieczeństwo, a w jego ramach nie abstrakcyjnie, a bardzo konkretnie pojmowana obronność. W istocie jest tak, że ukołysani do snu zapewnieniami Fukuyamy uznaliśmy, że wojna to echo przeszłości. Od upadku muru berlińskiego i po rozwiązaniu Sowietów miało już być łagodnie. Przynajmniej u nas. Miała się skończyć epoka ideologicznej konfrontacji, a z nią perspektywa wojen. Nie skończyła się. Nie doceniliśmy potencjału nacjonalizmów i siły myśli imperialnej.