Jarosław klęczał w Paryżu

Piotr Lachmann w książce „Zmiennik. Spowiedź z hakiem” powraca do wieloznacznej przyjaźni z Jarosławem Iwaszkiewiczem, kontaktów z Jerzym Andrzejewskim, Witoldem Gombrowiczem i Tadeuszem Różewiczem.

Publikacja: 05.04.2024 17:00

Jarosław Iwaszkiewicz z Piotrem Lachmannem (po prawei) na zdjęciu z 1958 r. w wydawnictwie Langen-Mu

Jarosław Iwaszkiewicz z Piotrem Lachmannem (po prawei) na zdjęciu z 1958 r. w wydawnictwie Langen-Muller w Monachium

Foto: Archiwum Piotra Lachmanna

Trzeba zacząć górnolotnie, co nie znaczy, że z przesadą: Piotr Lachmann, rocznik 1935, to postać wyjątkowa w polskiej i niemieckiej kulturze. Pisarz i tłumacz za dokonania translatorskie nagrodzony przez nowojorską Fundację im. Jurzykowskich oraz paryską „Kulturę”, poeta, artysta audiowizualny, reżyser spektakli i filmów dokumentalnych.

Dorobek ma tak bardzo zróżnicowany, że nie wiadomo, od czego zacząć opisywanie jego artystycznych intuicji. Może od tego, że jako pierwszy w Polsce wprowadził na scenę multimedia i ekrany – wówczas jeszcze telewizorów, filmowe kolaże – emitowane z magnetowidów, przede wszystkim zaś aktorską hybrydę: aktorkę współgrającą z elektronicznym sobowtórem, zawieszonym między życiem a śmiercią. Była nią Jolanta Lothe, żona i współtwórczyni wraz z Lachmannem Videoteatru Poza. Działał od 1985 r. w warszawskim Teatrze Studio, gdzie Lachmann nazywał się widżejem, czyli wizualnym didżejem, tworząc potem w mokotowskim Pałacu Szustra.

Częścią działalności z kamerą były dokumenty o pisarzach i poetach, m.in. cykl „Twarze” o Tadeuszu Różewiczu, który dzięki Lachmannowi poczuł się aktorem. Pan Piotr od dekad propaguje też twórczość E.T.A. Hoffmana, eksponując znaczenie pobytu niemieckiego romantyka o polskich korzeniach w Warszawie w latach 1804–1807. Słynnego „Dziadka do orzechów” zainspirowali m.in. sąsiedzi z warszawskiej ulicy Freta. Potem fantazje Hoffmana wpłynęły na twórczość Edgara Allana Poe i H. P. Lovecrafta.

Obecnie Lachmann mieszka w Milanówku – nieopodal Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, a jednocześnie blisko cmentarza w Brwinowie z ich grobami i vis-à-vis opuszczonego szpitala w Turczynku, gdzie umarł ukochany Iwaszkiewicza, Jerzy Błeszyński, zakamuflowany w opowiadaniu „Kochankowie z Marony”. Pierwszy raz, nie rozwijając biograficznych i homoseksualnych kontekstów prozy, ekranizacji opowiadania dokonał w 1966 r. Jerzy Zarzycki z Iwaszkiewiczem w roli współscenarzysty. „Nieocenzurowaną” wersję z myślą o dużym ekranie zrealizowała Izabella Cywińska w 2005 r. Tworząc scenariusz, czerpała także z dziennika pisarza i listów, opisujących skomplikowany hetero-homoseksualny trójkąt wokół postaci Jerzego, który umierał na gruźlicę.

Czytaj więcej

Sto lat „Czarodziejskiej góry”. Tomasz Mann zapowiada koniec naszej belle époque?

Górniczy mundur pisarza

Teraz czas na odsłonięcie kolejnej nieznanej Iwaszkiewiczowskiej historii, która odżywa na przecięciu biografii autora „Kochanków z Marony” i Piotra Lachmanna właśnie w „Zmienniku”, któremu można nadać podtytuł „Po śmierci Jerzego Błeszyńskiego”. Doceniając odwagę Lachmanna w pisaniu o uczuciowych relacjach w środowisku literackim, warto nie traktować tego, co napisał, dosłownie, pamiętając, jak bardzo cenił w Videoteatrze Poza opowiadanie o życiu i śmierci poprzez trzeci stan egzystencji – wirtualność, która kiedyś nosiła nazwę fikcji. Obecnie zaś staje się alternatywną wersją życia poprzez różne artefakty bądź pseudodokumenty (mockument).

Można je nazywać „fejkami” naszej rzeczywistości i wyobraźni, ale czasami lepiej tłumaczą życiową prawdę niż fakty. Granice między prawdą a wirtualnością zaciera zresztą nie tylko sugestywność artystycznej kreacji, lecz także nie do końca przez nas kontrolowane praktyki pamięci, która na przestrzeni wielu lat życia ulega różnym wpływom. Dopiero, nomen omen, mając to w pamięci i czytelniczej wyobraźni – możemy bezpiecznie podążać za narracją Piotra Lachmanna, która przywołuje jego ambiwalentną przyjaźń z Jarosławem Iwaszkiewiczem w prześmiewczej formie, którą sam Lachmann określił jako „spowiedź dziecięcia XX wieku i starca XXI wieku”, która opisuje „paradoksy i paroksyzmy starości, choroby, ciała, płci”.

Lachmann zadaje sobie pytania, czy to próba spóźnionego coming outu, czy zapuszczenia korzeni w piaskach mazowieckich? A może eschatologiczna błazenada artysty, demonstrującego swój poetycki warsztat przed nieżyjącym przyjacielem? Nie wyklucza, że w książce spełnienie znajdują słowa Iwaszkiewicza, które sformułował w liście do młodego Lachmanna z Rzymu, 23 listopada 1958 r.: „i pomyślałem sobie, że to będzie kiedyś taki moment literacki, spotkania Lachmanna z Iwaszkiewiczem”.

Jeden z monologów autora „Zmiennika” brzmi: „Boję się teraz iść na twój grób, bo nie znalazłbym tam już ciebie, tego, którego sobie wykreowałem na tych stronach ze strzępków pamięci i wyobraźni jak jakiś patchwork, tylko zupełnie mi nieznanego trupa, którego poznałbym po jednej tylko rzeczy: mundurze górnika. Ale tak to już jest w naszej epoce, która kostiumy przedkłada nad osobę, już nie mówiąc o „osobowości” czy indywidualności. Lepiej, żeby tej było najmniej”.

Interpretując na nowo górniczy mundur, w którym kazał się pochować Iwaszkiewicz, a z którego kpiono po pogrzebie pisarza w czasach dla niego nie najlepszych, gdy za przywileje PRL płacił słono m.in. w dobie karnawału pierwszej Solidarności, Lachmann monologuje o zaskakującym come backu Iwaszkiewicza w ostatniej dekadzie:

„W dodatku nagły boom na ciebie jako na postać, człowieka, chyba właśnie prekursora LGBT na świeczniku, co z tego, że tandetnym, peerelowskim. Będę chcąc nie chcąc w jakimś peletonie iwaszkiewiczologów, kurdepologne (…) Durna, by nie powiedzieć dupna uzurpacja. Cmentarna hiena wyje twoimi wierszami. W dodatku kto? Jakiś na wpół zboczony szkop. Jakby mało było tego Andrzeja Szkopa, co leży obok ciebie na wyciągnięcie ręki. Odkryto, że zmarli, rozkładając się przykładnie jak na trupa przystało, wykonują dużo ruchów właśnie rąk. Jak marionetka?”.

Wieloznaczny tytuł książki „Zmiennik. Spowiedź z hakiem”, wydanej przez Wydawnictwo Akademickie SEDNO, sugeruje konteksty nie tylko gejowskie, ale też szpiegowsko-agenturalne. Zacznijmy od tych pierwszych. Piotr Lachmann miał być́ zmiennikiem kochanka Jarosława Iwaszkiewicza, czyli wspomnianego Jerzego Błeszyńskiego. By nie spoilerować wszystkiego, napiszę tylko, że w książce czytamy o scenie w pewnym hoteliku w Paryżu, która dla Iwaszkiewicza przedstawionego w konwencji błagalnej, z fotosem Błeszyńskiego w dłoni – miała pewnie wymiar melodramatyczny, a dla młodego Piotra Lachmanna – raczej groteskowy. Sam autor w bezpośrednim kontakcie niezwykle rozmowny, przy formułowaniu wypowiedzi nie do książki, która zawsze może być fikcją, lecz do tego artykułu, a potem w trakcie akceptowaniu ich do druku, staje się lakoniczny, zagadkowy.

– Piszę trochę w ciemno – ocenia sam siebie. – Podczas tych i innych spotkań z Iwaszkiewiczem nie znałem jego kochanków ani nawet owego „słynnego kochanka”. Imię i nazwisko „wyświetlilo” się dopiero w trakcie pisania i złapane zostało w sieć tej wielowarstowowej narracji. Nie sprowadzajmy jej do „faktów”. Akurat gruźlica nie jest tak zupełnie od rzeczy.

Najwierniejsi czytelnicy „Plusa Minusa” być może pamiętają rozmowę z Piotrem Lachmannem z 2006 r. o jego wojennym dzieciństwie w Gleiwitz (Gliwicach), o ojcu, który był piłkarzem i zginął pod Stalingradem. To ważne, ponieważ osierocenie pana Piotra przez ojca jest jednym z tropów prowadzących, choć nie od razu, do poznania Iwaszkiewicza. Dlatego przypomnę historię stanowiącą kanwę spektaklu „Hamlet gliwicki”. Była w nim następująca scena: kilkuletni niemiecki chłopiec leży w łóżku matki, pod kołdrą, razem z radzieckim oficerem, który ukrywa się przed szukającym go NKWD. Chłopiec patrzy na mapnik oficera i widzi naszkicowany kierunek natarcia na Berlin. W tle rozgrywa się dramat ojca zaginionego pod Stalingradem i dramat nieowdowiałej jeszcze oficjalnie młodej kobiety, która ratuje życie własne i syna, „świadcząc miłosne usługi bez miłości” żołnierzom idącym przez Gliwice na stolicę III Rzeszy.

– Ta sztuka o Niemczech i niemieckim ojcu powstała z polskiej inspiracji – mówił Lachmann. – O ile w Polsce był nadmiar ojcowskich duchów, w tym stłamszone duchy ojców katyńskich obecne tylko w rodzinnych kapliczkach, o tyle w Niemczech panowała próżnia. Duch ojca został wyparty przez zawsze wszechwładnego w Niemczech ducha czasu – magiczny Zeitgeist, któremu wypada się podporządkować. Ojcowie byli tabu, bo albo uwikłali się w nazizm, o czym w ogóle się nie mówiło, albo byli ofiarami Hitlera.

W „Zmienniku”, który jest też albumem, a może wręcz galerią, ponieważ poza implantami graficznymi zawiera kilkadziesiąt zdjęć, uzupełniających wiersze i wspomnienia nie tylko o Iwaszkiewiczu, oglądamy rodzinę autora w 1940 r. oraz rodzinę Iwaszkiewicza. A gdy Lachmann zaczął już pisać wiersze i zobaczył w jednej z gazet Iwaszkiewicza, podobnego do pana ojca, wysłał poecie swoje wiersze. Oczekując potwierdzenia wersji z książki, pytam: – Tak to się zaczęło?

– No, tak mniej więcej – odpowiada autor „Zmiennika”. – Ale opowiedziane jest to labiryntowo, na raty i dla bardziej cierpliwych czytelników, wręcz po pagórkach metafizyki, no i dołach fizjologii.

Pokojowe przemówienia Iwaszkiewicza

Myślę, że nie jestem jedynym czytelnikiem, który może pomyśleć, że w pewnym okresie młody poeta Piotr Lachmann mógł prowadzić grę z Iwaszkiewiczem, który w peerelowskim życiu literackim był bardzo wpływową osobą. Grę, którą da się opisać mniej więcej tak: Lachmann miał nadzieję, że wydrukuje wiersze, a Iwaszkiewicz myślał, że dostanie coś więcej…

– Puenta jest nieco inna: bo to ja probuję rozkochać w sobie po raz drugi postać, która przypomina „do pewnego stopnia” autora „Sławy i chały”, jak nazywaliśmy tę powieść́ – odpowiada Lachmann. – To wieloetapowy proces z masą nieporozumień i niedomówień. Iwaszkiewicz był bardzo delikatnym kandydatem na kochanka, ja byłem niezdecydowany i nie zależało mi aż tak bardzo na byciu drukowanym. Ale jest mimo to ciekawa fabuła w postaci takich właśnie niedopowiedzeń i „niedopieprzeń”. Słowo cieszyło się znacznym powodzenie, gdy zaśpiewała je Marysia Peszek w „Miasto manii”, która to płyta była, jeśli chodzi o stronę literacką, naszym wspólnym, mocno poronionym „dziełem”.

Ponieważ można odnieść wrażenie, że książka niekoniecznie pokrywa się z autoryzowanymi wypowiedziami, próbuję dowiedzieć się czegoś więcej w kwestii mogącej wypromować „Zmiennika”. Pytam: „czy Lachmann podpisał z sobą cyrograf o treści: ujawnię trochę obyczajowych spraw z alkowy wielkich pisarzy, a czytelnicy zorientują się, że lepiej piszę i od wielu polskich pisarzy, a przypomnę też̇ swoje wcześniejsze, niebagatelne w Polsce dokonania”? – Tak pan to widzi – odpowiada Piotr Lachmann. – Od środka autora spowiedzi wygląda to zupełnie inaczej. Nigdy też nie miałem zamiaru konkurować z „koryfeuszami pióra” pod względem jakości pisania.

Dała znać o sobie godna szacunku skromność, można więc przystąpić do rozkodowania znaczeń „haka” z podtytułu książki. Zwłaszcza w tej kwestii wszystkie hipotezy należy formułować z ostrożnością, rzecz miała się bowiem następująco: Piotr Lachmann, obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej o niemieckich korzeniach, wjechał samochodem w maszt, co już samo w sobie robi wrażenie ataku na infrastrukturę wojsk Układu Warszawskiego, a jak się okazało, maszt nie był własnością Ludowego Wojska Polskiego, lecz Armii Czerwonej. Dla wszystkich służb taka wpadka to wyjątkowy kąsek i szansa na zwerbowanie agenta ubecji. I taka gra się zaczęła, a w związku z tym, że „figurant Piotr Lachmann” obracał się w śmietance towarzyskiej literatury polskiej oraz niemieckiej, w związku z tym, że w tle pojawia się wielki Jarosław Iwaszkiewicz – wobec „figuranta” warto było użyć haka związanego z wypadkiem samochodowym, po to, żeby zbierał haki na Iwaszkiewicza. Dlatego akcja „romansu” przenosi się z Paryża do Rzymu, gdzie młody Lachmann na zaproszenie Iwaszkiewicza dociera, i owszem, ale ostatecznie zachował się w sposób, który zaskoczyłby najwytrawniejszych szefów służb (nie zdradzę jak). Potem zaś klei meldunki dla ubecji o Iwaszkiewiczu… z jego publicznych wystąpień i socjalistycznych peanów na temat pokoju. Oficerowie służb, czytając je, ziewali pewnie z nudów.

– Tu zdradzam, a tak naprawdę to pan, mój największy „grzech”, zdradzam, ale nie zabiegam o rozgrzeszenie – broni się Lachmann. A sam „meldunek” jest megagroteskowy. A że chodzi o ubecję, to już wyłącznie pana hipoteza. Obracamy się wszyscy w polu wielosłużb. Dziś podobnie jak wczoraj.

Wiedząc, jakim przedmiotem pożądania jest dziś dla największych polskich pisarzy kontrakt na niemieckie tłumaczenia książek, daje bowiem dostęp do wielkiego rynku niemiecko-szwajcarsko-austriackiego, czytając „Zmiennika” można odnieść wrażenie, że choć niemieckie korzenie Piotra Lachmanna mogły być obciążeniem wobec władz, które posługiwały się wobec wszystkich, nawet dzieci, stereotypem nazistowskiego okupanta – kontakty na niemieckim rynku wydawniczym zwiększały zainteresowanie młodym polsko-niemieckim pisarzem, który był również tłumaczem. W tej roli, w towarzystwie Jarosława Iwaszkiewicza, oglądamy go na zdjęciu z 1958 r. wykonanym w wydawnictwie Langen-Muller w Monachium. Z kolei w warszawskim hotelu Bristol mizdrzył się do Lachmanna Jerzy Andrzejewski w czasach pisania „Miazgi”. Na początku lat 60. zabiegał o poparcie Witold Gombrowicz. Jak to więc jest: Niemiec to z jednej strony „dawny kat”, z drugiej zaś, może pomóc przebić się na wielki niemieckojęzyczny rynek, gdzie czytają książki, gdy w Polsce raczej SMS-y albo memy?

– W Niemczech też już czyta się masowo SMS-y i MMS-y – odpowiada. – Książki jednak w dalszym ciągu, niejako w formie tradycyjnego odruchu kulturowego. A z tym „odium” okupanta ostrożnie. Na pewno nie dotyczy mojego ojca. Trochę pyta pan obok mojej rzeczywistości, która się mnie samemu wymyka, w dalszym ciągu. Książka miała ten autobiograficzny rozgardiasz trochę uporządkować.

Uporządkujmy sprawę z Witoldem Gombrowiczem, ponieważ zachowała się korespondencja z nim, czyli pisane na maszynie listy. Rozpoczętą w styczniu 1961 r., przytaczam z dodaną interpunkcją, której wielki pisarz nie stosował. A propozycję Piotrowi Lachmannowi złożył następującą: „Drogi Panie Peter (czy jak tam), właśnie przestudiowałem pański liścik, widzę, że inteligentny, niech Pan we mnie wali listami jak w dym, ile się Panu zechce, inna rzecz, że ja nie mogę odpowiadać zbyt obszernie, bo jestem jak Napoleon, z tą wszakże różnicą, że prowadzę jednocześnie wszystkie kampanie – włoską, niemiecką, angielską i nawet amerykańską. Ale bądźmy przyjaciółmi, co?”.

Czytamy pełne komplementów wyznanie: „List Pana wielce mnie zaciekawił i nawet zabrałem go do kawiarni, żeby jeszcze raz przeczytać, a nawet omawiałem go z pewnym Argentyńczykiem, którego nazywam Goma. Mam wrażenie, że żyje w Panu die goettliche Funke i że coś z tego będzie – to samo mówi Goma. Niech mi Pan co swojego prześle (lepiej prozę). A w ogóle szkoda, że Pana tu nie ma, bo ja tylko z młodzieżą zadaję się – starych koni nie mogę znieść”.

Czytaj więcej

Omenaa Mensah i polskie artystki tworzą nowy rozdział Biennale na Malcie

Jolanta Lothe i zarażenie dozgonne

Gombrowicz, znany sknera, nie mógł też znieść wydatków – zwłaszcza z własnej kieszeni, nie chciał więc zachęcać młodego pisarza i tłumacza nadmiernym udziałem w honorariach, co komunikuje tak: „Wiem zresztą, że Pan nie nędznej mamony szuka w tych potężnych arcydziełach”. W zamian szafuje rodzajem błogosławieństwa i iluzją niejasnej premii: „Oby Najwyższy kierował pańskim piórem (…) Inna rzecz, że gdyby Pan pomógł »Iwonie« w wylezieniu na jakąś przyzwoitą scenę niemiecką, ten czyn nie pozostałby bez nagrody”.

Jak widać Witold Gombrowicz chciał pozyskać Piotra Lachmanna do ofensywy „tłomaczeniowej”, czyli tłumaczeń na niemiecki, a także pozyskać nowe źródło informacji o szansach sprzedaży swoich książek oraz docieranie do niemieckich czytelników, przyznając, że „Ferdydurke” nawet dla recenzentów, którzy pisali pozytywne teksty, pozostawała niezrozumiała („niemądre krytyki (…) choć często pochwalne”). W odbiorze pierwszej powieści Gombrowicza miały pomóc „dyskursy radiowe” Lachmanna.

Trudno stwierdzić, czy Gombrowicz daje dowód snobizmu, czy też kpi ze snobów – a może jedno i drugie, pisząc: „Jakby Pan jeszcze coś pisał, proszę nacisk kłaść, że książka jest sensacją w kołach intelekt.[ualnych – dopisek J.C.] w Paryżu”.

Lachmann miał też pomóc w weryfikacji wierności tłumaczenia skomplikowanego językowo „Ślubu”, a sprawa tłumaczenia „Iwony księżniczki Burgunda” zakończyła się nieporozumieniem. Pierwszy dramat Gombrowicza przełożył Heinrich Kunstmann. Gombrowicz, który swoją korespondencję nazywał „ewangelją”, przekonuje Lachmanna, by zaniechał żalu. Na poparcie cytuje… Marię Konopnicką, którą musiano mu wbijać do uczniowskiej głowy z siłą równie wielką co „Słowackiego, który wielkim poetą był”. Cytat brzmi: „Czynów dokonanych za progiem przeszłości sam Bóg nie odwoła”.

Spotykając się z Piotrem Lachmannem w jego obecnej siedzibie, nie ma wątpliwości, że od dóbr materialnych bardziej ceni sztukę i wolność, sprowadzając się bowiem w pobliże iwaszkiewiczowskiego Stawiska, mieszka jak alternatywny performer w prywatnym squacie, zasłoniętym bujnie porastającymi trawami. Pytam, czy nie lepiej byłoby żyć w Niemczech, gdzie był często wydawany jako specjalista od ETAH? Czy może Polska dawała większą szansę na przygodę, którą realizował w przyjaźni z Tadeuszem Różewiczem, Helmutem Kajzarem, w związku z Jolantą Lothe?

– Może sam tok narracji jest zabawny, ale powody mojej długiej bytności w Warszawie, no i na Mazowszu, są mało zabawne – odpowiada. – Skrót ETAH rozszyfrujmy: chodzi o światowej sławy romantyka E.T.A. Hoffmanna, który nieco ponad trzy lata spędził Warszawie, dokładnie od 1803 do 1806 r. Robiliśmy z Jolą Lothe w paru spektaklach, co dało się wykonać w tym małym teatrzyku w Pałacu Szustra. Nie za wiele w pamięci naszych widzów się z tego utrwaliło. W „Zmienniku” ta mocno fascynująca postać też się przecież pojawia. Jest wpisana w taką karuzelę kręcącą się w wielu czasach jednocześnie, choć przede wszystkim współcześnie... na brwinowskim cmentarzu. Ale ten cmentarz przenosi się co chwila do Pałacu Szustra, narracja przypomina bowiem nasze spektakle „poza”, nie tylko hoffmannowskie, w których taka symbioza rzeczy martwych i żywych, postaci zmarłych i jak najbardziej istniejących w „planie żywym”, była szaloną metodą. Bez żywej Joli Lothe takie szaleństwo jest trudno wyobrażalne. Wniosła do teatru „Poza” coś w Warszawie nieznanego – może duszę wileńską? No i zaraziła mnie nią dozgonnie.

List Witolda Gombrowicza do Piotra Lachmanna

List Witolda Gombrowicza do Piotra Lachmanna

Archiwum Piotra Lachmanna

Trzeba zacząć górnolotnie, co nie znaczy, że z przesadą: Piotr Lachmann, rocznik 1935, to postać wyjątkowa w polskiej i niemieckiej kulturze. Pisarz i tłumacz za dokonania translatorskie nagrodzony przez nowojorską Fundację im. Jurzykowskich oraz paryską „Kulturę”, poeta, artysta audiowizualny, reżyser spektakli i filmów dokumentalnych.

Dorobek ma tak bardzo zróżnicowany, że nie wiadomo, od czego zacząć opisywanie jego artystycznych intuicji. Może od tego, że jako pierwszy w Polsce wprowadził na scenę multimedia i ekrany – wówczas jeszcze telewizorów, filmowe kolaże – emitowane z magnetowidów, przede wszystkim zaś aktorską hybrydę: aktorkę współgrającą z elektronicznym sobowtórem, zawieszonym między życiem a śmiercią. Była nią Jolanta Lothe, żona i współtwórczyni wraz z Lachmannem Videoteatru Poza. Działał od 1985 r. w warszawskim Teatrze Studio, gdzie Lachmann nazywał się widżejem, czyli wizualnym didżejem, tworząc potem w mokotowskim Pałacu Szustra.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi