Krzyż. Wiedza, która nie daje spokoju

Klauzura nie była ucieczką, miejscem schronienia, zabawą w chowanego ze światem. Jak Łucja dostała się do Narnii i została jej królową, tak Edyta dotarła do „pełni życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami” i stała się Teresą Benedyktą od Krzyża. W jej losie – filozofa i pierwszej od czasów starożytności świętej Kościoła katolickiego pochodzenia żydowskiego – zbiegają się Ateny, Jerozolima i Rzym.

Publikacja: 22.03.2024 17:00

Stamtąd widać całą wieczność i cały Wszechświat. „Chrystus św. Jana od Krzyża”, Salvador Dali, obraz

Stamtąd widać całą wieczność i cały Wszechświat. „Chrystus św. Jana od Krzyża”, Salvador Dali, obraz z 1951 r.

Foto: Alamy Stock Photo/be&w

Gaz wydzielał się z lampy. Czytała do późna, zapomniała jej wyłączyć. Uratował ją i śpiącą obok siostrę ból głowy; ciężkie odurzenie trującą, niewidzialną substancją. Przyjęła ocalone cudem życie jak nietrafiony prezent. Zapytała tylko „Dlaczego w tej głębokiej ciszy nie zostawiono nas w spokoju?”.

Między tamtą nocą a śmiercią Edyty Stein w komorze gazowej obozu Auschwitz-Birkenau minęły trzy dekady. 30 lat będących odpowiedzią na tamto retoryczne pytanie. Jej życie nie zostawia nas w spokoju. Każdy fragment tej biografii, napisane przez nią książki i podjęte decyzje, jest jak szarpanie za ramię: „Wstawaj, obudź się. Coś cię zatruwa. Rusz się, bo inaczej umrzesz”.

Pewnie gdyby żyła dzisiaj, jej sprawa zostałaby załatwiona dużo łatwiej; zdiagnozowano by u dojrzewającej Edith chorobę dwubiegunową albo którąś z nerwic. Jednakże jej „schorzenie” tylko z zewnątrz wyglądać może na następujące po sobie na przemian okresy manii i depresji. Chorobliwy niepokój, pośpiech, wielkie nienasycenie i rozpacz, kiedy kolejne obietnice ukojenia okazywały się niewystarczające (za płytkie, za mało intensywne, niewystarczająco realne), można zdiagnozować wyłącznie słowami św. Pawła: „Niespokojne jest moje serce, dopóki nie spocznie w Tobie”.

Gdy ciężarówka Gestapo podjechała pod mury klasztoru karmelitanek bosych w holenderskim Echt, Edyta wzięła swą rodzoną siostrę za rękę, mówiąc: „Chodź, pójdziemy umrzeć za nasz naród”. Tym razem nie zostawią ich w spokoju. Ale to będzie zupełnie inna śmierć. Tak bardzo, jak różnić mogą się od siebie tylko koniec i początek.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Prometeusz się wstydzi

Gorączka źródeł

Świętość jest za każdym razem tą samą odpowiedzią, udzielaną jednak na bardzo różne pytania. Nie jej treścią, ale posmakiem jest duch czasu, w którym się wydarza. Świętość Edyty Stein wybrzmiała w pierwszych dekadach XX wieku, miała więc w sobie tamten głód, chorobliwą wręcz potrzebę autentyczności. Jak przybywających do Nowego Świata opanowywała gorączka złota, tak Europejczyków u zmierzchu fin de siècle’u dopadła gorączka źródła. Niedające spokoju przeczucie, że pod tą wypolerowaną do granic wytrzymałości powierzchnią coś musi się ukrywać. Że komfort życia, technologiczny postęp COŚ przykrywają. Że pod tym spodem bije jakieś źródło. Psychoanaliza dopatrywała się go w stłumionej energii seksualnej. Europejskie salony próbowały wywołać je na spirytystycznych seansach. Ekspresjoniści malowali, jakby nie nakładali barw na płótno, ale chcieli je rozdrapać, dotrzeć do niezafałszowanych, pierwotnych treści życia.

Na fali tej samej gorączki narodziła się fenomenologia. Przebudzenie filozofii ze snu pozorów. Powrót marzenia, ambicji, uśpionej od czasów Oświecenia, by dotrzeć do Rzeczy Samych. Już nie opinii, wrażeń, cieni na ścianie. Edmund Husserl ubrał w teorię i metodę wielkie ludzkie pragnienie dotyku. Fenomenologia chciała dotknąć Tego Co Jest, a nie tylko rozprawiać o tym, co i jak wydaje się istnieć. Uzgadniać opinię, wyciągać średnią z wrażeń. To było jak wystrzelenie flary, wysłanie sygnału do podobnie niespokojnych i spragnionych rzeczywistości duchów: „tu jestem”.

Zgromadzili się wokół Husserla sami najwięksi: Max Scheler, Adolf Reinach, Roman Ingarden, Martin Heidegger. I Edyta Stein. Chyba nigdy wcześniej ani później filozofia współczesna nie zbliżyła się tak bardzo do swych źródeł; dzięki fenomenologii stała się metodą, praktyką nawrócenia. Wstrząsu, który jest powrotem. Powrotu, będącego wielkim krokiem naprzód. Chodziło w niej o to, żeby pozbyć się z oczu, odczuwania i rozumienia rzeczywistości całego nalotu teorii, założeń, poglądów. Doprowadzić się do stanu absolutnej pustki i kompletnej niepewności. Husserl nazwał tę metodę niewinnym słowem „redukcja”, ale tak naprawdę chodziło o śmierć. Jeśli wszystko, co mi się wydaje, co wiem, czym żyję, ma dla mnie zniknąć, to czym innym może to być? Ale ta śmierć była tylko wstępem do Wielkiego Odrodzenia. Zobaczenia wszystkiego jako nowe. Przeżycia wstrząsu na widok krzesła, liścia, uśmiechu – doświadczenia każdej rzeczy i przedmiotu, jakby była sama w sobie pierwszym zdarzeniem w historii świata.

Kiedy Edyta Stein zdecyduje się pójść jeszcze dalej niż Husserl, do Karmelu, doświadczenie „redukcji fenomenologicznej” będzie dla niej w oczywisty sposób przygotowaniem do tego, co Jan od Krzyża nazywał „Via Crucis” – drogą Krzyża. Wszystkie Ciemne Noce, okresy śmierci zmysłów i duszy, były w pismach odnowiciela zakonu karmelitów – bardzo podobnie jak w teorii odnowiciela filozofii, Husserla – przygotowaniem pod eksplozję światła. Noc jest ciemna dlatego, że oczy nie są jeszcze gotowe na tak wielką światłość. Tak naprawdę, żeby zrozumieć Husserla i św. Jana, wystarczy powpatrywać się w słoneczny dzień przez chwilę prosto w niebo. Już po chwili zbyt ostry blask wywoła tymczasową ślepotę. W umyśle i duszy można jednak ten moment przeczekać, przekroczyć. Znieść ból; wytrzymać odrętwienie, niepewność i poczucie osamotnienia. Twarzą w twarz z ciemnością, czekając na to, aż cały świat objawi się nam z powrotem w nieznanym, porywającym blasku. Po śmierci Husserla Edyta stwierdziła, że jest spokojna o los jego duszy, „bo kto szuka prawdy, ten szuka Boga. Czy jest tego świadomy, czy nie”.

Ona nie przeprowadzała żadnego intelektualnego projektu, syntezy „wiary i rozumu”, „filozofii i Ewangelii”, „teorii i praktyki” – jej historia jest dlatego tak fascynująca, bo stanowi organiczną całość, nie da się tam odróżnić poszczególnych elementów, bo pasują one do siebie jak części jednego ciała. Nie istnieje żadne napięcie między wiarą i wiedzą, mądrością i Kościołem. Jest tylko decyzja do podjęcia. Po jednej stronie jest nawrócenie, po drugiej – jego brak. W tym słowie, które stało na samym początku przygody człowieka ze swoją duszą – tej „Przygody Samej”, źródłowego doświadczenia niebezpieczeństwa i skarbu, drogi i celu, bólu i rozkoszy – jest wszystko. I tu też przebiega jedyna w zasadzie istotna różnica między ludźmi. Dzieląc ich na tych, którzy nawrócenia się podejmują, i tych, którym wygodnie jest w świecie złudzeń. Cierpliwych konsumentów rozpaczy.

Nieskończony świat

Różnice występują też pomiędzy znajdującymi się w różnych miejscach drogi nawrócenia. Już podczas pobytu w zakonie Edyta kontynuowała korespondencję z Romanem Ingardenem, z którym zaprzyjaźniła się jeszcze podczas seminarium u Edmunda Husserla. Wielokrotnie musiał on wyrażać swoje wątpliwości co do podjętej przez nią decyzji, ponieważ w zachowanych listach Stein nieraz się z niej tłumaczyła.

„Ale w jaki sposób miałabym w paru słowach nakreślić Panu portret tego »realnego dziania się«? To nieskończony świat, który otwiera się całkiem na nowo, gdy zamiast na zewnątrz, zaczyna się wreszcie żyć do wewnątrz. Wszystkie realne rzeczy, z którymi przedtem miało się do czynienia, stają się przezroczyste i zaznacza się odczuwalna obecność sił, które wprawiają je w ruch i stanowią właściwy ich fundament. Jakież błahe wydają się wówczas konflikty, którymi zaprzątywało się sobie głowę. Jakąż pełnię życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami, jakich nie przeczuwa i pojąć nie może świat doczesny, mieści w sobie jeden, jedyny, na zewnątrz niemal pozbawiony wydarzeń, dzień całkiem niepozornego ludzkiego jestestwa”.

Ze wszystkich napędzanych w tamtym czasie „gorączką źródeł” poszukiwaczy ukrytego podglebia zjawisk, chyba tylko jej jednej udało się zajrzeć za tę zasłonę; wejść do szafy, która okazała się być portalem do TEGO świata. „Tego właśnie doświadczali znawcy życia wewnętrznego wszystkich epok – pisze Stein – zostali oni bowiem wciągnięci w największą głębię duszy przez coś, co działało z większą siłą niż cały świat. (…) Modlitwa jest największym osiągnięciem, do jakiego zdolny jest duch człowieka”. Klauzura nie była ucieczką, miejscem schronienia, zabawą w chowanego ze światem. Jak Łucja w prozie C.S. Lewisa dostała się do Narnii i została jej królową, tak Edyta dotarła do „pełni życia z całym jego cierpieniem i rozkoszami” i stała się Teresą Benedyktą od Krzyża.

W jej losie – filozofa i pierwszej od czasów starożytności świętej Kościoła katolickiego pochodzenia żydowskiego – zbiegają się Ateny, Jerozolima i Rzym. I dokładnie tak samo w jej zakonnym imieniu zbiegają się trzy drogi: św. Benedykta, ojca zachodniego monastycyzmu, którego Edyta czuła się „duchową córką”, oraz dwójki reformatorów zakonu karmelitańskiego, do którego wstąpiła: Teresy z Ávili i Jana od Krzyża.

Przy wszystkich różnicach – płci, charakteru, epoki – każde z tych imion wskazuje na ten sam ruch: ucieczkę, która jest powrotem. Bunt będący wyrazem głębszego posłuszeństwa. Benedykt uciekł z Rzymu, Teresa i Jan sprzeciwili się własnej regule, którą uznali za zbyt mało wymagającą, odchodzącą od pierwotnego ducha Karmelu. Każde z nich było jak dziecko, które nagle orientuje się, że dom, w którym mieszka, nie jest tym prawdziwym. I ucieka, zaczyna szukać, a nie znajdując – buduje od nowa.

W tym wszystkim jest coś dziecinnego. Dziecięce upór, fantazja i rozmach tego, który jeszcze nie wie, że pewne rzeczy są niemożliwe. I dzięki temu udaje mu się je robić. Bo dzieci nie są odrealnione, przeciwnie – przyjmują wrażenia i odpowiadają na nie z niczym nieosłabioną mocą, z żywością i prostotą, bez uprzedzeń i zahamowań. Ich realizm ma w sobie coś ze świętego realizmu – „pierwotnej, wewnętrznej wrażliwości duszy odrodzonej w Duchu Świętym”. Edyta Stein pisze o nim w przedmowie do swej ostatniej książki – „Wiedzy Krzyża”. Książki, którą napisała w odpowiedzi, reakcji przeciwko „otępieniu religijnemu”. Temu, że coraz więcej katolików „przechodzi obok rzeczywistości zbawienia, że przestała być ona dla nich siłą formującą życie”. Książki wreszcie, której napisanie zostało jej zlecone przez przełożonych na 400-lecie urodzin Jana od Krzyża i którą pisała aż do chwili aresztowania, zesłania do obozu śmierci. Książki, która nie zostawia w spokoju.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Dla Izabeli Leszczyny szpital nie ma sumienia. To nieprawda

Prawdziwe misteria

Jeśli filozofia czegoś uczy, pozostawia swoich adeptów z jakąś praktyczną umiejętnością, to jest to sztuka umierania. „A więc istotnie – mówi w „Fedonie” Sokrates – ci, którzy filozofują jak należy, troszczą się i starają o to, żeby umrzeć, i śmierć jest dla nich mniej straszna niż dla wszystkich innych ludzi”. Bo jeśli chcesz filozofować, to jest uczyć się głębszego posłuszeństwa, musisz być gotowy na to, że uznają cię za buntownika, nieposłusznego prawom rządzącym miastem i światem. Skażą na śmierć za bezbożność, jak Sokratesa. A więc nauka umierania jest w pierwszej kolejności przygotowywaniem się na to ryzyko. Ponieważ „przyjdą takie czasy, że ludzie będą szaleni i gdy zobaczą kogoś przy zdrowych zmysłach, powstaną przeciw niemu, mówiąc: Jesteś szalony, bo nie jesteś do nas podobny”.

Ale przygotowanie to nie jest rozpatrywanie hipotetycznej możliwości bycia zgładzonym przez rozsierdzonych wytykaniem im głupoty i otępienia współplemieńców. Coś takiego mogłoby wtrącić co najwyżej w apatię i nerwicę. Nauka umierania jest aktywna. To nauka latania. Codzienne wzbijanie się umysłem, sercem i duszą ponad tę chwilę i to miejsce, w którym aktualnie się znajduje. Bo – to znów Sokrates, tyle że w „Państwie” – „takiej duszy, która umie patrzeć z góry i ma przed oczami czas wszystek i byt wszystek, czy myślisz, że może się czymś wielkim wydawać życie ludzkie? Więc i śmierci nie będzie za coś strasznego uważał ktoś taki”.

Nauka umierania to też przeżywanie każdego dnia, jakby był ostatnim. „Śmierć niech zawsze stoi ci przed oczyma – uczy Epiktet – w ten sposób ani nie będziesz snuł w myśli nikczemnych zamierzeń, ani też niczego nie będziesz zbyt gorąco pożądał”. Czy też, jak ujął to samo, ale dużo zgrabniej Horacy: „Uważaj za ostatni świt każdego rana, a miłą ci się wyda chwila niespodziana”.

Pisząc „Wiedzę Krzyża”, Edyta Stein uczyła się umierania w każdym z tych sensów. Każdy jej poranek naprawdę mógł być ostatnim, doniesienia o kolejnych aresztowaniach i zbrodniach nazistów docierały nawet za klauzurę Karmelu. Bezpośrednią przyczyną wywiezienia do obozu było co prawda jej pochodzenie, a nie poglądy filozoficzne, ale to właśnie one zadecydowały o tym, że pozostała w Europie, pomimo składanych jej propozycji ucieczki z kontynentu. Mogła uciec przed komorą gazową dokładnie tak, jak przed cykutą uciec mógł Sokrates. Ale jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, w Niedzielę Palmową 1939 roku, prosi przeoryszę z Karmelu w Echt o „pozwolenie oddania się Sercu Bożemu w przebłagalnej ofierze na intencję prawdziwego pokoju”. „Nie pragnę niczego innego ponad to, by wola Boża wypełniła się na mnie” – pisze wówczas Edyta Stein. Była więc czujna, świadoma grożącego jej niebezpieczeństwa. Przyjmowała je z wdzięcznością. Ale przede wszystkim uczyła się latać.

Dużo wyżej niż starożytni mędrcy zalecający podróże ponad atmosferę, skąd można zobaczyć miałkość tego świata i małość ludzkich spraw; wyrobić sobie „trzeźwy osąd rzeczy”. Wyżej niż siódma sfera Wszechświata wzlatuje spojrzenia patrzącego z wysokości Krzyża. Właśnie tak jak przedstawił to Salvador Dali na płótnie „Chrystus św. Jana od Krzyża”. Stamtąd widać całą wieczność i cały Wszechświat. Ale ludzkie sprawy, małości i grzechy nie wydają się małe, tylko warte tego, żeby Bóg przelał za nie swoją krew.

„Słońce, Księżyc, gwiazdy, rzeki wciąż świeżą wodą płynące (…) to są prawdziwe misteria życia i najdoskonalsze wtajemniczenie, które powinny nas napawać weselem i pogodą” – pisał Plutarch z najwyższego szczytu mądrości, na jaki była w stanie wznieść się ludzka myśl przed ukrzyżowaniem Chrystusa. Wydarzeniu, na widok którego „słońce, gwiazdy omdlewają, żałobą się pokrywają”. Przekraczającego pogańską mądrość o wysokość postawionego na jej szczycie Krzyża. To już nie samotna niezależność, wewnętrzna obojętność, ale ruch Boga w kierunku człowieka.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sienkiewicz? Może i tandeta, ale panowie, wyście tej tandety niegodni całować

Bo Bóg też przecież nie jest samotny, nieruchomo kontemplujący sam siebie. Życie Boga jest życiem Trójcy, a więc niekończącego się obiegu miłości, uwielbienia i daru. A krzyż jest narzędziem, za pośrednictwem którego życie to zostaje zaproponowane człowiekowi. Wycieka z ciała Boga aż do ostatniej kropli krwi, a każda z nich zawiera w sobie wewnętrzny ruch Świętej Trójcy, życie wieczne.

Horyzont „nauki umierania” zostaje poszerzony: to już nie obojętność na własną śmierć, pogodna akceptacja tego, co i tak musi nadejść, ale pragnienie śmierci jako ofiary – oddania życia za drugiego człowieka („Chodź, umrzemy za nasz naród”). To są prawdziwe misteria życia i najdoskonalsze wtajemniczenie. Nie „trzeźwy”, ale szalony z miłości osąd rzeczy.

Krzyż jest różnicą. Bez niego nie ma mowy o nawróceniu, a więc wytyczeniu linii jedynego podziału, wedle jakiego można odróżniać jednych ludzi od drugich. Jest też różnicą, bo nie wie o nim, sprzeciwia mu się cała naturalna mądrość, mądrość tego świata. Ale różnicą jest również tak, jak drzwi odróżniają od siebie dom i świat. Otworem, szczeliną, drogą.

Święta Edyta Stein (1891–1942)

Święta Edyta Stein (1891–1942)

akg/be&w

Gaz wydzielał się z lampy. Czytała do późna, zapomniała jej wyłączyć. Uratował ją i śpiącą obok siostrę ból głowy; ciężkie odurzenie trującą, niewidzialną substancją. Przyjęła ocalone cudem życie jak nietrafiony prezent. Zapytała tylko „Dlaczego w tej głębokiej ciszy nie zostawiono nas w spokoju?”.

Między tamtą nocą a śmiercią Edyty Stein w komorze gazowej obozu Auschwitz-Birkenau minęły trzy dekady. 30 lat będących odpowiedzią na tamto retoryczne pytanie. Jej życie nie zostawia nas w spokoju. Każdy fragment tej biografii, napisane przez nią książki i podjęte decyzje, jest jak szarpanie za ramię: „Wstawaj, obudź się. Coś cię zatruwa. Rusz się, bo inaczej umrzesz”.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi