Ktoś tu nie odrobił lekcji

Chcieliśmy z uczniami i ich rodzicami porozmawiać o obiecanym przez rząd końcu prac domowych. Okazało się, że wystarczy trącić jedną strunę, by rozległ się koncert życzeń (i zażaleń) pod adresem całej polskiej szkoły.

Publikacja: 01.03.2024 17:00

Posmakowawszy zdalnej nauki w czasie pandemii, wielu młodych ludzi wcale nie paliło się do powrotu d

Posmakowawszy zdalnej nauki w czasie pandemii, wielu młodych ludzi wcale nie paliło się do powrotu do klas (na zdjęciu uczeń podczas lekcji w Szczecinie w 2021 r.). To przyczyniło się do wzrostu popularności edukacji domowej, o której mówią także bohaterowie naszego tekstu

Foto: PAP

Do rozmowy zapraszam Ewę, która ma doktorat z nauk humanistycznych i wykłada na warszawskiej uczelni, oraz jej dwóch nastoletnich synów. Ewa parkuje jeszcze samochód, gdy już siadamy w kawiarni z Markiem i Pawłem (imiona zmienione), dosiada się do nas, kiedy przerzucamy się luźnymi uwagami na temat dojrzałości.

– Za rok, kilkanaście miesięcy synowie zgodnie z prawem będą mogli robić wszystko, czego teraz im nie wolno: pić, palić, posiadać broń. A w tej chwili dostają jedynkę, jeśli w ciągu semestru trzy razy zapomną podręcznika. I ja się zastanawiam, co takiego się zmienia między 16., 17. rokiem życia a osiemnastką, że jednego dnia można kogoś traktować jak brzdąca, którego się strofuje, a następnego już trzeba jak dorosłego – irytuje się Ewa. Za chwilę dodatkowo bezradnie rozłoży ręce, gdy Marek przypomni jej, że pod tym względem akurat nic się nie zmienia: zasada jedynka za trzy nieprzygotowania do lekcji obowiązuje również pełnoletnich.

– Może ma to nauczyć dzieci i młodzież dyscypliny, przyszykować na to, żeby kiedyś byli przygotowani do pracy? Bo dziś dostaną tylko jedynkę, za pięć–dziesięć lat to może być dyscyplinarka – zauważam.

Marek jednak błyskawicznie wyjaśnia, że tylko teoretycznie mam rację, „w praktyce tak to nie działa”. – To nie uczy dyscypliny, tylko unikania, niewychodzenia przed szereg, w takim negatywnym znaczeniu – wyjaśnia. Dopytuję o szczegóły. – Wystarczy przynieść książkę i trochę poudawać, że się słucha, zanotować trzy słowa, żeby nauczyciel się nie przyczepił. I jemu to wystarczy, bo ma 45 minut i 30 osób na lekcji, z czego większość ma wszystko gdzieś. Większość interesuje tylko, żeby zdać do następnej klasy – Marek wzrusza ramionami.

Nawet w klasach profilowanych? Kiedy już młody człowiek wie, że ta wiedza będzie potrzebna na studiach czy w pracy? – wyrażam zdziwienie.

Marek z jednej strony przytakuje, „większość rzeczywiście wie, co chce robić dalej”, z drugiej zauważa, że nawet na rozszerzeniu jest kilkanaście przedmiotów i większość z nich uczniowie postrzegają jako zupełnie nieprzydatne, uczą się ich „tylko dla rodziców, dla nauczyciela albo świętego spokoju”. – Tego, co mnie interesuje, uczę się też poza szkołą, na przykład wiedzy o społeczeństwie, choć nie mam jej na rozszerzeniu – wyjaśnia Paweł.

Jak przekonuje, to nie tylko jego pomysł na siebie, szkołę i życie. – Wielu moich znajomych matura interesuje tyle o ile, mają już plan, jakie chcą skończyć kursy, żeby założyć własne biznesy – zauważa. Jako przykład może podać kolegę, który sam potrafi wyremontować łazienkę, skuć i położyć płytki, wymienić całą instalację. – Jest w tym naprawdę dobry i w tym kierunku będzie chciał się rozwijać. Do liceum poszedł tylko dlatego, że jego rodzice nie zgodzili się, by uczył się w szkole zawodowej – wyjaśnia. Marek przytakuje ze zrozumieniem: – Papierek, że napisało się egzamin z czegoś, czego i tak znowu będziemy się uczyć na studiach, tylko w jeszcze szerszym zakresie, nie jest wart więcej od fachu w ręku, dzięki któremu można zarabiać przez całe życie.

Zanim się spotkaliśmy, Ewa napisała mi: „edukacja moich synów jest dla mnie traumą”. Gdy rozmawiamy w kawiarni, podaje kolejne przykłady. Na cięższe przyjdzie pora za chwilę, na razie opowiada, jak nieraz po wywiadówkach czuje, jakby dostawała rozdwojenia jaźni. Od wychowawcy Pawła słyszy bowiem niekończącą się litanię żalów: że taka okropna ta dzisiejsza młodzież, nic się nie uczą, źle zachowują, niewłaściwie ubierają, wstyd przynoszą na całą szkołę. Idzie do Marka, a tam zupełnie inny świat, młodzi tacy mądrzy i zdolni, kreatywni i fajni, no tylko wychwalać ich pod niebiosa. – I to nastawienie widać później w tych dzieciakach, u Marka ci młodzi ludzie rzeczywiście się rozwijają, u Pawła marzą tylko o tym, żeby jak najszybciej uciec ze szkoły.

Czytaj więcej

Gwałt wojenny to najtańsza broń masowego rażenia

Jak zaczął czytać sam z siebie, w rok wszystko nadrobił

Michał Zemełka o edukacji swoich dzieci myślał na długo, zanim te pojawiły się na świecie. Konkretnie o tym, że chciałby zapewnić im wolność wyboru – a tę widział (i nadal widzi) jedynie w edukacji domowej. – Zawsze interesowały mnie psychologia i neurobiologia, a kiedy osiągnięcia tych nauk przyłożymy do szkoły tradycyjnej, widać bardzo duży rozdźwięk: naukowcy mówią jedno, a szkoła robi coś zupełnie przeciwnego, w moim poczuciu nieefektywnego. Dlatego chciałem moje dzieci przed tym uchronić – wyjaśnia.

To wcale nie jest proste, dodaje, choćby z powodów ekonomicznych, bo dziecku (zwłaszcza na etapie szkoły podstawowej) trzeba wtedy zapewnić opiekę. A to oznacza, że któreś z rodziców bądź opiekunów musi ograniczyć aktywność zawodową, a „to są poważne decyzje”. Padło na niego, filologa klasycznego z wykształcenia, informatyka z wyboru. – Są rodzice, dla których sposobem na życie jest pozostanie z dzieckiem w domu, ja nie mam aż takiej potrzeby. Gdyby szkoła tradycyjna spełniała moje oczekiwania, nie podcinała dzieciom skrzydeł i była bardziej świetlicą, gdzie mogą się w swoim kierunku rozwijać, byłbym pierwszy, żeby posłać tam córkę i syna – wyjaśnia.

Póki tak nie jest, edukację domową uważają z żoną za jedyne dostępne dla nich rozwiązanie. Jak bowiem wyjaśnia: – Najważniejsze jest dla nas to, by dzieci miały więcej wolności, więcej przestrzeni na swoje pasje.

Przykład może podać od ręki, dopiero co jego 14-letnia córka pokazała mu film „Duchy”, który właśnie zmontowała, a w nim fotel, który sam się przemieszcza, chodzące bez nóg kapcie, kanapki, które robią się same (trochę jak u czeskiego surrealisty Jana Švankmajera), do tego ładna czołówka i muzyka w tle. – Kiedy to zrobiła? Jak? Gdzie się tego nauczyła? Nie wiem, nawet małego palca nie przyłożyłem do tego. I to nie był projekt na zaliczenie, sama z siebie robi takie rzeczy – Michał Zemełka jest dumny, ale i nieco zaskoczony. Choć wlaściwie tego oczekiwał od edukacji domowej. – Szkoła wymaga, żeby wszystkie dzieci szły tą samą drogą. Dzisiaj mają się uczyć ułamków zwykłych? To się uczą i mają je umieć, niezależnie od tego, co je w danym momencie interesuje i na co są na aktualnym etapie gotowe, jakie umiejętności rozwijają się aktualnie w ich głowach – zauważa. I opowiada dalej, historię, którą zna osobiście, chłopca, który w trzeciej klasie jeszcze nie potrafił czytać. – W szkole tradycyjnej to jest nie do pomyślenia, prawda? – pyta retorycznie, bo odpowiedź życie już dopisało. – Ale jak już przyszedł jego czas, jak zaczął czytać sam z siebie, to w rok wszystko nadrobił, nawet rówieśników przegonił.

Anna Gliszczyńska potakuje, zna ten przypadek. – Gdzie można w tradycyjnym systemie odpuścić dziecku czytanie, bo aktualnie bardziej interesują je cyferki albo malowanie? Bo jego mózg jeszcze nie ruszył w tym kierunku, teraz łaknie czegoś innego? Gdzie jest przestrzeń na podejście zindywidualizowane, kiedy w klasie jest jeden nauczyciel, a dzieci trzydzieścioro? – zawiesza w powietrzu kolejne pytania, zanim podzieli się własnymi doświadczeniami. – Córka przeszła całą tradycyjną edukację, łącznie z gimnazjum i technikum, młodszy syn tylko dwie klasy szkoły rejonowej, starszy – do siódmej klasy włącznie, zanim przeszli na edukację domową. System znam więc na każdym etapie i od podszewki – śmieje się Anna. Nie było jej do śmiechu, gdy cztery lata temu starszy syn szukał furtki ucieczki z tradycyjnej polskiej edukacji, bo, jak mówił, czuł, że w szkolnych ławkach życie przecieka mu przez palce. – Jest bardzo zdolny, ale dostawał na przykład jedynkę za to, że usnął na matematyce. „Ale jak miałem nie spać, skoro od miesiąca robimy to samo”, tłumaczył mi, na co proponowałam: „to nie śpij, może książkę poczytaj?”. Ale z tego znów były same kłopoty.

Alternatywę znaleźli w Stanach Zjednoczonych, syn dostał się bez problemu, nawet na stypendium się załapał. Ale przyszła pandemia i wszystko stanęło pod znakiem zapytania, no bo co, jeśli granice będą cały czas zamknięte i za trzy lata wróci do domu zupełnie obcy człowiek? – zastanawialiśmy się, co robić. I wtedy padło z jego ust zdanie, które zawsze będę pamiętała: „błagam, wymyśl coś, żebym nie musiał do tej szkoły wracać, bo ja tam po prostu zwariuję” – opowiada Anna. Wtedy zrozumiała, że w tradycyjnym modelu nie mieszczą się nie tylko dzieci ze szczególnymi potrzebami, tak zwani słabi uczniowie, dla których trzeba organizować zajęcia wyrównawcze, ale też ci najmocniejsi, dla których za ciasne są te sztywne ramy. – Zaczęliśmy więc szukać dla niego alternatywy, tak trafiliśmy na Szkołę w Chmurze, która pomaga zorganizować edukację domową.

W ślady brata poszedł zaraz Tymek, kończył wtedy drugą klasę podstawową, trzecią rozpoczął już w edukacji domowej. – Jak mieliśmy lekcje zdalne z powodu pandemii, to w poniedziałek miałem już odrobione zadania do końca tygodnia. A jak jeszcze chodziłem do szkoły, to często się nudziłem, bo już na przykład ułamki zrozumiałem i musiałem czekać tydzień, dwa, aż nauczą się ich pozostałe osoby. A przecież byli w klasie też tacy, co zrozumieli je szybciej niż ja – opowiada Tymek.

I uważałeś to za stratę czasu? – zgaduję, a Tymek przyznaje mi rację. – Tak, bo nie robiłem ani tego, co mnie interesowało, ani nie mogłem uczyć się w swoim tempie. Przez te 45 minut mógłbym już pójść znacznie dalej, prawda?

A mama dodaje: – Przyjrzałam się jego zdolnościom, zainteresowaniom i potrzebom. I temu, że do dzisiaj żałuję rozwiązywania krzyżówek genetycznych na biologii w humanistycznej klasie. Pomyślałam sobie: Boże, ilu książek wtedy nie przeczytałam, ile spektakli mogłam obejrzeć, ile swoich zainteresowań rozwinąć? Właśnie przed tym żalem postanowiłam syna uchronić.

Czy pani wie, co to jest cykl Krebsa?

Damian jest w ósmej klasie, jego siostra Paulina w szóstej. Chodzą do podstawówki w małej miejscowości na Mazowszu. Zgodnie z zapowiedzią minister edukacji od 1 kwietnia nikt nie będzie miał prawa wymagać od nich odrabiania pracy domowej, a tym bardziej wystawiać za ich brak złej oceny. Gdy pytam o ich nastroje w związku z tą zmianą, chwilę się zastanawiają, w końcu Damian dyplomatycznie wyrokuje: dobrze to i źle zarazem. – Czasem te prace domowe rzeczywiście pomagają, można dzięki nim łatwo zarobić dobrą ocenę, podnieść sobie średnią na koniec semestru czy roku.

W toku rozmowy wychodzi, że w jego oczach to właściwie jedyna korzyść, łatwiej wyliczyć mu bowiem, w czym dodatkowe zadania mu przeszkadzają. – To jest czasami denerwujące, idziesz do szkoły na 8, wracasz po 15, musisz coś zjeść, ogarnąć swoje sprawy, i później siedzieć nieraz i do 20, żeby odrobić wszystkie prace domowe – wyjaśnia 14-latek, a ja staję się na chwilę adwokatem diabła. – Nie jest tak, że coś innego, ważnego ci dają? Uczą systematyczności i odpowiedzialności? – zagajam. Damian zdecydowanie zaprzecza, kij znacznie gorzej działa na te cechy niż marchewka. – Systematyczność bierze się z samego siebie i z tego, że robisz coś, co cię naprawdę ciekawi. Nie z tego, że robisz coś, byleby nauczyciel się nie czepiał i mieć to już z głowy – odpowiada. I dalej: – Tematy, które rozumiem, przedmioty, które lubię, zdecydowanie łatwiej mi wchodzą do głowy. To żadna filozofia.

Paulina tu akurat bardzo zgadza się z bratem. – Mnie na przykład w ogóle biologia nie interesuje, jak pani daje do zrobienia jakieś zadania, to wręcz niesmacznie mi się je odrabia – opowiada. Niespodziewanie z kolei przeprosiła się z matematyką, za którą wcześniej nie przepadała – bo, jak się okazuje, jej nie rozumiała. Na tę zmianę, dla Pauliny wręcz rewolucyjną, wpłynęła przede wszystkim nauczycielka.

– Wcześniej Paulina siedziała w ostatniej ławce z koleżanką, trudno jej się było skupić na lekcji, z kolejną porcją materiału było coraz gorzej. A jak się nią pani zainteresowała, przesadziła do przodu, poświęciła trochę więcej uwagi, to nagle się okazało, że ta matematyka jest dla niej bardzo ciekawa – opowiada ich mama. Córka przytakuje, ale dodaje: – Trzeba mieć ogólną wiedzę, żeby nie być tumanem, to jest bardzo ważne. I nawet powinny być te przedmioty, których nie lubimy, biologia czy historia, każdy ma jakieś swoje, za którymi nie przepada. Tylko żeby tak bardzo nie przesadzać, bo podstawa programowa jest przeładowana.

Paweł i Marek, którzy są w szkole średniej, wybrali profile humanistyczne, przedmiotów mają jednak kilkanaście, codziennie na każdy muszą być przygotowani, nawet jeśli wymagana od nich wiedza nijak ma się do tego, w czym teoretycznie powinni zacząć zdobywać specjalizację. – Czy pani wie, co to jest cykl Krebsa? Gdzie zachodzi, jak działa? – Paweł odpytuje mnie, gdy zagajam temat prac domowych. – No, pokutuje to, że na biologii zawsze kombinowałam – kajam się. – Ja też kombinuję, ostatnio dostałem piątkę za nicnierobienie – Paweł śmieje się ze zrozumieniem. I tłumaczy, że za dużo jest nie tylko przedmiotów, ale też (nawet z tych wybranych, rozszerzonych) materiału. – Nie da się wyrobić, żeby nauczyć się wszystkiego, więc uczymy się po łebkach. I nie da się odrobić pracy domowej z każdego przedmiotu, to jest po prostu niewykonalne – zauważa.

Przypomina, że prace domowe „to przecież pomysł Włochów, wymyślili je w ramach kary dla uczniów”. – Tylko że to były czasy, kiedy nauczyciel był w stanie nauczyć dwadzieścia parę osób na lekcji i na co dzień nie były potrzebne. Ale w międzyczasie tak bardzo wrosły w system nauczania, że przynajmniej część nauczycieli myśli sobie, nawet podświadomie: „nie przerobimy tematu w 45 minut, to zadam im robotę do domu”.

Marek ma zupełnie inne doświadczenia, w jego szkole i bez wytycznych ministerialnych prace domowe nie są wymagane. – Są zadawane dla chętnych i ja na przykład je odrabiam, ale nie ma takiego zamordyzmu jak u Pawła czy w innych szkołach. Nie sprawdza się też zeszytów, chyba że ktoś już naprawdę sobie olewa, wtedy może dostać jedynkę za brak notatek na lekcjach czy ogółem uwagi – wyjaśnia Marek. U Pawła przeciwnie, wystarczy zapomnieć pracy domowej, podręcznika lub zeszytu, by wyłapać nieprzygotowanie, a trzy nieprzygotowania w dzienniku zamieniają się w pałę. – I już jest trudniej dostać czwórkę albo piątkę na koniec, nawet jeśli reszta ocen jest solidna. Bo brak pracy domowej ma dla niektórych nauczycieli taką samą wagę, jak ocena z klasówki z całego półrocza.

Ich mama ma z kolei odczucia mieszane, bo brak prac domowych już przerabiała. – Zlikwidowano je w ich szkole, gdy byli w podstawówce. Pogorszyły im się wtedy stopnie, gdyż zaczęły się ciągłe kartkówki i przepytywania, z czegoś te stopnie nauczyciel musiał przecież wystawiać. A nie każdy sobie dobrze radzi w takim stresie, dlatego ja czasy regularnych prac domowych wspominam z pewnym rozrzewnieniem – opowiada.

Zdaniem Ewy nie da się uczyć skutecznie bez samodzielnej pracy w domu, zwłaszcza matematyki czy języków obcych. Tylko że to wina nie uczniów, a systemu. – Państwowa szkoła w ogóle nie jest przygotowana do tego, żeby w ramach godzin lekcyjnych wyposażyć ucznia w wiedzę na tyle, by nie musiał odrabiać prac domowych – uważa. Powinno być więcej projektów, ćwiczeń, żeby dzieci same mogły się wgryźć w temat, nauczyciele powinni dawać im wskazówki, co mogą zrobić w domu. A przede wszystkim umieć tak tematem zainteresować, żeby chciały to robić same dla siebie.

W edukacji domowej dylemat pt. zadawać prace domowe czy nie zadawać niby nie istnieje, bo oficjalnym jedynym obowiązkiem uczniów jest zaliczenie poszczególnych przedmiotów w egzaminach końcowych. Z drugiej strony: taka forma edukacji to właściwie jedna wielka praca domowa. – Mamy platformę zdalną, na której cała podstawa programowa przekształcona jest w karty pracy. Nie trzeba ich robić, ale na ich podstawie przeprowadzane są egzaminy, różne pytania i zadania z całego roku – streszcza Tymek, który uczy się obecnie w szóstej klasie. Szczególnie upodobał sobie ustne prezentacje (pewnie dlatego, że wśród jego pasji jest aktorstwo), jedną z ostatnich zatytułował „Felinologia vs. dramat” i opowiedział w niej o swoim kocie Dramacie.

– A wiesz, jaka jest budowa pantofelka? I kiedy była bitwa pod Grunwaldem? – próbuję Tymka zagiąć. – A dlaczego musi to wiedzieć? – Michał Zemełka odbija pytanie.

– W edukacji domowej są jasno wyznaczone zasady, jest podstawa programowa, w ramach której się poruszamy, egzaminatorzy doskonale wiedzą, jak uczniów oceniać – uspokaja Michał Cieśla, który w Szkole w Chmurze odpowiada za kontakty z mediami (i który zorganizował nam to spotkanie). Anna Gliszczyńska dodaje: – Ale filozofia egzaminacyjna jest nieco inna, nauczyciel nie jest od tego, by złapać ucznia na tym, czego nie umie. To raczej spotkanie mistrza z młodym człowiekiem, który może pokazać, co potrafi.

Dlatego w edukacji domowej ważniejsze jest, by dzieci nauczyły się wyszukiwać informacje, weryfikować źródła, oddzielać ziarna od plew, niż nabijały głowy twardą wiedzą. – Pamiętam sytuację sprzed dwóch, trzech lat, gdy rozmawialiśmy w grupie znajomych i ktoś zadał pytanie, na które żadne z nas nie znało odpowiedzi. Tymek podszedł, wziął ode mnie telefon, wyszukał odpowiedź, przeczytał i poszedł dalej – opowiada. Znajomi drapali się po głowach, „czemu nasze dzieci na to nie wpadły?”, Anna znała już odpowiedź. – Świat się zmienił, żyjemy w dobie pełnej dostępności do mnóstwa informacji, nie jesteśmy w stanie nauczyć się i zapamiętać wszystkiego. Dlatego naszym zadaniem, rodziców i szkoły, nie jest wbijanie im do głowy tych pantofelków i Grunwaldów, tylko pokazanie, jak i jakimi narzędziami mogą się w tym przeładowanym informacjami świecie odnaleźć.

Czytaj więcej

Jak odnaleźć przodków? Porozmawiaj z rodziną, poproś specjalistę. „Szlachectwa nie wyczaruję”

Nauka jako kara

Tak jak wychowawca w klasie jednego z jej synów co wywiadówkę wylicza litanię żalów, Ewa mogłaby odmówić własną z pretensjami do systemu edukacyjnego. Jej zdaniem głównymi grzechami polskiej szkoły są złe relacje między uczniami i nauczycielami i jeszcze gorsze podręczniki, o czym sama się przekonała: w swojej pracy akademickiej używa matematyki i statystyki na poziomie dość zaawansowanym, pomóc synom przynajmniej w tym przedmiocie powinno jej być więc całkiem łatwo. Ale nie jest, Ewa zmierzyła się z kolejnymi podręcznikami, nic z nich nie zrozumiała, poprosiła koleżankę, która właśnie matematykę wykłada, ta najpierw złapała się za głowę: „co tu jest napisane?!”, później zrozumiała, dlaczego ze swoimi studentami musi zaczynać właściwie od zera.

– To samo jest z książkami do przedmiotów humanistycznych, historii czy WOS-u, nie ma w nich jakiegoś szkieletu wiedzy, wszystko po kawałku i w ogóle nieuporządkowane, nawet dla mnie jest to absolutnie nie do zapamiętania – wyjaśnia. Marek, słuchając matki, cały czas potakuje. – Problemem są nie tyle same prace domowe, co to, że oparte są na bardzo słabych podręcznikach. Bo wybierane są nie najlepsze, tylko najtańsze.

Ewa dodaje jeszcze problem z „korkami”. – Marek miał korepetycje, korepetytor mówił, że jest nawet zdolny do matematyki, ale i tak miał i wciąż ma bardzo słabe stopnie. A nauczyciel w szkole powiedział mu: „takie beznadziejne przypadki to ja regularnie widuję na korepetycjach”. Czyli połowa dzieci w klasie ma jedynkę na koniec roku i musi pisać poprawkę, a on udziela korepetycji? – zastanawia się.

Również w szkole Pawła stało się to niepisanym zwyczajem. – U mnie też jest sporo nauczycieli, którzy udzielają korepetycji, i widać, że nie przykładają zbyt wielkiej wagi do tego, co robią w szkole, skoro dzięki tym „beznadziejnym przypadkom” mogą sporo dorobić – zauważa, a Ewa stwierdza kategorycznie: – To się właśnie powinno w pierwszej kolejności zmienić, najpierw trzeba nauczycielom podnieść wynagrodzenia, a zaraz po tym prawnie zakazać udzielania korepetycji. Inaczej to jest przecież jawny konflikt interesów.

Markowi w szkole nie podoba się ponadto „skostniała hierarchiczność”, która przekłada się na nierówne traktowanie. – Jeżeli nauczyciel jest chory, to albo inni przejmują jego obowiązki, albo lekcje są odwołane i to my musimy się martwić, jak opóźnienie materiału nadrobić. To samo, gdy jest nieprzygotowany, zaspał, zapomniał albo gdzieś wyjechał. Jemu wszystko wolno, bo jest jeden i stoi od nas wyżej w hierarchii. My w takiej samej sytuacji jesteśmy karani – zauważa. Paweł również powołuje się na nierównowagę, ale z nieco innej strony. – Nauczyciel zgodnie ze statutem ma dwa tygodnie na ocenienie sprawdzianów, w praktyce nieraz czekamy miesiącami. Ma obowiązek umożliwić poprawkę, nieraz nie możemy się o nią doprosić, a i tak słyszymy w końcu: za mało mi płacą, mam kilkanaście klas, nie mam na to czasu. Nauczyciel może wszystko, my de facto nie mamy żadnych praw.

To również Ewie szczególnie doskwiera, ta ogromna dysproporcja między nagrodami i karami: na pierwsze bardzo trudno sobie zasłużyć, drugie są stosowane nawet z błahych powodów. – Szkoła jest po prostu nieżyczliwa, nauczyciel cały czas czyha, żeby przyłapać ucznia. Przez to nauka nie jest fajna, bo jest dla tego młodego człowieka karą.

Anna i Tymek Gliszczyńscy oraz Michał Zemełka zapewniają mnie, że żadnego z zarzutów Ewy i jej synów nie można by przykleić do edukacji domowej. Wydaje mi się, że raczej stwierdzam, niż pytam, gdy mówię: – Może ta ścieżka jest dobra tylko dla genialnych dzieciaków?

Michał Zemełka jednak wyjaśnia mi od razu: według badań wszystkie dzieciaki są genialne, dopóki nie zaczną edukacji szkolnej. – Potem następuje redukcja potencjału ze względu na system, który nie przystaje do tego, jak młody człowiek się rozwija – przekonuje.

– Edukacja domowa jest dla tych, którzy potrafią samodzielnie wziąć odpowiedzialność za swój własny rozwój, zostać menedżerami swojego wolnego czasu. To rzadka umiejętność, dlatego szkoły tradycyjne powinny być dostępne i dostosowane do większości – precyzuje Michał Cieśla ze Szkoły w Chmurze. – Ale nie możemy stracić w nich osób, które w indywidualnym toku nauczania mogą się bardziej rozwinąć i pociągnąć społeczeństwo do przodu – dodaje. Sam ma dwójkę dzieci, są jeszcze zbyt małe na edukację domową, ale już zaobserwował, jak w tym wieku ciekawy jest dla nich świat. – Pamiętam, jak w czasie adaptacji w żłobku podchodziły do mnie inne dzieci i same z siebie opowiadały szczegółowo o dinozaurach albo Układzie Słonecznym – wspomina z wyraźnym rozczuleniem. Jego starszą córkę (w przedszkolu) fascynują z kolei sowy, sama wyszukuje informacje o puszczykach, a tata dziwi się, ile wie o różnych ich gatunkach. – Chodzi o to, by tej dziecięcej ciekawości nie zatracić. Żeby szkoła w jej rozwijaniu pomagała, a nie przeszkadzała.

Jako ojciec dwójki dzieci w edukacji domowej Michał Zemełka z kolei podkreśla, że nie chodzi o to, by likwidować szkoły państwowe, ale wreszcie solidnie je zreformować. – Bo na razie jako Polska świetnie wypadamy w niektórych rankingach i badaniach od strony naukowej, ale pod względem zadowolenia uczniów, kompetencji społecznych szorujemy po dnie.

Michał nawiązuje do opublikowanych na początku grudnia 2023 roku wyników przeprowadzanego co trzy lata badania PISA, które sprawdza wiedzę i umiejętności 15-latków w kilkudziesięciu krajach. – Polscy 15-latkowie utrzymują wysoką pozycję na świecie pod względem umiejętności matematycznych, rozumienia czytanego tekstu oraz rozumowania w naukach przyrodniczych. We wszystkich trzech obszarach objętych badaniem wyniki naszych uczniów są powyżej średniej dla krajów OECD – chwalił ówczesny wiceminister edukacji Dariusz Piontkowski. Dla kontrastu dr Jędrzej Witkowski z Centrum Edukacji Obywatelskiej w mediach społecznościowych opublikował opartą również na wynikach PISA grafikę, z której wynika, że kompetencje społeczno-emocjonalne polskich uczniów są znacznie poniżej średniej. Kuleją więc: wytrwałość, ciekawość, współpraca, empatia, asertywność, kontrola emocjonalna i odporność na stres.

– To są młodzi ludzie, którzy są nafaszerowani jakąś wiedzą i jednocześnie nieprzystosowani do życia – komentuje Anna. Michał: – Co z tego, że nasze dzieci świetnie wypadną w zadaniach matematycznych, skoro nie będą szczęśliwe?

W edukacji domowej kładzie się nacisk na wyszukiwanie informacji, weryfikowanie źródeł. – W grupie z

W edukacji domowej kładzie się nacisk na wyszukiwanie informacji, weryfikowanie źródeł. – W grupie znajomych ktoś zadał pytanie, na które żadne z nas nie znało odpowiedzi. Tymek podszedł, wziął ode mnie telefon, wyszukał odpowiedź, przeczytał i poszedł dalej – opowiada jego mama Anna

ARCHiwum PRYWatne

Do rozmowy zapraszam Ewę, która ma doktorat z nauk humanistycznych i wykłada na warszawskiej uczelni, oraz jej dwóch nastoletnich synów. Ewa parkuje jeszcze samochód, gdy już siadamy w kawiarni z Markiem i Pawłem (imiona zmienione), dosiada się do nas, kiedy przerzucamy się luźnymi uwagami na temat dojrzałości.

– Za rok, kilkanaście miesięcy synowie zgodnie z prawem będą mogli robić wszystko, czego teraz im nie wolno: pić, palić, posiadać broń. A w tej chwili dostają jedynkę, jeśli w ciągu semestru trzy razy zapomną podręcznika. I ja się zastanawiam, co takiego się zmienia między 16., 17. rokiem życia a osiemnastką, że jednego dnia można kogoś traktować jak brzdąca, którego się strofuje, a następnego już trzeba jak dorosłego – irytuje się Ewa. Za chwilę dodatkowo bezradnie rozłoży ręce, gdy Marek przypomni jej, że pod tym względem akurat nic się nie zmienia: zasada jedynka za trzy nieprzygotowania do lekcji obowiązuje również pełnoletnich.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS