Najtańsza broń masowego rażenia

– Jest w człowieku siła, by przetrwać największy koszmar i coś próbować ze swoim życiem dalej robić – przekonuje psychotraumatolożka Izabela Trybus. Jak tę siłę wyzwolić u osób zgwałconych na wojnie? Jak pracować z kobietami, których najczęściej dotyka przemoc seksualna, ale i z mężczyznami – bo także o gwałtach na nich zaczyna się mówić? Wreszcie jakiego języka używać, by ocalałych nie stygmatyzować?

Publikacja: 26.01.2024 10:00

Irina Dowgań, założycielka ukraińskiego oddziału Sieci Kobiet Dotkniętych Przemocą Seksualną: – Nazy

Irina Dowgań, założycielka ukraińskiego oddziału Sieci Kobiet Dotkniętych Przemocą Seksualną: – Nazywanie Ukrainek, które opowiadają o przeżytych traumach, „ofiarami”, jest upokarzające

Foto: mat. pras.

Przez fanatyków z nigeryjskiej bojówki Boko Haram nazywane są „żonami z buszu”, dla terrorystów z Państwa Islamskiego to sabaya (niewolnice), pakistańscy imamowie w wydanej pół wieku temu fatwie przeciwko walczącym o niepodległość Bengalczykom określali je jako gonimoter maal – łupy wojenne.

W książce brytyjskiej korespondentki Christiny Lamb „Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom” niektóre z nich mówią: „czuję się, jakbym codziennie umierała”, „musiałam wiele wycierpieć z powodu tego, co mi zrobili”, „ludzie w wiosce strasznie mnie wyzywali”, „gwałt jest jeszcze gorszy niż zabójstwo, bo muszę go codziennie przeżywać na nowo”.

Kobiety ocalałe po gwałtach wojennych przełamują zmowę milczenia powoli, często latami, ze strachem, wbrew swoim rodzinom i społecznościom. Wiele z nich robi to jednak z nadzieją. – Zdecydowałam się mówić, by stać się głosem 20 tysięcy zgwałconych kobiet i mężczyzn w czasie wojny w moim kraju – wyznaje Shyrete Sulejmani, jedna z pierwszych zgwałconych w czasie walk w Kosowie kobiet, które publicznie opowiedziały o swojej traumie. To samo mówi Irina Dowgań, założycielka ukraińskiego oddziału SEMA (Sieci Kobiet Dotkniętych Przemocą Seksualną): – W dużym stopniu przyczyniłyśmy się do tego, że śledczy, którzy przyjmują zeznania od zgwałconych kobiet, zaczęli dokumentować zbrodnie Federacji Rosyjskiej.

Czytaj więcej

Biedaszyby. Skansen, cmentarz czy poligon technologii

By wiedziały, że nie utraciły wszystkiego

Wiola Rębecka-Davie, psychoanalityczka badająca zespół stresu pourazowego (PTSD), od lat mieszka w Nowym Jorku, pracuje na całym świecie: od Rwandy i Demokratycznej Republiki Konga, przez Bangladesz i Sri Lankę, po byłą Jugosławię, a od dwóch lat również w Ukrainie. Wszędzie tam, gdzie przetoczyły się i zostawiły po sobie zgliszcza „diabelskie bliźnięta syjamskie”, jak określa wojnę i gwałt. Tę odwieczną zależność odkrywa, odkąd jej babcia, ofiara eksperymentów pseudomedycznych w obozie Ravensbrück i gwałtów czerwonoarmistów, powiedziała: „ty musisz zrozumieć”. – I ja właśnie tym się zajmuję: próbuję zrozumieć okrucieństwo, choć to jest ciągłe obcowanie z torturami i potwornym bólem – mówi.

Opowiada też, jak zrozumiała, że nie można ocalałych po gwałcie i torturach wojennych wrzucić do worka z emblematem PTSD. – Wyklarowało mi się to po rozmowie z jazydką, która była zniewolona i przez długi czas wykorzystywana przez ISIS, po ucieczce udało jej się wyjechać do Europy, skończyła studia, została terapeutką. Powiedziała, że intelektualnie rozumie, iż ma konsekwencje traumy, ale absolutnie nie chce mieć z tym nic wspólnego. Bo PTSD opisuje zarówno symptomy i syndrom ofiar, które zostały zgwałcone, jak i żołnierzy, którzy gwałcą – wspomina Rębecka-Davie. – Było to dla mnie olśnieniem, bo zrozumiałam, że osoby, które doświadczają tego typu przemocy, muszą być widziane inaczej, potrzebują swojej indywidualnej przestrzeni i indywidualnego języka.

W efekcie ukuła termin War Rape Survivor Syndrome, na polski przekładany jako syndrom ocalałej (lub ocalałego) z gwałtu wojennego. Ale, jak podkreśla, to nie jest najlepsze tłumaczenie. – Ocalałą była moja babcia: po torturach i gwałtach była w stanie jakoś dalej żyć, wyjść za mąż, urodzić dwoje dzieci, pracować. Ale nie była w stanie się rozwijać – opowiada psychoanalityczka. – W „survivor” zawiera się znacznie więcej: mimo odebranego w okrutny sposób poczucia bezpieczeństwa „survivor” robi coś, by zmieniać swoje życie. Znajduje w sobie siłę, by walczyć dalej, a często też pomagać innym.

Takie zróżnicowanie to jednak kwestia ostatnich lat. – Dopiero zaczynamy rozumieć, że wojna i to, co się w jej czasie dzieje, jest doświadczeniem granicznym, związanym z wielowymiarowym zagrożeniem życia, byciem zarówno świadkiem, jak i ofiarą. Można to porównać jedynie do przemocy seksualnej wobec dziecka, kiedy zostaje złamane poczucie bezpieczeństwa w najbardziej intymnej sferze życia – podkreśla Rębecka-Davie.

Jako przykład podaje jedną z pierwszych placówek zajmujących się kompleksową pracą z ocalałymi: klinikę City of Joy, założoną w Demokratycznej Republice Konga przez dr. Denisa Mukwege, kongijskiego ginekologa i obrońcę praw człowieka (w 2018 r. otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla). – Pomagają w leczeniu traum, ale też aktywnie działają na rzecz zmiany rozumienia gwałtu: żeby ofiary stawały się ocalałymi. Żeby miały świadomość, że nie utraciły wszystkiego. Żeby wiedziały, że wciąż mogą pracować, pomagać, coś zmieniać – tłumaczy.

Z taką właśnie intencją Wiola Rębecka-Davie założyła fundację Polish Center for Torture Survivors (PCTS) – w odpowiedzi na eskalację trwającej od 2014 r. agresji Rosji na Ukrainę. – Okazało się, że moja wiedza i doświadczenia są potrzebne, bo ani w Polsce, ani w Ukrainie dotąd nie mówiono o gwałcie wojennym i torturach, nikt się tym nie zajmował, nie było właściwie żadnego zaplecza wiedzy na temat tego rodzaju traumy ani narzędzi pracy z nią – zauważa.

To, że trauma wojenna, nie mówiąc o traumie gwałtu wojennego czy tortur, to u nas ziemia nieznana, przyznaje również Izabela Trybus, psychotraumatolożka z Białegostoku i prezeska PCTS: – Jako środowisko psychoterapeutyczne nie mieliśmy do tej pory takiego przygotowania. Sama skończyłam dwa całościowe szkolenia psychoterapeutyczne i ten temat w ogóle nie był poruszany.

Stąd doświadczenie w pracy z ocalałymi musiała zdobywać na własną rękę – i w przyspieszonym tempie. Najpierw na granicy polsko-białoruskiej, gdzie zaangażowała się w pomoc uchodźcom i wolontariuszom. – Pomyślałam, że mogę zaoferować wsparcie od strony psychotraumatologicznej osobom z doświadczeniem traumy – i tym, którzy im pomagają – wspomina. Później wraz z eskalacją wojny w Ukrainie w lutym 2022 r., kiedy zaczęła uczyć się od Wioli Rębeckiej-Davie pracy z ocalałymi po gwałcie wojennym. – Teraz w ramach fundacji intensywnie szkolimy różne grupy zawodowe w pracy z osobami z traumą przemocy seksualnej i tortur w czasie wojny. Z Dorotą Modrzyńską z Polskiego Towarzystwa Psychotraumatologii stworzyliśmy kanał „Terapeuci dla traumy”, żeby oswajać temat traumy wojennej. Ale wciąż jest mnóstwo do zrobienia – przyznaje.

Shyrete Sulejmani jest Kosowianką, urodziła się w 1971 r.; gdy pod osłoną nocy uciekała z ogarniętego wojną Kosowa do obozu dla uchodźców w Macedonii, miała 27 lat i dwie córeczki (trzyletnią i 14-miesięczną). Jej mąż wyjechał wcześniej, nie miał wyboru. Bo co to za wybór, kiedy można albo zostać siłą zaciągniętym do wrogiej (serbskiej) armii i być zmuszanym do zabijania rodaków – albo samemu zginąć? – Powiedziałam mu: jedź. Ja też nie wiem, co będzie dalej, ale najważniejsze, byś nie stał się taki jak oni. Byś nie musiał robić tego, co oni – wspominała Shyrete w 2011 r., gdy opowiadała swoją historię dla Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Uchodźców (UNHCR).

W 1999 r., gdy stawała się uchodźczynią, zdołała zabrać ze sobą tylko paczkę pieluch, butelkę wody, trochę mleka i chleba, na miejscu zastała 40 tys. zrozpaczonych ludzi, stłoczonych w namiotach postawionych przez UNHCR. – Dali mi schronienie, mnóstwo jedzenia i czystej wody, dali mi wsparcie i miłość. To było dla mnie wtedy najważniejsze. Chciałam krzyczeć ze szczęścia, bo przeżyłam i ocaliłam moje dzieci – opowiadała. Musiało minąć jednak kolejne osiem lat, zanim wyjawiła, co tak naprawdę miała na myśli, gdy stwierdzała: „Wojna zabierze cię gdzieś, gdzie nigdy nie byłaś. Odbierze ci szczęście, uśmiech, uczucia. Uczyni cię odrętwiałą”.

Shyrete Sulejmani jest jedną z pierwszych w historii Kosowianek, które publicznie, pod nazwiskiem, przyznały, że w czasie wojny z lat 1998–1999 zostały zgwałcone. Gdy pytam, co sprawiło, że zdecydowała się przerwać milczenie, najpierw zaznacza, że ta decyzja była jedną z najtrudniejszych, jakie kiedykolwiek podjęła, a dalej wyjaśnia: – Nikt nie może cię zmusić, nie powinien naciskać, byś zaczęła mówić, pokazała swoją twarz, przyznała przed całym światem, co cię spotkało. Mnie pomogło przygotowanie do tego kroku przez Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur, wsparcie psychologów i prawniczek. I myśl, że jestem w stanie coś zrobić dla zgwałconych w tamtej wojnie.

Do Iriny Dowgań wojna zapukała w sierpniu 2014 r., przyszła z grupą umundurowanych Rosjan, którzy oskarżyli ją o „sprzyjanie ukraińskim wojskowym”. Jasynuwata, gdzie mieszkała, była już wtedy pod okupacją, „bojownicy jeszcze nie strzelali na ulicach, ale już było ich widać i słychać”. Mąż Iriny z dziećmi i wnuczką wyjechali do wyzwolonego Mariupolu, tam było bezpieczniej, Irina została, z grupą kobiet ze swojego miasteczka woziła pomoc dla ukraińskiego wojska: jedzenie, ubrania, lekarstwa. Jej „winą” była ta pomoc, karą – uwięzienie w ciemnej piwnicy, bicie, poniżanie, gwałty.

– W moim rodzinnym Doniecku doświadczyłam tortur i przemocy ze strony rosyjskich najemników. Chcieli ode mnie dowiedzieć się, kto jeszcze pomagał ukraińskiemu wojsku, poznać nazwiska i adresy kobiet, które wraz ze mną dostarczały naszym żołnierzom żywność – wspomina Irina. Cudem udało jej się przeżyć i uwolnić z niewoli, wyjechali z rodziną do Kijowa.– W jeden dzień straciliśmy wszystko, co mieliśmy w Donbasie, na co pracowaliśmy przez całe życie: firmę mojego męża i mój mały salon kosmetyczny. Nasz dom, nasz salon, nasz piękny ogród. Wszystko, co było nam drogie – opowiada Irina.

Tą historią dzieli się otwarcie, opowiada o niej dziennikarzom i politykom, jeździ z nią na spotkania na szczycie i konferencje. Ale nie od początku tak było, przez pięć lat Irina trzymała tajemnicę głęboko w sobie. – Może teraz wydaje ci się, że od razu znalazłam w sobie siłę, żeby zabrać głos. Ale wcale tak nie było. Nawet gdy udzielałam wywiadów i opowiadałam o torturach, nie wspominałam o wykorzystywaniu seksualnym. Starałam się zachować spokój w mojej rodzinie – i spokój w mojej duszy – przyznaje Irina. Jeszcze parę lat temu nikt nie pytał, co dokładnie przeżyła ani tym bardziej, jak się czuje. – Unikałam kontaktu z ludźmi, nie chciałam odpowiadać nawet na wiadomości z wyrazami wsparcia. Było mi bardzo ciężko żyć. Coś w niej pękło, gdy przez fundację dr. Mukwege poznała „dziesiątki kobiet z całego świata, które doświadczyły wielkiego cierpienia”. – Słyszałam ich straszne historie i pomyślałam, że nie jestem jedyna. I że skoro one nie chcą już milczeć, to może i ja będę musiała przemówić – wspomina. To, że nikt nie chciał jej słuchać – ani policja, ani prokuratura, ani służba bezpieczeństwa – tylko ją w tym utwierdziło. – Nikt nie chciał otwierać tych spraw i szukać przestępców. Świadomość, że na zawsze pozostaną bezkarni, zabijała mnie przez wiele lat – przyznaje Irina.

W końcu zaparła się w sobie: zrobi wszystko, by wymierzyć sprawiedliwość. – Nawet jeśli nie tym, którzy wyrządzili krzywdę mnie, bo pewnie nigdy ich nie znajdę. Ale może uda mi się postawić przed sądem Rosję, agresora, który wyrządza tyle krzywdy mojemu krajowi – mówi.

Przyjęta czy napiętnowana

Gwałt jest najtańszą bronią. Nie musisz kupić pistoletu, karabinu, maczety, granatu, używasz po prostu swojego ciała, żeby zniewolić i straumatyzować osobę od ciebie zależną – Wiola Rębecka-Davie przytacza słowa słowa dr. Mukwege. – Dla mnie to wręcz broń masowego rażenia – stwierdzam, a psychoanalityczka przytakuje. – Mnie właśnie poraża siła gwałtu wojennego: z jednej strony ta jednostkowa siła, którą dobrze poznałam, pracując ze zgwałconymi osobami, a z drugiej to, że gwałt ma wielowarstwowe konsekwencje, których nie da się łatwo wyleczyć.

Złożoność konsekwencji traumy wojennej wynika z masywności samej traumy: podczas wojny traci się wszystko, od bliskich, przez dom czy majątek, po pracę, plany, marzenia. – Ale przede wszystkim traci się poczucie bezpieczeństwa, czyli fundament, który jest nam potrzebny, żeby funkcjonować. Jeżeli do tego dochodzi pojmanie, przemoc seksualna, tortury, to są już sytuacje skrajnie zagrażające życiu – zauważa Izabela Trybus. – Osoby, które mają doświadczenie tak masywnej traumy, ponoszą konsekwencje medyczne, fizyczne, psychologiczne i społeczne przez kolejne lata, nierzadko do końca życia – dodaje. Wiola Rębecka-Davie potwierdza: – Nieprzepracowana trauma nie zniknie sama z siebie, nie wyparuje w powietrze, tylko będzie wracała i manifestowała się w różny sposób: symptomami fizycznymi, chorobami, zaburzeniami zachowania, uzależnieniami, problemami ze snem.

Te z kolei zależą w dużej mierze zarówno od dotychczasowych doświadczeń ocalałych, jak i środowiska, w którym przychodzi im funkcjonować. – Jako terapeuci musimy mówić o pewnych ogólnych tendencjach czy symptomach, przede wszystkim jednak skupiać się na indywidualności każdej konkretnej osoby i jej historii. I wziąć pod uwagę to, jak dotychczas biegła jej linia życia, ile traum spotkało ją wcześniej i jak sobie z nimi dotychczas radziła – podkreśla Izabela Trybus. – Z drugiej strony istotne jest to, co dzieje się później: na ile ta osoba dostaje wsparcie, czy zostaje przyjęta przez bliskich i swoje środowisko z tą traumą, czy odrzucona, zawstydzona, napiętnowana?

Dlatego tak ważna jest edukacja społeczna: by ocalała otrzymała nie tylko adekwatną pomoc medyczną i psychologiczną. – Przede wszystkim musimy przestać obwiniać i zawstydzać ocalałych, bo to wiąże się ze stygmatyzacją i wtórną wiktymizacją, podtrzymuje stereotyp ofiary, która nigdy właściwie nie może wyjść z tej pozycji – tłumaczy Rębecka-Davie.

Dotyczy to wielu konfliktów, w szczególności tych rozgrywających się w społeczeństwach silnie patriarchalnych, gdzie kobieca „czystość” wciąż jest najwyższą walutą. Historie większości ocalałych, które przełamują tabu lęku i wstydu, przesiąknięte są odrzuceniem, ostracyzmem, retraumatyzacją. Tchnienie nadziei na diametralną zmianę, odwrócenie wektora winy we właściwą stronę dał w 1971 r. pierwszy prezydent Bangladeszu szejk Mudżibur Rahman, który uhonorował kilkaset tysięcy zgwałconych w czasie wojny kobiet tytułem birangana – bohaterek. Nie były to tylko czcze słowa: dostały pierwszeństwo w dostępie do edukacji i pracy, powstały ośrodki pomocy i kliniki leczące ich wojenne rany na ciele i duszy, tymczasowo zalegalizowano aborcję. Jednak po śmierci Mudżibura cztery lata później w zamachu i przejęciu władzy przez rząd islamistów, który cofnął te wszystkie przywileje, tytuł birangana stał się dla tysięcy kobiet przekleństwem.

Obecnie za dobry przykład uznawane jest Kosowo. – To małe państwo, 2 mln ludzi na niewielkiej przestrzeni, więc zmiana myślenia całego społeczeństwa jest łatwiejsza. Do tego ogromne znaczenie ma zaangażowanie władz krajowych, które uznają walkę o prawa ocalałych za kluczową sprawę – wylicza Wiola Rębecka-Davie, powołując się na działania zarówno premiera Albina Kurtiego, jak i prezydent Vjosy Osmani-Sadriu, która dopiero co jedną z ocalałych mianowała specjalną doradczynią ds. zapobiegania przemocy seksualnej. – To bardzo ważne, żeby problem takiej przemocy traktować wielopoziomowo, jako wyzwanie prawne, medyczne, społeczne i psychologiczne.

Kobiety, które doświadczyły gwałtu wojennego w Kosowie, nie są nazywane ofiarami – ani nawet ocalałymi – ale heroinami wojennymi. Otrzymują również wsparcie finansowe w wysokości 230 euro miesięcznie. To niewiele, przyznaje Shyrete Sulejmani, w porównaniu z kosztami życia, zwłaszcza gdy obrażenia wojenne spowodowały trwały uszczerbek na zdrowiu lub niezdolność do pracy. Wciąż jednak upiera się, że ważniejsze niż pieniądze jest dla niej właściwie bezprecedensowe (jeśli nie liczyć birangana w Bangladeszu pół wieku temu) uznanie ocalałych przez państwo. Z czym zgodzi się Irina Dowgań, ale niekoniecznie już z określaniem ich oficjalnie mianem bohaterek. – Jestem dumna z Ukrainek, że są tak otwarte i odważne, ale uważam, że nie potrzebują laurów bohaterek, tylko szacunku, nieosądzania i wsparcia. Także materialnego, wypłata zadośćuczynienia każdej kobiecie będącej ocalałą to już uznanie jej za bohaterkę – podkreśla.

Czytaj więcej

Rabin Stambler: Solidarność Polaków z Izraelem rozgrzewa moje serce

– Wsparcie finansowe jest równie ważne, co psychologiczne i społeczne. Chociażby ze względu na konsekwencje psychiczne i fizyczne: ocalałe potrzebują pieniędzy na leczenie, prawników, tłumaczenie dokumentów koniecznych do ścigania sprawców – potwierdza Izabela Trybus. – Potrzebna jest więc pomoc od państwa, żeby przynajmniej materialnie mogły poczuć się w miarę bezpiecznie.

Tego bezpieczeństwa brakuje w Ukrainie, co przyznaje Dowgań. Do SEMA Ukraina należy ok. 50 kobiet, sporo ich przybyło od 2019 r., kiedy zakładała organizację. Biorąc pod uwagę skalę zbrodni dokonywanych w Ukrainie, jest ich jednak zaledwie garstka. Nie mają własnego zespołu terapeutów ani prawników, współpracują z fundacjami i organizacjami, które zapewniają podstawową pomoc: medyczną, psychologiczną i prawną. – To oczywiście jest ważne, ale część kobiet, które zgłaszają się do nas, żyje w bardzo trudnych warunkach: straciły swoje domy, gnieżdżą się w małych pomieszczeniach, bez ogrzewania, w niektórych przypadkach pilnie potrzebujemy dla nich nawet jedzenia i ubrania. Ta niepewność jutra, w której wiele z nas żyje mimo wsparcia psychologów, bardzo mocno odbija się na stanie psychicznym – opowiada Irina.

Dodaje, że od samorządów jako organizacja nie otrzymują żadnej pomocy – i nawet by jej nie chciały. – Nie chcemy, żeby nazwiska, wizerunki tych kobiet były publikowane, znane lokalnie. Od państwa też nie mamy wsparcia, chociaż pracujemy wspólnie z władzami krajowymi nad opracowaniem ustawy o reparacjach. A to już jest dobry krok w stronę poszkodowanych – przyznaje.

Nie jesteśmy ofiarami

Te kroki wykonują też sami survivors, przełamując kolejne tabu. Prekursorem znów jest Kosowo. – W wydanej parę lat temu książce z historiami osób, które przeżyły gwałt w czasie wojny w 1999 r., jest wstrząsająca historia mężczyzny zgwałconego w niezwykle okrutny sposób, jego narządy wewnętrzne zostały zdewastowane – opowiada Wiola Rębecka-Davie, która przygotowała wstęp do publikacji. – Zdecydował się odważnie o tym opowiedzieć, nie ukrywając swojej tożsamości, co jest wyjątkowe, bo mężczyźni o tego typu doświadczeniach nie mówią – podkreśla psychoanalityczka.

Podaje też kolejny przykład, tym razem sięgający ludobójstwa Tutsi przez Hutu w 1994 r. w Rwandzie. Dopiero trzy lata temu, w czasie pandemii, gdy coroczne wspomnienie rozpoczęcia rzezi przeniosło się tymczasowo z Muzeum Holocaustu w Nowym Jorku do przestrzeni wirtualnej, o swoich doświadczeniach zdecydowali się opowiedzieć pierwsi Rwandyjczycy. – Jako młodzi mężczyźni, chłopcy wręcz, doświadczyli przemocy seksualnej ze strony kobiet. Do tej pory nie było takiej narracji w ogóle, co potwierdza moje przekonanie, że gwałt wojenny jest jak góra lodowa: widzimy tylko sam czubek, przed nami do odkrycia wciąż są ogromne pokłady prawdy o  jego skali i okrucieństwie – przekonuje Rębecka-Davie. I podkreśla, że choć to kobiety i dziewczęta najczęściej padają ofiarą gwałtu wojennego, okrucieństwo wojny w tym wymiarze nie omija również chłopców i mężczyzn.

– Niektórym wydaje się, że gwałt ma cokolwiek wspólnego z seksem, pożądaniem. To efekt tego, że do dziś nie mamy w Polsce przepracowanej traumy II wojny światowej, a tym bardziej przemocy seksualnej, która jej towarzyszyła – potwierdza Izabela Trybus. Wyjaśnia więc dobitnie: seks jest przejawem intymności i świadomego wyboru osób, które decydują się na zbliżenie. – Gwałt nie ma z tym nic wspólnego, jest związany z dominacją, upokarzaniem, walką, władzą. W przypadku wojny ma na celu sterroryzowanie i straumatyzowanie całej rodziny, społeczności, grupy etnicznej, narodu. Dlatego sprawcy często dokonują gwałtów na oczach innych ludzi – zaznacza psychotraumatolożka.

Jednocześnie zapewnia, że fundacja PCTS jest gotowa wspierać nie tylko ocalałe, ale również ocalałych. – Z rozmów z terapeutami w Ukrainie wiem, że żołnierze niechętnie o tym opowiadają, to tabu jest wciąż dość silne. Zwłaszcza że na mężczyzn wciąż nakładana jest ogromna presja, by byli silni, nie skarżyli się, byli gotowi do poświęcenia się dla innych i ojczyzny. To wszystko trzeba odczarować, odkłamać – uważa psychotraumatolożka.

Jak przyznaje, do fundacji dotarły już takie zgłoszenia, ale jeszcze nie doszło do spotkań z ocalałymi. – Będziemy więc stwarzać możliwości do dzielenia się tym doświadczeniem i do pracy z tą traumą nie tylko dla kobiet, ale również dla mężczyzn – deklaruje.

Wiola Rębecka-Davie jeszcze wyjaśnia: – Zdecydowałam się zająć doświadczeniem kobiet z poczuciem, że mam jakieś możliwości i że choć nie zrobię wszystkiego, to inne osoby tym tematem będą się zajmować równie intensywnie i tworzyć platformę dla tych wszystkich mężczyzn, którzy mają takie doświadczenia i chcą się tym dzielić. Bo trzeba zająć się tym profesjonalnie, pomóc im i jednocześnie przebudować społeczną percepcję tego typu doświadczenia. Ta przebudowa zaczyna się już na poziomie języka. – Same ocalałe podkreślają, jak ważne jest dla nich, by nie etykietować ich jako ofiar. Bo to wywołuje automatycznie skojarzenie z kimś, kto został poturbowany jakimś traumatycznym zdarzeniem – mówi Izabela Trybus.

Czy chodzi o skojarzenie w naszym języku z „ofiarą losu”, czyli kimś biernym, przegranym, kto zasługuje co najwyżej na politowanie? Psychotraumatolożka przytakuje: – Już lepsze jest słowo „ocalała”, które zawiera w sobie złożoność tego doświadczenia. Wskazuje, że jest w człowieku siła, by przetrwać największy koszmar i coś próbować ze swoim życiem dalej robić.

Podpisze się pod tym Irina Dowgań. – W ostatnich dwóch latach stało się jasne, że nazywanie Ukrainek, które opowiadają o przeżytych traumach, „ofiarami” jest upokarzające, powoduje dewaluację cierpienia, otwartości i odwagi – tłumaczy szefowa ukraińskiej SEMA. – Ofiara kojarzy się z upokorzeniem, poniżeniem, zapomnieniem. A my, chociaż tak okrutnie doświadczone, nie jesteśmy ofiarami – podkreśla.

Czytaj więcej

Za co Polacy kochają freak fighty. „Cep za cepem, w sekundy po walce”

Zgadza się z tym Shyrete Sulejmani, mówi, że słowa mogą retraumatyzować, dalej ranić, a określenie „ofiara” do takich jej zdaniem należy. Ale i przypomina, że mimo postępów poczynionych w jej rodzinnym Kosowie, wciąż problemem jest stygmatyzacja ocalałych. – Zrzucenie tego piętna zajmie jeszcze dużo czasu – ocenia surowo.

Jej ocena jednak łagodnieje, gdy myśli o młodych pokoleniach i pracy, jaką wciąż ma do wykonania. – Potrzebne są spotkania z ocalałymi w szkołach i na uniwersytetach, otwarte wskazywanie winnych, opowiadanie o naszych doświadczeniach. Edukowanie przyszłych dziennikarzy, psychologów, pracowników socjalnych, prawników. To jest nasze zadanie.

Zadaniem państwa i społeczności międzynarodowej, oprócz wspierania ocalałych, jest również pociągnięcie sprawców do odpowiedzialności. Szczególną ochronę kobiet „przed wszelkimi zamachami na ich cześć, zwłaszcza przed gwałceniem, zmuszaniem do prostytucji i wszelką obrazą wstydliwości” wpisano przecież już w 1949 r. do IV konwencji genewskiej, choć pierwszy wyrok zapadł prawie pół wieku później, w Międzynarodowym Trybunale Karnym dla Rwandy. Ogłaszając skazanie Jeana-Paula Akayesu (burmistrza Taby w czasie ludobójstwa dokonanego w 1994 r.) na dożywocie za dziewięć zbrodni przeciwko ludzkości, w tym za „nadzorowanie i zachęcanie do gwałtów”, sędzia Navanethem Pillay z RPA stwierdziła: „Od niepamiętnych czasów gwałt uważano za łup wojenny. Teraz będzie uznawany za zbrodnię wojenną. Chcemy wysłać zdecydowany komunikat, że gwałt przestał być wojennym trofeum”.

Ten sam przekaz mają Irina Dowgań i Shyrete Sulejmani, gdy mówią zgodnie: ich głównym celem jest postawienie sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. Otworzenie oczu świata, by nie pozostał już nigdy więcej obojętny na cierpienie kolejnych kobiet. I przywrócenie naturalnego porządku, w którym to sprawcy – i tylko oni – są napiętnowani.

Izabela Trybus, psychotraumatolożka: – Ocalałe potrzebują pieniędzy na leczenie, na prawników, na tł

Izabela Trybus, psychotraumatolożka: – Ocalałe potrzebują pieniędzy na leczenie, na prawników, na tłumaczenie dokumentów koniecznych do ścigania sprawców

Foto: Monika Piskurewicz

Wiola Rębecka-Davie, psychoanalityczka: – Gwałt wojenny jest jak góra lodowa: widzimy tylko czubek,

Wiola Rębecka-Davie, psychoanalityczka: – Gwałt wojenny jest jak góra lodowa: widzimy tylko czubek, przed nami do odkrycia wciąż są ogromne pokłady prawdy o jego skali i okrucieństwie

Shyrete Sulejmani z Kosowa: – Zdecydowałam się mówić, by stać się głosem 20 tysięcy zgwałconych kobi

Shyrete Sulejmani z Kosowa: – Zdecydowałam się mówić, by stać się głosem 20 tysięcy zgwałconych kobiet i mężczyzn w czasie wojny w moim kraju

Foto: mat. pras.

Przez fanatyków z nigeryjskiej bojówki Boko Haram nazywane są „żonami z buszu”, dla terrorystów z Państwa Islamskiego to sabaya (niewolnice), pakistańscy imamowie w wydanej pół wieku temu fatwie przeciwko walczącym o niepodległość Bengalczykom określali je jako gonimoter maal – łupy wojenne.

W książce brytyjskiej korespondentki Christiny Lamb „Nasze ciała, ich pole bitwy. Co wojna robi kobietom” niektóre z nich mówią: „czuję się, jakbym codziennie umierała”, „musiałam wiele wycierpieć z powodu tego, co mi zrobili”, „ludzie w wiosce strasznie mnie wyzywali”, „gwałt jest jeszcze gorszy niż zabójstwo, bo muszę go codziennie przeżywać na nowo”.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich