Legenda Pudziana
Wciągu kilku lat namnożyło się federacji, tegoroczny kalendarz freak fightów jest naszpikowany imprezami. Najważniejsze z nich to gale i poprzedzające je konferencje, nierzadko z agresywnymi konfrontacjami przeciwników. W trakcie tego szczytu popularności (gdy liczba subskrypcji na transmisje przebijała nawet pół miliona) „walkami dziwaków” zainteresowała się Sandra z mężem. – W pewnym momencie zaczęło się o tym robić głośno i byliśmy ciekawi, o co chodzi, bo dużo się wokół tego działo, było w tym mnóstwo emocji. I mnie te emocje zainteresowały, te wszystkie konflikty i jak się zakończą, czy podadzą sobie ręce, czy zaakceptują wygraną drugiego – wspomina. Przez dwa sezony obejrzała cztery, może pięć gal, przy każdej przynajmniej jeden z zawodników interesował ją w szczególności, chciała zobaczyć, jak ekstremalną sytuację udźwignie kondycją i głową.
Zawsze jednak przychodziło rozczarowanie. Samą galą, bo „dużo było szumu przed, a samo starcie kończyło się zazwyczaj po kilkudziesięciu sekundach”. I własnymi co do niej oczekiwaniami. – Tylko oszukiwałam samą siebie, że znajduję w tym jakąkolwiek wartość, bo tak naprawdę nie ma jej w tym wcale. Trochę jak z fast foodami: napalisz się, czekasz, w końcu jedziesz, jesz i niby jest fajnie. Ale później żałujesz, myślisz sobie: po co straciłam pieniądze i czas?
Cezary takich rozczarowań nie przeżywa, może dlatego, że znajduje w „walkach dziwaków” właśnie to, czego szuka. – Ciekawi mnie ludzka psychika, człowiek postawiony w sytuacji ekstremalnej – wyjaśnia. Choć, jak przyznaje, przy okazji zgłębił się nieco w świat profesjonalnych mieszanych sztuk walki, potrafi przewidzieć wynik starcia między zawodowcami, nieraz wygrywa obstawione kupony. To jednak tylko dodatek, Cezary karmi się przede wszystkim emocjami. – Freak fighty są dla mnie przede wszystkim o tyle ciekawsze, że łatwiej tam wyłapać różnorodność i dochodzi do otwartej konfrontacji różnych sposobów myślenia. Nie chce mi się oglądać konfrontacji dwóch takich samych chłopów, którzy powtarzają to samo: „szanuję go, gramy sportowy pojedynek”. Chcę zobaczyć gościa, który nigdy nic nie ćwiczył, a teraz staje naprzeciwko kogoś, kto ma zupełnie inne warunki i umiejętności, bo chce coś komuś lub sobie udowodnić.
Nie czaruje się przy tym, już dawno dostrzegł, że gra pod publiczkę, „pompowanie sztucznie afer”, po prostu „jest opłacalna”. – Można zbić kapitał na tym, że wystawia się czyjeś tajemnice, publicznie wyciąga brudy, robi zamieszanie. To jest gratyfikujące, na przykład finansowo, znacznie też wpływa na zasięgi, co dla influencerów czy youtuberów jest przecież kluczowe – zauważa. I rozkłada ręce, ze śmiechem, nieco teatralnie: – Życzeniowo ludzie chcieliby świata, gdzie są same Szymborskie i tylko to, co powinno, jest promowane. Ale to jest błędne koło, bo ludzie już tacy są, że jak można szybciej i mocniej, to po prostu to biorą.
Grzeszna przyjemność
Sandra z mężem też brali, przez pewien czas freak fighty traktowali jak swoje guilty pleasure, psychiczny wentyl, miejsce w przestrzeni wirtualnej, do którego można pójść i w ogóle się nie wysilać. – Ot, małpy tańczą w cyrku, a ty nie musisz się nad tym zastanawiać – śmieje się Sandra. To nie tylko dla niej szansa na oczyszczenie głowy. – Oglądanie tych walk jest co prawda w jakiś sposób angażujące emocjonalnie, ale są to emocje niskie, nie wpływają za bardzo na moje codzienne funkcjonowanie. A jednocześnie ta rozrywka w ogóle nie wciąga intelektualnie – mówi Kaja, opowiadając, że z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, że intensywne działanie umysłowe musi znaleźć dla równowagi „coś na odmóżdżenie”. – Rozrywka taka jak freak fighty jest przede wszystkim łatwiejsza do przyswojenia niż kultura wysoka. A mam taką obserwację, że coraz częściej ludzie szukają właśnie czegoś prostego, łatwego – mówi z jednej strony Kaja.
Bo z drugiej doskonale tę potrzebę rozumie. – Kiedy się funkcjonuje cały czas na najwyższych obrotach, po prostu trzeba znaleźć chwilę, żeby wyłączyć się z myślenia, analizowania, przekładania wszystkiego na intelekt. To jest moim zdaniem potrzeba jakiegoś naturalnego balansu, którą ma każdy człowiek – uważa. Artur przytakuje, transmisje freak fightowych wydarzeń wykupuje już głównie po to, żeby leciały w tle. – Nieraz rzeczywiście zależy mi, żeby zobaczyć jakąś konkretną walkę. Ale raczej to pretekst, żeby napić się piwka, spotkać ze znajomymi, wyluzować.