Za co Polacy kochają freak fighty. „Cep za cepem, w sekundy po walce”

W „walkach dziwaków” (ang. freak fights) dochodzi do starcia różnych postaw i światopoglądów. Jednak wszystko sprowadza się do agresji, przemocy psychicznej i słownej, promowania patologicznych zachowań. Dzięki temu widzowie zaspokajają swoje, wydawałoby się, już dawno zapomniane instynkty.

Publikacja: 29.09.2023 10:00

W freak fightach liczy się nie tylko walka, lecz także towarzyszące im awantury. Na zdjęciu Człowiek

W freak fightach liczy się nie tylko walka, lecz także towarzyszące im awantury. Na zdjęciu Człowiek Warga (Maciej Dąbrowski), który popadł w konflikt z organizatorami Fame MMA, porównując ich do TVP

Foto: Tomasz Kudala/REPORTER

Wieczorny spacer z psami, spotykamy Tomasza, który prowadzi w Warszawie mały bar. Siadamy na ławce i przerzucamy się luźnymi tematami, rozmowa schodzi na tak zwane freak fighty, czyli „walki dziwaków”, organizowane od kilku sezonów coraz bardziej kontrowersyjne pojedynki w oktagonie między, często skłóconymi (nierzadko na pokaz), youtuberami i influencerami.

– Ja ci powiem tak: swoje się w życiu wyszumiałem – mówi Tomasz, a dalej opowiada, że jak pierwszy raz oberwał w jakiejś ulicznej przepychance, to zaparł się i już więcej „sklepać się” nie pozwolił. – Później wiele było takich sytuacji, np. wyskoczył nad Wisłą do mnie małolat, darł się z jakimś problemem, z gadki wyszło, że jest bokserem. Byłem trochę starszy, trafiłem go w szczenę, odebrało mu rozum i siłę. I ja odpuściłem, bo jestem człowiekiem kulturalnym.

Może dlatego, jak sam zauważa, zupełnie nie rozumie fenomenu „tych całych freak fightów”.

Wstydzę się, ale oglądam

Artur, zatrudniony w międzynarodowej korporacji, spuszcza wzrok i uśmiecha się kokieteryjnie, gdy siada przy stole i rzuca: – Wstydzę się, że to oglądam.

„Walki dziwaków” albo „dziwne walki” (ang. freak fights) śledzi, odkąd tylko pojawiły się w polskim zakątku internetu. – Akurat zmieniłem pracę, przeprowadziłem się za granicę, nie znałem jeszcze miasta, miałem dużo wolnego czasu i w większości spędzałem go sam. Czy dlatego zacząłem interesować się freak fightami? Raczej nie, tak akurat zbiegło się w terminie – wspomina. Z uwagi na odległość na kolejne transmisje mnożących się gal umawiał się online z kolegami, „była przynajmniej okazja, żeby złapać się razem i trochę pogadać”. Niemal od razu dołączyła też Kaja, obecnie narzeczona Artura. – Obił mi się ten termin o uszy, wiedziałam, na czym mniej więcej to polega. Ale do głowy by mi nie przyszło, żeby to oglądać – przyznaje.

Wsiąkli jednak z Arturem w ten świat, zwłaszcza on. Gdy rozmawiamy, z pamięci rzuca nazwiskami, o co komu poszło i jaki był wynik spotkania w oktagonie. Może tego właśnie się wstydzi, bo – jak zauważa Kaja – „polski freak fight wyłonił się z najbardziej patologicznych zakamarków sieci”. Co Artur przyznaje sam, gdy wspomina, skąd dowiedział się o rodzących się w Polsce „dziwnych walkach”. – Mieli walczyć Daniel Magical z Rafonixem – rzuca pseudonimami osób znanych z YouTube’a i uznawanych za tzw. patostreamerów (dostawców patologicznych treści internetowych). – Gdzieś tam widziałem, co wcześniej wyprawiali, interesowało mnie, jak będzie wyglądało ich starcie. No i wykupiłem transmisję, chociaż zapowiadało się to nieciekawie. Widać było, że robiono to niskobudżetowo i raczej mało kto się tym interesował.

Początki freak fightów w Polsce zapamiętał tak również Cezary Ponttefski, komik z Łukowa. Pierwsza gala Fame MMA w Koszalinie, 30 czerwca 2018 roku, była jego zdaniem „zrobiona naprędce, dość chałupniczo”. – Nikt nie wierzył, że to się uda, wszyscy dookoła się z tego śmiali, komentowali na zasadzie: dobra, z ciekawości zobaczymy, co tam wymyślili. I ja też nie przypuszczałem, że to może się udać – wspomina. I śmieje się: – Ale szybko się pokajałem, bo to była pierwsza i ostatnia transmisja, której nie wykupiłem.

Historycznie pierwsza walka w formule freak fight odbyła się jednak tak naprawdę dekadę wcześniej, podczas 12. gali KSW 11 grudnia 2009 roku, a spotkali się w niej mistrz świata strongmanów Mariusz Pudzianowski i Marcin Najman, bokser po kilkunastu starciach. Cezary miał wtedy 16 lat i nie za bardzo go to interesowało. Dziś już sobie nie przypomni, gdzie i z kim oglądał to starcie, pamięta natomiast doskonale, że „podwórka żyły tym tygodniami”. – Z jednej strony był Pudzian, wielki, silny, ewidentnie kojarzony z kulturą fizyczną, ale od strony bicia się zupełnie nieznany. Z drugiej – jakby nie było Najman po kilkunastu już wtedy walkach. To było dla nas niesamowicie ciekawe, zobaczyć, jak mięśniak, który był już wtedy legendą, sprawdzi się w boju.

Kamil, barber z Warszawy, również przeżywał to „wielkie wydarzenie”, przecież to było „prawie niczym walka Dawida z Goliatem”. – Pudzian był już wtedy legendą, każdy wiedział, jaki ma charakter, za co się nie weźmie, robi to na sto procent. I wjechał w tego Najmana jak lokomotywa, techniki w tym nie było wcale, leciały tylko cep za cepem, kwestią sekund było, kiedy będzie po walce – Kamil wyraźnie emocjonuje się na wspomnienie tamtej walki. Sam jako dziecko trenował przez parę miesięcy zapasy, przerwał przez złamaną rękę i już do nich nie wrócił. Do sztuk walki ciągnęło go jednak później nieustannie, nieraz wpadał na transmisję do Kai i Artura, lubił się wypowiedzieć co do aspektów technicznych walki, pyskówki i konflikty mało go interesowały.

A więc zaliczymy go do pierwszego typu widza, o którym wspomina mi Anika Godel-Chełmecka, była reprezentantka Polski w taekwondo olimpijskim i wicemistrzyni Europy, obecnie trenerka, akredytowany coach EMCC i studentka psychologii. – Jedni oglądają sporty walki, bo są zainteresowani poziomem sportowym, inni – i tu myślę, że są to w większości widzowie freak fightów – mniej interesują się techniką, a raczej ważna staje się identyfikacja z zawodnikiem: skoro oni mogą, to ja też. I nagle podział między zawodnikiem a influencerem czy youtuberem się zaciera – zauważa. I wyjaśnia dalej: przeniknięcie, choć na jakiś czas, do świata sportu wiele osób odbiera jako rodzaj awansu społecznego. – Bycie sportowcem, a szczególnie fighterem, to spełnienie nieziszczonego marzenia. Ludzie marzą o sukcesie. A w sporcie jest on bardzo wymierny, jasno widać, kiedy się wygrywa. I ta aspiracja do bycia atletą jest, myślę, bardzo powszechna.

To jedna z zalet freak fightów, o której mówią właściwie wszyscy moi rozmówcy, a najlepiej tłumaczy to prawniczka Sandra. – Spójrz na Martę Linkiewicz, która wchodziła do tego świata jako przykład prymitywizmu pod tytułem „wygrałam, to idę się nap...ić”, jak sama mówiła po walce. A teraz jest w formie życia i stała się jedną z najmocniejszych zawodniczek w federacji, gdzie walczą już zawodowcy – przypomina. – Dla mnie to jest akurat dobry przykład dla dzieciaków, żeby wyrwać je z melanżu i pokazać dobre wzorce, jak można zmienić swoje życie i poświęcić się czemuś fajnemu.

Legenda Pudziana

Wciągu kilku lat namnożyło się federacji, tegoroczny kalendarz freak fightów jest naszpikowany imprezami. Najważniejsze z nich to gale i poprzedzające je konferencje, nierzadko z agresywnymi konfrontacjami przeciwników. W trakcie tego szczytu popularności (gdy liczba subskrypcji na transmisje przebijała nawet pół miliona) „walkami dziwaków” zainteresowała się Sandra z mężem. – W pewnym momencie zaczęło się o tym robić głośno i byliśmy ciekawi, o co chodzi, bo dużo się wokół tego działo, było w tym mnóstwo emocji. I mnie te emocje zainteresowały, te wszystkie konflikty i jak się zakończą, czy podadzą sobie ręce, czy zaakceptują wygraną drugiego – wspomina. Przez dwa sezony obejrzała cztery, może pięć gal, przy każdej przynajmniej jeden z zawodników interesował ją w szczególności, chciała zobaczyć, jak ekstremalną sytuację udźwignie kondycją i głową.

Zawsze jednak przychodziło rozczarowanie. Samą galą, bo „dużo było szumu przed, a samo starcie kończyło się zazwyczaj po kilkudziesięciu sekundach”. I własnymi co do niej oczekiwaniami. – Tylko oszukiwałam samą siebie, że znajduję w tym jakąkolwiek wartość, bo tak naprawdę nie ma jej w tym wcale. Trochę jak z fast foodami: napalisz się, czekasz, w końcu jedziesz, jesz i niby jest fajnie. Ale później żałujesz, myślisz sobie: po co straciłam pieniądze i czas?

Cezary takich rozczarowań nie przeżywa, może dlatego, że znajduje w „walkach dziwaków” właśnie to, czego szuka. – Ciekawi mnie ludzka psychika, człowiek postawiony w sytuacji ekstremalnej – wyjaśnia. Choć, jak przyznaje, przy okazji zgłębił się nieco w świat profesjonalnych mieszanych sztuk walki, potrafi przewidzieć wynik starcia między zawodowcami, nieraz wygrywa obstawione kupony. To jednak tylko dodatek, Cezary karmi się przede wszystkim emocjami. – Freak fighty są dla mnie przede wszystkim o tyle ciekawsze, że łatwiej tam wyłapać różnorodność i dochodzi do otwartej konfrontacji różnych sposobów myślenia. Nie chce mi się oglądać konfrontacji dwóch takich samych chłopów, którzy powtarzają to samo: „szanuję go, gramy sportowy pojedynek”. Chcę zobaczyć gościa, który nigdy nic nie ćwiczył, a teraz staje naprzeciwko kogoś, kto ma zupełnie inne warunki i umiejętności, bo chce coś komuś lub sobie udowodnić.

Nie czaruje się przy tym, już dawno dostrzegł, że gra pod publiczkę, „pompowanie sztucznie afer”, po prostu „jest opłacalna”. – Można zbić kapitał na tym, że wystawia się czyjeś tajemnice, publicznie wyciąga brudy, robi zamieszanie. To jest gratyfikujące, na przykład finansowo, znacznie też wpływa na zasięgi, co dla influencerów czy youtuberów jest przecież kluczowe – zauważa. I rozkłada ręce, ze śmiechem, nieco teatralnie: – Życzeniowo ludzie chcieliby świata, gdzie są same Szymborskie i tylko to, co powinno, jest promowane. Ale to jest błędne koło, bo ludzie już tacy są, że jak można szybciej i mocniej, to po prostu to biorą.

Grzeszna przyjemność

Sandra z mężem też brali, przez pewien czas freak fighty traktowali jak swoje guilty pleasure, psychiczny wentyl, miejsce w przestrzeni wirtualnej, do którego można pójść i w ogóle się nie wysilać. – Ot, małpy tańczą w cyrku, a ty nie musisz się nad tym zastanawiać – śmieje się Sandra. To nie tylko dla niej szansa na oczyszczenie głowy. – Oglądanie tych walk jest co prawda w jakiś sposób angażujące emocjonalnie, ale są to emocje niskie, nie wpływają za bardzo na moje codzienne funkcjonowanie. A jednocześnie ta rozrywka w ogóle nie wciąga intelektualnie – mówi Kaja, opowiadając, że z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, że intensywne działanie umysłowe musi znaleźć dla równowagi „coś na odmóżdżenie”. – Rozrywka taka jak freak fighty jest przede wszystkim łatwiejsza do przyswojenia niż kultura wysoka. A mam taką obserwację, że coraz częściej ludzie szukają właśnie czegoś prostego, łatwego – mówi z jednej strony Kaja.

Bo z drugiej doskonale tę potrzebę rozumie. – Kiedy się funkcjonuje cały czas na najwyższych obrotach, po prostu trzeba znaleźć chwilę, żeby wyłączyć się z myślenia, analizowania, przekładania wszystkiego na intelekt. To jest moim zdaniem potrzeba jakiegoś naturalnego balansu, którą ma każdy człowiek – uważa. Artur przytakuje, transmisje freak fightowych wydarzeń wykupuje już głównie po to, żeby leciały w tle. – Nieraz rzeczywiście zależy mi, żeby zobaczyć jakąś konkretną walkę. Ale raczej to pretekst, żeby napić się piwka, spotkać ze znajomymi, wyluzować.

Podobnie podchodzi do tego Kamil, który co prawda czasem wciąż wpada, gdy Artur i Kaja zapraszają na transmisję, ale na samą walkę rzadko kiedy nawet rzuci okiem. – Nie podoba mi się w tym brak szacunku do drugiej osoby. Wyzywanie się przy wszystkich, obgadywanie za plecami, niesportowe zachowanie – wylicza. – To skąd taka popularność? – pytam. Kamil odpowiada: – Bo kultura wyższa, moim zdaniem, dawno już przestała wyznaczać jakikolwiek kierunek. Trudno się temu dziwić, bo chwytliwe jest to, co jest krzykliwe i łatwe zarazem. A ludzie potrzebują chleba i igrzysk, żeby mogli żyć jakoś normalnie.

– To jest ponadczasowe, ludzie się tym po prostu karmią – przytakuje Sandra. – Człowiek chce oglądać widowiska, które są emocjonujące, kontrowersyjne i przez to często mają w sobie pewien rodzaj agresji, co z punktu widzenia psychologii społecznej jest zrozumiałe i wytłumaczalne – ocenia natomiast Anika Godel-Chełmecka. To dlatego, że „imponuje nam człowiek sprawczy”, z którego działań wynikają konkrety. – A zawodnik czy zawodniczka w trakcie walki podejmuje ryzyko i działania, które mają jednoznacznie pokazać, że wygrywa. I tu też jest miejsce na sportową agresję, która w sportach walki jest najbardziej namacalna, jest bardziej widoczna niż chociażby w lekkoatletyce, gdzie też występuje wysokie pobudzenie, ale już nie ma bezpośredniego kontaktu między zawodnikami – zauważa. Sandra dodaje, już z punktu widzenia obserwatora: – Coś widocznie takiego w człowieku jest, że te wysokie emocje mu odpowiadają. Jak się dzieje coś głośnego, kręci się jakaś afera, to go najbardziej ciekawi.

Porównanie z igrzyskami nasuwa się też Cezaremu, gdy opowiada, jak dostrzega w świecie freak fightów „wiele platform do spotkań i szansę konfrontacji wielu światopoglądów”. – Gdzie indziej jesteś w stanie doprowadzić do sytuacji, że nieco opóźniony w rozwoju robotnik budowlany, który ma olbrzymie parcie na szkło, bije się z publicystą „Krytyki Politycznej” o to, czy można szkalować papieża? – jego śmiech zdradza, że pyta jedynie retorycznie. – Dla mnie to jest jak serial w serialu, każdy uczestnik nagrywa swoją interpretację całego wydarzenia, możesz obserwować je i analizować z dziesiątek stron. I to mnie między innymi fascynuje.

Hajs się zgadza

Od kilku sezonów na freak fighty, ich organizatorów i występujących na galach zawodników spadają gromy. Ostatnio chociażby ze strony Łukasza „Jurasa” Jurkowskiego, zawodnika taekwondo i MMA, zwycięzcy pierwszego turnieju Konfrontacji Sztuk Walki. „Nawet jak nie chcesz, to internet podrzuca ci ryje wszelakiej maści influencerów czy patusów udających zawodników MMA. Szczerze mnie to załamuje. Zero wartości, zero inspiracji, totalny mentalny ściek dla młodych. Wolę być boomerem niż z tym gównem płynąć. Tylko dzieciaków szkoda” – napisał na Twitterze przed jedną ze zbliżających się gal.

Cezary nieraz spotyka się z zarzutem, że jako osoba publiczna nie powinien się oficjalnie przyznawać do zainteresowania freak fightami. – To jest kwestia interpretacji, ale ja przede wszystkim jestem realistą. I wiem, że nawet jak udamy, że czegoś nie ma, to nie oznacza, że tego rzeczywiście nie będzie – uważa. I odwołuje się do prostego przykładu. Tak jak kultura wykluczenia (ang. cancel culture) realizuje potrzeby ludzi, typu widły, stos, samosądy, tak samo kultura freak fightów realizuje pewne zapotrzebowanie na igrzyska, emocje, krew i konfrontację.

Tego właśnie obawia się jednak Kamil. – Morał, jaki młodzi ludzie mogą wyciągnąć z tych freak fightów, jest taki, że wygrywa się nie siłą argumentu, lecz przemocą. A przecież chodzi o coś zupełnie przeciwnego – uważa. – Rzeczywiście, może być w tym jakieś zagrożenie, bo dzieci wszystko chłoną, mogą myśleć, że to są normalne reakcje ludzi – ocenia Artur. Sandra się z tym zgadza, transmisji z gali czy tym bardziej konferencji przed nią z pewnością nie podsunęłaby do oglądania swoim dzieciom. Choć, jak zaznacza, nie ukrywałaby też przed nimi tego, że taki zakątek rzeczywistości (i internetu) istnieje. A wobec dorosłych, którzy świadomie godzą się na takie rozwiązanie konfliktu, jest jeszcze bardziej liberalna. – Jeśli dwie osoby umawiają się, że chcą rozstrzygnąć spór między nimi poprzez sportowe starcie, w obecności sędziego, walcząc fair play, to jest dla mnie okej. I to już ich sprawa, czy wybiorą grę w tenisa, partię szachów, czy walkę w oktagonie albo klatce.

Natomiast Anika Godel-Chełmecka z jednej strony zauważa, że według badań „obcowanie z agresją wcale nie pozwala na jej rozładowanie”, z drugiej zwraca uwagę na praktycznie niedostrzegalny wymiar agresji buzującej wokół freak fightów. – W formule tego show zawiera się przyzwolenie na przemoc psychiczną, w tym wyśmiewanie uczestników. Zobacz, że społecznie akceptowalne staje się nazywanie kogoś głupim, beznadziejnym, frajerem, co przecież generalnie jest uznawane za naganne. A jednak w świecie freak fightów większość to akceptuje, a często sama zaczyna posługiwać się tym prymitywnym językiem – uważa była wicemistrzyni Europy w taekwondo olimpijskim. Sandra to zauważyła, również tego nie pochwala, przy oglądaniu gal czy konferencji towarzyszyło jej uczucie niesmaku. – Chociaż to się dzieje na ekranie, samemu się w tym nie uczestniczy, nie jest się za to w żadnej mierze odpowiedzialnym, to jednak towarzyszy przy tym człowiekowi jakiś rodzaj zażenowania.

Sandra podkreśla jednocześnie, że agresywna postawa jest niejako wpisana w formułę MMA, od której wywodzą się freak fighty. – Umówmy się: słowne przepychanki, trash-talk, bycie aroganckim, wręcz agresywnym przed starciem sportowym są nierozłącznym elementem tej dyscypliny – zauważa. Z czym Cezary Ponttefski się zgadza, a wręcz uważa, że „walki dziwaków” doskonale wpisały się w tętniące podskórnie zapotrzebowanie. – Wcześniej przecież nie było platformy, na której mężczyźni mogliby rozgrywać afery obyczajowe – mówi stand-uper. Czy można zatem „walki dziwaków” uznać za skrojone na współczesną miarę dawne pojedynki na pistolety bądź szable? – Wtedy walczono jednak o honor, a tutaj nie ma go w ogóle, w mojej ocenie jest wręcz pogrzebany – Anika kręci głową. Kamil stwierdza podobnie bez cienia wątpliwości: – Honor jest wtedy, jak się umawiamy, że pojedynek kończy spór, uznajemy zwycięstwo jednej strony, zakopujemy topory. We freak fightach to tak nie działa, po walce niektórzy tylko bardziej się nakręcają. Dla mnie nie ma w tym za grosz honoru.

Jak bójka pod sklepem

Więcej dostrzegał go chociażby w ustawkach na „solówki” po szkole. – To bardzo dużo załatwiało, ustawiało hierarchię, trochę jak w więzieniu. Do walki trzeba było stanąć, nawet jak się oberwało, liczyło się pokazanie odwagi. Każdego to czegoś nauczyło – stwierdza po latach. Wspomnienia te wracały do niego mimochodem, gdy oglądał czasem freak fighty, zwłaszcza walki mocno skonfliktowanych zawodników. – Robiliśmy tak w podstawówce, napuszczaliśmy na siebie dwóch chłopaków. Jeden doszedł do nas jako nowy, musiał się jakoś sprawdzić, trochę był zaczepny, a trochę chciał się przypodobać. Drugi chodził do psychiatry, miał napady złości, agresji wręcz, nie wytrzymywał na lekcjach, rozwalał ławki. I myśmy ich, tak jak niekiedy dzieje się we freak fightach, wzajemnie nakręcali – opowiada Kamil. – Raz awantura przeniosła się z szatni na boisko, jeden na drugim siedział, widziałem, że go naprawdę dusi. Podszedłem, powiedziałem: już wystarczy. I mnie też wystarczyło.

W „walkach dziwaków” granice są przesunięte daleko, ale są nieprzekraczalne. Widownia wytyczyła je chociażby wtedy, gdy nowo powstała federacja zapowiadała walkę sobowtórów Zełenskiego z Putinem, niedługo po wybuchu wojny, co spotkało się z mocną krytyką. Po „aferze dopingowej” na triatlonistę Roberta Karasia spadły gromy także za rozmienianie się na drobne i marnowanie potencjału we freak fightach. Podobnie oceniany jest lekkoatleta Piotr Lisek. To przenikanie do świata „dziwaków” także sportowców z krwi i kości frapuje Anikę Godel-Chełmecką.

Jeszcze bardziej niepokoi ją przyzwolenie społeczne na zacieranie granicy pomiędzy czystą agresją a tak zwaną agresją sportową, również w sztukach walki. – W walce sportowej chodzi też o szacunek do przeciwnika. Bywa, że bardzo mało jest w niej agresji jako takiej, w przeciwieństwie do freak fightów. Agresja słowna, poniżanie siebie nawzajem są częste podczas konferencji zapowiadających galę. Potem sama walka jest nierzadko nietechnicznym, nietaktycznym okładaniem się ludzi w amoku i mnie akurat przypomina to bardziej bójkę pod sklepem – uważa. Choć, jak podkreśla, „nie każdy uczestnik wchodzi w konwencję obrzucania innych błotem”, ale musi przyznać z rozczarowaniem: „kontrowersja wciąż najlepiej się sprzedaje”.

To dlatego Sandra zaprzecza, gdy pytam, czy w świecie freak fightów znajdzie się miejsce dla każdego. – Tam nie ma miejsca dla mnie i dla ciebie, dla większości osób. Tam jest miejsce dla tych, którzy przyjdą, zadymią i przede wszystkim się sprzedadzą – uważa. Dla Aniki to kolejny trudny aspekt „walk dziwaków”, mimo że osobiście jej akurat nie dotyka. – Szczerze, to wielu zawodników sportów walki za odpowiednie pieniądze z przyjemnością przygotowałoby się do walki w takiej formule. Współczuję sportowcom, którzy trenują zawodowo MMA, prezentują niezwykle wysoki poziom, aspirują lub walczą w wymagających federacjach. Bo wielu z nich nigdy nie dostanie tak lukratywnej propozycji finansowej za walkę. A teraz jeszcze przez łatwe skojarzenia bywają wrzucani do jednego wora z patoinfluencerami.

– To akurat przykład dla dzieciaków, że można zmienić swoje życie – mówi fanka freak fightów o Marci

– To akurat przykład dla dzieciaków, że można zmienić swoje życie – mówi fanka freak fightów o Marcie Linkiewicz (z lewej podczas gali w Częstochowie w 2019 r. w walce z Anielą Bogusz)

Tomasz Kudala/REPORTER

Wieczorny spacer z psami, spotykamy Tomasza, który prowadzi w Warszawie mały bar. Siadamy na ławce i przerzucamy się luźnymi tematami, rozmowa schodzi na tak zwane freak fighty, czyli „walki dziwaków”, organizowane od kilku sezonów coraz bardziej kontrowersyjne pojedynki w oktagonie między, często skłóconymi (nierzadko na pokaz), youtuberami i influencerami.

– Ja ci powiem tak: swoje się w życiu wyszumiałem – mówi Tomasz, a dalej opowiada, że jak pierwszy raz oberwał w jakiejś ulicznej przepychance, to zaparł się i już więcej „sklepać się” nie pozwolił. – Później wiele było takich sytuacji, np. wyskoczył nad Wisłą do mnie małolat, darł się z jakimś problemem, z gadki wyszło, że jest bokserem. Byłem trochę starszy, trafiłem go w szczenę, odebrało mu rozum i siłę. I ja odpuściłem, bo jestem człowiekiem kulturalnym.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS