Zdaniem Alana Jakmana jednym z powodów jest coraz łatwiejszy dostęp do archiwów, również w wersji cyfrowej, a wśród Polonii potrzeba odtworzenia tożsamości narodowej. – To surogat ciepła rodzinnego domu, historii zostawionych za sobą – potwierdza Michał Krzyżanowski. Do niedawna dotyczyło to głównie Polaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych. – Teraz raczej osoby z polskich terenów szukają krewnych, którzy rozjechali się po całym świecie – zauważa historyk.
Alan Jakman dostrzega jeszcze inne przyczyny: – Dla niektórych osób motywacją może być potrzeba osadzenia w społeczeństwie, w grupie narodowościowej, religii czy języku, na przykład z racji ubiegania się o obywatelstwo albo innych powodów.
Moim rozmówcom przytaczam scenę z filmu „Ziarno prawdy” w reżyserii Borysa Lankosza: bohater zajmujący się poszukiwaniami genealogicznymi wyjaśnia clou swojej pracy. „Płacą panu za to?”, pyta z nutą niedowierzania prokurator, a w odpowiedzi słyszy: „Byleby tylko przodkowie byli właściwi”. Czyli: „żadnych niepiśmiennych chłopów. O Żydach nie wspomnę. Szlachta, niektórzy zadowolą się porządnym mieszczaństwem, ale to z rzadka. Herb musi być”. Okazuje się jednak, że „prawda ekranu” i rzeczywistość nieco się rozmijają. – Oczywiście, wciąż zdarzają się zapytania: „szukam szlacheckiego pochodzenia, moje nazwisko odnalazłem nawet w herbarzach”. Ale ja zawsze podkreślam, że poszukuję przodków, ale nie ustalam szlachectwa. Jeżeli ono wyjdzie, to super, będziemy kopać i pewnie znajdziemy jakieś materiały, które pozwolą ustalić bardzo konkretne informacje – mówi Alan Jakman. I podkreśla bardzo wyraźnie: jeżeli dokumenty jednoznacznie tego nie wykażą, to on „tego szlachectwa nie wyczaruje”.
Dla Michała Krzyżanowskiego to również ciekawy temat. – Kiedyś rzeczywiście wiele osób chciało znaleźć herbowych wśród przodków – przyznaje. Jak wyjaśnia, głównym powodem było (słuszne zresztą) przekonanie, że „narracja historyczna była prowadzona głównie przez nich”, stąd nadzieja na odnalezienie obszerniejszych materiałów. Niezależnie od dawnego stanu (ustrój stanowy – a więc i szlacheckie tytuły – zniosła konstytucja marcowa z 1921 r.) rodzinne historie są nierzadko spowite w plotki i legendy. – Choć czasem rzeczywiście znajdzie się w nich ziarenko prawdy – śmieje się Marta Maćkowiak. I wspomina klienta absolutnie przekonanego o szlacheckim pochodzeniu. – Sprawdziliśmy kilka pokoleń i okazało się, że co prawda nosił takie samo nazwisko jak szlachecka rodzina z jego okolic, ale w jego własnej linii nie było na to dowodów. Pan był jednak zdeterminowany, pogłębiłam poszukiwania i okazało się, że jego bardzo odległy przodek był synem szlachcica z, jak to się kiedyś mówiło, nieprawego łoża. Ojciec uznał go i dał mu nazwisko, ale nic więcej.
Dlatego, jak wyjaśnia genealożka, zgłaszając się do profesjonalistów po pomoc, warto podzielić się wszelakimi zgromadzonymi informacjami. – Nawet jeśli to są tylko legendy, mogą naprowadzić nas na jakieś tropy. Drobny, niby nieistotny szczegół może okazać się kluczowy – przekonuje Marta Maćkowiak. Michał Krzyżanowski dodaje, że czasem zdarzają się klienci rozczarowani, gdy nie uda się odnaleźć zbyt wiele – bo też i niewiele się zachowało. Ale potem przychodzi akceptacja, radość wręcz: no, przynajmniej cokolwiek jest! – Nawet drobne informacje u wielu klientów z biegiem czasu urastają do większych, ważniejszych, naprawdę cennych – zauważa. Wśród „trendów” obserwuje również to, że coraz częściej klienci trafiają do jego firmy z potrzeby zdemitologizowania rodzinnych opowieści. – Wiele osób po prostu ciekawi, co przyniesie kwerenda genealogiczna, jaka wyłoni się z odkopanych dokumentów prawda.
Detektywi genealogii, zanim zaczną szperać w archiwach, proszą swoich klientów: porozmawiajcie najpierw z rodziną, rozpytajcie sami. – Bo dzisiaj, jutro tych ludzi może nie być – zauważa Alan Jakman. – Jeżeli dokumenty przeleżały kilkadziesiąt, 100 czy 200 lat w parafii albo archiwum, to mogą jeszcze te trzy miesiące poczekać – dodaje. I przyznaje, że czasem sam jest proszony o przeprowadzenie takiej rozmowy. Jak tłumaczą klienci, „jest spoza rodziny”, może „spojrzeć na to obiektywnym okiem”. – Pewnie zazwyczaj są to historie wstydliwe albo dramatyczne, może łatwiej wygadać się komuś obcemu? – zauważam, na co Marta Maćkowiak stwierdza, że „ostatnio nie spotkała się z taką prośbą”. – Ale w ŻIH miałam kilka razy takie sytuacje, pamiętam na przykład pana z Ameryki, dokąd wyjechał tuż po wojnie. Rozmawialiśmy najpierw po angielsku, mówił, że nic nie wie, nic nie pamięta – opowiada. Coś puściło, gdy zwróciła się do kolegi w języku polskim. – Nie słyszał tego języka od wojny i otworzył się całkowicie, aż jego wnukowie zrobili wielkie oczy. Zaczął opowiadać, jak wydostawał się z getta kanałami, gdzie wyszedł, kogo spotkał, mnóstwo szczegółów – wspomina. I konkluduje: – Te rozmowy rzeczywiście mają znaczenie. Jak powiedziała jedna z klientek: łatwiej opowiedzieć coś nam niż nawet najbliższej rodzinie.
Alan Jakman zauważa jeszcze jedną płynącą z tego korzyść. – Można z tego wyciągnąć bardzo ciekawe informacje. Może nawet nie tyle przydatne do samych poszukiwań, ile ogólnie, czym się ludzie kiedyś zajmowali, z jakimi trudami życia borykali się, jakie legendy rodzinne krążyły w kolejnych pokoleniach – zauważa genealog z Bielska-Białej.
Michał Krzyżanowski z kolei nie spotyka się z takimi prośbami. – Może czasami po prostu chodzi o to, żeby usiąść i porozmawiać z dziadkiem, babcią, rodziną. Może to jest największa wartość, jaką można wynieść z tego zainteresowania przodkami? – mówi.
– Często punktem wyjścia do poszukiwania informacji o przodkach jest plotka czy legenda krążąca w rodzinie – mówi Marta Maćkowiak. I śmieje się, że „od takiej drobnostki zazwyczaj się zaczyna. A kończy na budowaniu drzewa genealogicznego do Adama i Ewy”
Kasia Kaleta