W jej rodzinie nie było serowarskich tradycji, wszystkiego uczyła się więc od podstaw na szkoleniach i warsztatach (z czasem także zwiedzając serowarnie), a przede wszystkim: we własnej kuchni. – Robiłam w garnuszku proste sery, próbowałam różnych receptur, eksperymentowałam. Po mleko jeździłam do sąsiada, wydawało mi się wtedy, że 10 litrów to ogromna ilość – śmieje się Agnieszka Wilkoszewska. Efektami dzieliła się z rodziną. Sery smakowały, więc swoje wyroby zaczęła serwować gościom. A goście dopytywali: „można prosić więcej? Chcielibyśmy kupić, zabrać do domu, poczęstować znajomych”. – Aż podjęliśmy decyzję, że przerabiamy część budynków gospodarczych na serowarnię, zaczynamy działalność jako rzemieślnicy, zaczęliśmy też robić jogurty i kefiry, nawiązaliśmy współpracę między innymi z Lokalnym Rolnikiem. I dzisiaj, osiem lat później, mogę z dumą cytować klientów, którzy mówią, że nie chcą już wracać do serów, kefirów, jogurtów sklepowych. „Bo u pani to jedzenie ma wreszcie zapach i smak”.
W przeciwieństwie do Wilkoszewskiej we wsi zakochiwać się nie musiał Hubert Filipiak z gospodarstwa sadowniczego Ekojabłonka w dzielnicy Rembertów na obrzeżach Warszawy. Więcej: po praktykach w stołecznym Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska (studiował ochronę przyrody na SGGW) już wiedział, że wielkie miasto nie jest dla niego. Opowiada: – Przez te osiem tygodni myślałem, że oszaleję, z praktyk wychodziłem jak przejechany walcem. Wychowałem się w otwartej przestrzeni, w gospodarstwie, nigdy nie mieszkałem nigdzie indziej, na studia dojeżdżałem codziennie z domu. Nie byłem w stanie wysiedzieć w czterech ścianach biura.
I znów nie musiał. – Gdy kończyłem studia, mój tata miał prawie 70 lat, powoli szykował się do przejścia na emeryturę. I wiadomo było, że jak ja nie przejmę gospodarstwa, to nikt go nie przejmie, bo moja siostra ma zupełnie inne zainteresowania – wyjaśnia. Podtrzymał tym samym jedną z rodzinnych tradycji (córki są spłacane i idą w świat, synowie zostają na ojcowiźnie), sięgającą pięciu pokoleń wstecz, do 1862 roku, kiedy jego rodzina sprowadziła się do Rembertowa z Kampinosu. Kolejną – dziesięć lat później, gdy zdecydował o całkowitym przestawieniu wajchy w prowadzeniu gospodarstwa. Jakoś tak się bowiem utarło, że w jego rodzinie każde pokolenie wnosiło coś nowego: na przykład dziadek Adam, który zarządzał gospodarstwem w dwudziestoleciu i jeszcze przez jakiś czas po II wojnie światowej, wprowadził profesjonalny sad. – Ale miał też maliny, truskawki, warzywa, zboża i zwierzęta. Mój tata z kolei najpierw zrezygnował z hodowli, a w latach 70. zdecydował o skupieniu się w stu procentach na sadownictwie. Mój wkład jest taki, że stworzyłem certyfikowane gospodarstwo ekologiczne.
Niemal od podstaw, dodajmy, bo miał już co prawda maszyny i odpowiednie zaplecze, ale kontakty handlowe musiał budować od zera. – Wcześniej większość naszych owoców szła na eksport, to była wielkotowarowa sprzedaż, palety jeździły po całej Europie. Tylko że wtedy kompletnie nie miało znaczenia, czy to jabłko, ta gruszka czy śliwka są od Filipiaka, Kowalskiego czy kogoś innego, liczyły się tylko ilość i cena. A ja chciałem szukać takich odbiorców, dla których ważna nie jest tylko cena, ale i nasza historia i zaufanie do nas jako konkretnego gospodarstwa.
Kiedyś to było normalne
U lokalnych producentów ekologicznej żywności serce często idzie w parze z rozumem. To przypadek chociażby Huberta Filipiaka, który zauważa, że „wraz z rozwojem i bogaceniem się społeczeństwa, gdy nie trzeba się martwić, czy przeżyjemy do pierwszego, rośnie też świadomość, bardziej patrzymy na jakość życia i tego, co jemy”. – Przestawienie na ekologię pasowało mi nie tylko ideologicznie, ale też racjonalnie – przyznaje. Właśnie dlatego sześć lat temu postawił wszystko na ekologiczną kartę. – Z jednej strony było to zgodne z moją filozofią życia, z moim zainteresowaniem przyrodą, szacunkiem do natury. Z drugiej – myślę, że udało mi się wybiec w przyszłość, bo ludzie coraz bardziej zwracają uwagę na jakość żywności, zaczynają czytać etykiety, są bardziej świadomi. Doszedłem do wniosku, że im szybciej przestawię się na taką produkcję, tym mocniejszą pozycję na rynku sobie zbuduję, zanim to stanie się standardem. – Rzeczywiście, w wielu produktach sklepowych lista dodatków jest bardzo długa – przytakuje Agnieszka Wilkoszewska. W Spiżarni Kalabona to natomiast raptem kilka pozycji: mleko krowie lub kozie, podpuszczka cielęca, bakterie serowarskie i sól, ewentualnie inne przyprawy. – Przerabiam mleko bezpośrednio po udoju, z całym dobrodziejstwem, jakie ze sobą niesie. Nie odciągam tłuszczu, nie poddaję odgazowaniu ani filtracjom, jedynie ukwaszam bakteriami serowarskimi, dodaję podpuszczkę, kroję skrzep serowarski, przekładam do form. I za jakiś czas ser jest właściwie gotowy do spożycia – wyjaśnia. – To tak w telegraficznym skrócie, bo w zależności od gatunku po drodze jest mnóstwo niuansów. A przede wszystkim własnych tajemnic i patent na własną recepturę, którą każdy serowar musi sobie wypracować. Bo to nie jest tak, że dostanie się przepis jak z książki kucharskiej i już.
Dla Spiżarni Kalabona kluczowi są też sprawdzeni dostawcy mleka. – Współpracuję z nimi od lat, wiem, w jakich warunkach trzymają zwierzęta, czym je karmią, jak dbają o higienę udoju. Widzę też, jak mleko się zmienia w zależności od pór roku i tego, co jedzą zwierzęta w danym sezonie, do tego muszę dostosować proces produkcji – wyjaśnia. – Dla mnie ważne jest także to, żeby zwierzęta miały możliwość wolnego wypasu, dużo ruchu, dużo przestrzeni. Dają wtedy mniej mleka, ale nam bardziej zależy na ich dobrostanie. Bo to widzimy na własne oczy: są zdrowsze, a za tym idzie jakość mleka, z którego powstają sery. Produkcja ekologiczna nie oznacza, że puszcza się uprawę czy hodowlę samopas. Bo naturę można szanować, trochę ją wspomagając. – To nie jest tak, że absolutnie nic się nie robi z roślinami. My o nasze owoce dbamy, zasilamy je i, uwaga, opryskujemy. Ale wyłącznie środkami dopuszczonymi do rolnictwa ekologicznego, które przechodzą szereg badań – podkreśla sadownik.