Własny ser, lokalny rolnik, czyli prosperity jak na Zachodzie

Wcześniej piekłam własne chleby, teraz już nie mam na to czasu. I też tego nie potrzebuję, bo piecze i sprzedaje sąsiadka. Od innej biorę jajka, od kolejnej wędliny, one z kolei przyjeżdżają do mnie po sery. Dla mnie to wręcz model idealny.

Publikacja: 05.08.2022 10:00

Andrej Modic (na zdjęciu z żoną Sylwią): – Przecież jeżeli daję zarobić komuś w swoim najbliższym ot

Andrej Modic (na zdjęciu z żoną Sylwią): – Przecież jeżeli daję zarobić komuś w swoim najbliższym otoczeniu, to wszystkim dookoła żyje się lepiej. Tak funkcjonują ludzie we Francji, Niemczech, Anglii. Teraz czas na nas

Foto: archiwum prywatne

Alicja Koper mieszka w Płocku, z mężem i szwagrem prowadzi siłownię i z doświadczenia wie, że oprócz aktywności fizycznej równie ważne jest wartościowe, nieprzetworzone jedzenie, najlepiej z pewnego źródła. – Wtedy lepiej funkcjonujemy w życiu codziennym, jesteśmy bardziej wydajni i pewni siebie. I po prostu szczęśliwsi – uważa.

Dlatego kiedyś w przypadkowej rozmowie rzuciła znajomej, że dość ma już żywności z supermarketów, nawet tej z etykietką „bio” czy „eko”. – Bo tak naprawdę i tak nie znasz źródła, nie znasz człowieka, który te produkty wytwarza. Nie wiesz, jak powstają, czy na pewno nie ma w nich żadnych sztucznych dodatków. A poza tym ceny są z kosmosu, aż się odechciewa kupować – wspomina dzisiaj.

Wtedy, trzy lata temu, znajoma zdziwiła się: przecież w mieście działa kooperatywa spożywcza, wystarczy dołączyć. Może zaświadczyć, że to działa, bo osobiście trzyma rękę na pulsie, wizytuje rolników i rzemieślników, kontroluje jakość. Tylko trzeba się zaangażować, bo w kooperatywie każdy ma swoją rolę: składa zamówienia, odbiera je albo przynajmniej pakuje, rozmawia z dostawcami, dowiaduje się, co będzie dostępne za tydzień (bo to nie supermarket, gdzie półki są zapełniane na bieżąco, a sezonowy produkt dostępny jest cały rok).

Alicja Koper: – Dołączyliśmy do grupy i okazało się, że kupić można niemal wszystko: warzywa, owoce, nabiał, pieczywo, teraz nawet zaczynamy wchodzić w mięso. Te produkty są wręcz tańsze od ekologicznych sklepowych, a smak i jakość? Niebo a ziemia.

A to dobre to skąd?

Andrej Modic pochodzi ze Słowenii, w Polsce mieszka od 20 lat, przez kilka prowadził agencję reklamową. W jego rodzinie od zawsze ceniło się dobre jedzenie: jego mama ma niewielki ogródek, uprawia w nim pomidory, cukinię, „bez nawozów, oprysków, wszystko po Bożemu”, jakie urośnie, takie się zje. Po resztę produktów – inne warzywa, owoce, jajka, mleko, sery, mięsa i ryby – odkąd Andrej sięga pamięcią, jeździło się po sąsiadach, lokalnych rolnikach, myśliwych, rzemieślnikach. Ale gdy przeprowadził się na stałe do Polski, jakoś o tej tradycji zapomniał. Jak przyznaje ze śmiechem: – Przez pierwsze lata mieszkania tu nie wiedziałem, że istnieje w Polsce mleko inne niż UHT. Jedzenie po prostu było, w sklepach, marketach, nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, nie delektowałem się. Jedzenie to było po prostu… jedzenie.

Przypomniał sobie niedługo po tym, gdy 12 lat temu z żoną Sylwią powitali na świecie córkę. Konkretnie: gdy okazało się, że Zarja choruje na autyzm i ciężką alergię pokarmową. – Była uczulona niemal na wszystko, co zjadła, to zajmowało jej oskrzela, niemal każdy produkt powodował zagrożenie życia. W pewnym momencie doszliśmy do sytuacji, że mogła jeść tylko dwie–trzy potrawy – opowiada Andrej. Zarja miała cztery lata, gdy pierwszy raz została u dziadków w Słowenii na dłużej. Zanim Andrej i Sylwia odjechali, przypominali, prosili, uczulali, że mała nie może jeść wszystkiego, trzeba bardzo dbać o jej dietę. Ale babcia, jak to babcia, wiedziała swoje. Andrej: – Zadzwoniliśmy zapytać, jak sobie dają radę, a mama powiedziała: „Zarja wszystko je, smakuje jej, nic się nie dzieje”. Gdy ją odebraliśmy po dwóch tygodniach i wróciliśmy do Polski, znów było to samo, alergia na wszystko. Zrozumieliśmy, że problem jest w kiepskim jedzeniu.

Andrej i Sylwia ruszyli więc w mazowieckie (mieszkają w Warszawie), zjechali okoliczne wsie wzdłuż i wszerz. Szukali rolników, rzemieślników, producentów żywności takiej jak w jego rodzinnych stronach. I znaleźli. – Zaczęliśmy jeździć po zaopatrzenie co tydzień, bo Zarja, tak jak u moich rodziców, mogła jeść te produkty bez problemu. Ale te wyprawy pochłaniały nam całe weekendy. A do tego znajomi, których często gościmy na obiadach, bo prowadzimy tak zwany otwarty dom, ciągle dopytywali: „a co to takie dobre, a skąd?”. Odpowiadałem zawsze: „to tylko dobry produkt”. I znajomi też chcieli taki kupować, prosili: „weźmiecie i dla nas?”.

Małżonkowie brali, ale zapotrzebowanie rosło, bo wieść o parze, która ma dojście do dobrej żywności, niosła się pocztą pantoflową. I ani się obejrzeli, jak brakło im miejsca w aucie, a zamówienia urosły do kilkunastu tysięcy złotych co tydzień. – Trudno było ogarnąć ręcznie rozliczenia, kto co zamawiał, postanowiliśmy więc dogadać się z rolnikami, żeby to oni przywozili w konkretne miejsce zamówienia. I właściwie tak narodził się lokalnyrolnik.pl.

Ściślej, stało się to w 2014 roku, gdy z funduszy unijnych otrzymali dofinansowanie na działalność w ramach innowacyjnej gospodarki, zbudowali platformę internetową, za jej pośrednictwem można zamawiać ekologiczną żywność od lokalnych wytwórców. Siedem lat później Lokalny Rolnik ma w ofercie ponad 3,5 tysiąca produktów; jak zapewnia Andrej – więcej niż popularne dyskonty. – U nas dostanie pani praktycznie wszystko, nabiał owczy, kozi, krowi, od twarogów po sery dojrzewające, jaja, pieczywo, mięsa, dania gotowe z krótkim składem, sezonowe warzywa i owoce – wylicza. I śmieje się: – Do marketu jeździmy wyłącznie po chemię, bo u nas właściwie jeszcze tylko grzybów nie mamy. Ale intensywnie nad tym pracujemy.

Intensywnie pracuje się też w Spiżarni Kalabona w Zwoli Poduchownej. – Właśnie budujemy własne stado krów rasy jersey, jako „miastowi” ciągle się uczymy, ale robimy już sery z ich mleka, choć na razie na własny użytek, jeszcze nie oferujemy ich gościom i klientom – wyjaśnia Agnieszka Wilkoszewska, której jeszcze dekadę temu ani przez myśl przeszło, by zostać rzemieślniczą serowarką. Gdy osiem lat temu postanowili z mężem postawić na wsi pensjonat, nie chcieli porzucać Warszawy i pracy na etacie (on zajmował się finansami, ona branżą szkoleniową), nie uciekali z wielkiego miasta i korporacji, to nie ich historia.

Stąd długo krążyli, mieszkając to tu, to tam. Aż w końcu zostali „tu”. –  Zakochaliśmy się w przyrodzie, w przestrzeni. W tym, że na wsi żyje się inaczej – wspomina pani Agnieszka. I na tym być może by poprzestali, gdyby nie kolejna miłość: sery. – Już wcześniej poszukiwaliśmy produktów lepszej jakości, odkryliśmy w końcu polskie serowarstwo rzemieślnicze, które naprawdę ma się czym pochwalić. A niedługo później sama się zabrałam do produkcji na własny użytek.

W jej rodzinie nie było serowarskich tradycji, wszystkiego uczyła się więc od podstaw na szkoleniach i warsztatach (z czasem także zwiedzając serowarnie), a przede wszystkim: we własnej kuchni. – Robiłam w garnuszku proste sery, próbowałam różnych receptur, eksperymentowałam. Po mleko jeździłam do sąsiada, wydawało mi się wtedy, że 10 litrów to ogromna ilość – śmieje się Agnieszka Wilkoszewska. Efektami dzieliła się z rodziną. Sery smakowały, więc swoje wyroby zaczęła serwować gościom. A goście dopytywali: „można prosić więcej? Chcielibyśmy kupić, zabrać do domu, poczęstować znajomych”. – Aż podjęliśmy decyzję, że przerabiamy część budynków gospodarczych na serowarnię, zaczynamy działalność jako rzemieślnicy, zaczęliśmy też robić jogurty i kefiry, nawiązaliśmy współpracę między innymi z Lokalnym Rolnikiem. I dzisiaj, osiem lat później, mogę z dumą cytować klientów, którzy mówią, że nie chcą już wracać do serów, kefirów, jogurtów sklepowych. „Bo u pani to jedzenie ma wreszcie zapach i smak”.

W przeciwieństwie do Wilkoszewskiej we wsi zakochiwać się nie musiał Hubert Filipiak z gospodarstwa sadowniczego Ekojabłonka w dzielnicy Rembertów na obrzeżach Warszawy. Więcej: po praktykach w stołecznym Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska (studiował ochronę przyrody na SGGW) już wiedział, że wielkie miasto nie jest dla niego. Opowiada: – Przez te osiem tygodni myślałem, że oszaleję, z praktyk wychodziłem jak przejechany walcem. Wychowałem się w otwartej przestrzeni, w gospodarstwie, nigdy nie mieszkałem nigdzie indziej, na studia dojeżdżałem codziennie z domu. Nie byłem w stanie wysiedzieć w czterech ścianach biura.

I znów nie musiał. – Gdy kończyłem studia, mój tata miał prawie 70 lat, powoli szykował się do przejścia na emeryturę. I wiadomo było, że jak ja nie przejmę gospodarstwa, to nikt go nie przejmie, bo moja siostra ma zupełnie inne zainteresowania – wyjaśnia. Podtrzymał tym samym jedną z rodzinnych tradycji (córki są spłacane i idą w świat, synowie zostają na ojcowiźnie), sięgającą pięciu pokoleń wstecz, do 1862 roku, kiedy jego rodzina sprowadziła się do Rembertowa z Kampinosu. Kolejną – dziesięć lat później, gdy zdecydował o całkowitym przestawieniu wajchy w prowadzeniu gospodarstwa. Jakoś tak się bowiem utarło, że w jego rodzinie każde pokolenie wnosiło coś nowego: na przykład dziadek Adam, który zarządzał gospodarstwem w dwudziestoleciu i jeszcze przez jakiś czas po II wojnie światowej, wprowadził profesjonalny sad. – Ale miał też maliny, truskawki, warzywa, zboża i zwierzęta. Mój tata z kolei najpierw zrezygnował z hodowli, a w latach 70. zdecydował o skupieniu się w stu procentach na sadownictwie. Mój wkład jest taki, że stworzyłem certyfikowane gospodarstwo ekologiczne.

Niemal od podstaw, dodajmy, bo miał już co prawda maszyny i odpowiednie zaplecze, ale kontakty handlowe musiał budować od zera. – Wcześniej większość naszych owoców szła na eksport, to była wielkotowarowa sprzedaż, palety jeździły po całej Europie. Tylko że wtedy kompletnie nie miało znaczenia, czy to jabłko, ta gruszka czy śliwka są od Filipiaka, Kowalskiego czy kogoś innego, liczyły się tylko ilość i cena. A ja chciałem szukać takich odbiorców, dla których ważna nie jest tylko cena, ale i nasza historia i zaufanie do nas jako konkretnego gospodarstwa.

Kiedyś to było normalne

U lokalnych producentów ekologicznej żywności serce często idzie w parze z rozumem. To przypadek chociażby Huberta Filipiaka, który zauważa, że „wraz z rozwojem i bogaceniem się społeczeństwa, gdy nie trzeba się martwić, czy przeżyjemy do pierwszego, rośnie też świadomość, bardziej patrzymy na jakość życia i tego, co jemy”. – Przestawienie na ekologię pasowało mi nie tylko ideologicznie, ale też racjonalnie – przyznaje. Właśnie dlatego sześć lat temu postawił wszystko na ekologiczną kartę. – Z jednej strony było to zgodne z moją filozofią życia, z moim zainteresowaniem przyrodą, szacunkiem do natury. Z drugiej – myślę, że udało mi się wybiec w przyszłość, bo ludzie coraz bardziej zwracają uwagę na jakość żywności, zaczynają czytać etykiety, są bardziej świadomi. Doszedłem do wniosku, że im szybciej przestawię się na taką produkcję, tym mocniejszą pozycję na rynku sobie zbuduję, zanim to stanie się standardem. – Rzeczywiście, w wielu produktach sklepowych lista dodatków jest bardzo długa – przytakuje Agnieszka Wilkoszewska. W Spiżarni Kalabona to natomiast raptem kilka pozycji: mleko krowie lub kozie, podpuszczka cielęca, bakterie serowarskie i sól, ewentualnie inne przyprawy. – Przerabiam mleko bezpośrednio po udoju, z całym dobrodziejstwem, jakie ze sobą niesie. Nie odciągam tłuszczu, nie poddaję odgazowaniu ani filtracjom, jedynie ukwaszam bakteriami serowarskimi, dodaję podpuszczkę, kroję skrzep serowarski, przekładam do form. I za jakiś czas ser jest właściwie gotowy do spożycia – wyjaśnia. – To tak w telegraficznym skrócie, bo w zależności od gatunku po drodze jest mnóstwo niuansów. A przede wszystkim własnych tajemnic i patent na własną recepturę, którą każdy serowar musi sobie wypracować. Bo to nie jest tak, że dostanie się przepis jak z książki kucharskiej i już.

Dla Spiżarni Kalabona kluczowi są też sprawdzeni dostawcy mleka. – Współpracuję z nimi od lat, wiem, w jakich warunkach trzymają zwierzęta, czym je karmią, jak dbają o higienę udoju. Widzę też, jak mleko się zmienia w zależności od pór roku i tego, co jedzą zwierzęta w danym sezonie, do tego muszę dostosować proces produkcji – wyjaśnia. – Dla mnie ważne jest także to, żeby zwierzęta miały możliwość wolnego wypasu, dużo ruchu, dużo przestrzeni. Dają wtedy mniej mleka, ale nam bardziej zależy na ich dobrostanie. Bo to widzimy na własne oczy: są zdrowsze, a za tym idzie jakość mleka, z którego powstają sery. Produkcja ekologiczna nie oznacza, że puszcza się uprawę czy hodowlę samopas. Bo naturę można szanować, trochę ją wspomagając. – To nie jest tak, że absolutnie nic się nie robi z roślinami. My o nasze owoce dbamy, zasilamy je i, uwaga, opryskujemy. Ale wyłącznie środkami dopuszczonymi do rolnictwa ekologicznego, które przechodzą szereg badań – podkreśla sadownik. 

Stąd w Ekojabłonce stosowane są m.in. kreda wapienna, która nieco zmienia odczyn pH gleby, oborniki, komposty, mikroorganizmy, drożdże, feromony i olejki eteryczne. Warunek jest jeden, a właściwie dwa: dopuszczone do stosowania są wyłącznie środki naturalne, które nie czynią spustoszenia dookoła. – Rolnictwo konwencjonalne polega tak naprawdę na stosowaniu trucizn, które zabijają owady zagrażające uprawie, ale też wszystko inne. Podam pani przykład: jeżeli zastosujemy substancję chemiczną, wybijemy co prawda mszyce do zera – ale zabijemy też biedronki, które się nimi żywią. I zrobimy ogromne spustoszenie w środowisku.

W Lokalnym Rolniku wszystko jest dokładnie weryfikowane, dlatego nie każdy wytwórca żywności może wystawić swoje produkty na wirtualnym straganie. Certyfikat ekologiczny to ułatwia, ale nie jest niezbędny, bo firma współpracuje z laboratorium, które wyrywkowo bada wszystkie parametry z danych gospodarstw. – U nas nie ma długich list składników ani nieczystych etykiet. Jak to powiedziała jedna z naszych klientek: nie musi już ich czytać, bo my to robimy za nią – śmieje się Andrej Modic. 

I jednocześnie przyznaje, że nawet wytwórcom spełniającym wszystkie warunki, musi nieraz powiedzieć: nie teraz, poczekajcie. Bo podaż nie może przerosnąć popytu. – Nasza idea to „zero waste”, nic nie może się zmarnować, rolnicy przywożą dokładnie tyle, ile było zamówione. Nie może być tak, że do magazynu przeładunkowego zjedzie kilka palet, a później połowę produktów wyrzucimy – wyjaśnia. Pomysł, który stoi za Lokalnym Rolnikiem, ale też kooperatywami takimi jak ta, do której należy Alicja Koper z Płocka, to także budowanie miejscowego dobrobytu i zacieśnianie relacji sąsiedzkich. Co dla Andreja Modica brzmi jak oczywistość. – Przecież jeżeli daję zarobić komuś w swoim najbliższym otoczeniu, to wszystkim dookoła żyje się lepiej. Ja to nazywam kołem zamachowym lokalnej prosperity. Tak funkcjonują ludzie we Francji, Niemczech, Anglii. Teraz czas na nas.

To już obserwuje Agnieszka Wilkoszewska. – Gdy zaczęliśmy robić własne sery, wiele osób mieszkających w okolicy bardzo się ucieszyło, bo w naszym regionie brakowało właśnie rzemieślniczej serowarni. Mówili: „fajnie, że ktoś znów to robi, bo kiedyś naturalne było, że jak ktoś miał krowy, kozy, owce, to przynajmniej robił twaróg” – wspomina. 

To dla niej ważne także w kontekście budowania wspólnoty lokalnej. – Znając się po sąsiedzku, każdy może mieć swoją specjalizację, możemy od siebie nawzajem kupować. Wcześniej piekłam własne chleby, teraz już nie mam na to czasu. I też tego nie potrzebuję, bo piecze i sprzedaje sąsiadka. Od innej biorę jajka, od kolejnej wędliny, one z kolei przyjeżdżają do mnie po sery. Dla mnie to wręcz model idealny.

Czytaj więcej

Bucza dostała pomoc, okoliczne wsie zostały zapomniane

W drodze do raju

Lokalny Rolnik wykluł się z kilku grup zakupowych zorganizowanych na terenie Warszawy, obecnie działa w czterech aglomeracjach – bo także we Wrocławiu, Krakowie i Katowicach, ale zamówienia można właściwie składać w całej Polsce. – Dostarczamy przesyłki kurierskie, oczywiście nie 100 proc. asortymentu, ale bazujemy głównie na dużych aglomeracjach, bo to jednak jest biznes, który potrzebuje zagęszczenia. Żeby był opłacalny, potrzeba jak najwięcej zamówień na kilometr kwadratowy – mówi Andrej Modic. – Nikt przecież nie będzie do tego dokładał, a państwo jakoś się nie kwapi.

A mogłoby, wręcz powinno, jak przekonuje Hubert Filipiak. – W Austrii i Szwajcarii na przykład ceny żywności ekologicznej rolników, hodowców i rzemieślników są właściwie takie same, jak konwencjonalnych produktów. Bo tam myśli się przyszłościowo: dziś dotujemy produkcję zdrowej żywności, żeby w przyszłości zaoszczędzić na opiece zdrowotnej – wyjaśnia sadownik. 

Póki w Polsce tego nie ma, musimy zdać się na własną świadomość. A tej, zdaniem założyciela Lokalnego Rolnika, wciąż brakuje. – Ja nie jestem typem wojownika, że muszę zbawić cały świat, przekonać wszystkich, żeby nie kupowali w marketach. Ale uważam, że gdyby ludzie spróbowali takiego prawdziwego jedzenia, już by nie wrócili do żywności ze zwykłych sklepów – uważa. Co potwierdza Hubert Filipiak, gdy wspomina klienta, który przyjechał po czereśnie. – Obsługując kolejne osoby, zauważyłem, że zaczął je podjadać na uboczu. A później podszedł do mnie i powiedział, że kupił je dla dzieci, bo sam ma taką alergię, że po jednej od razu język staje mu dęba i cały zaczyna puchnąć. „A teraz wziąłem dwie łubianki i nie wiem, czy dowiozę je do domu, bo po tych od pana nic mi nie jest”. To właśnie kwintesencja tego, co robimy, dlaczego i po co.

Tu pojawia się jednak problem: jedzenie lokalne, ekologiczne, jest zazwyczaj droższe od „sklepowego”. A w dobie kryzysu coraz mniej osób na nie stać, na co zwraca uwagę sadownik z Rembertowa. – Jest sporo osób, które chciałyby kupować żywność dobrej jakości, ale zwłaszcza teraz jest im naprawdę ciężko, obniżają loty, żeby trochę zaoszczędzić. I potwierdzają to wszystkie moje kanały sprzedażowe, od hurtowych po indywidualne, potwierdzają to też spadające obroty: ludzie naprawdę zaczęli oszczędzać nawet na jedzeniu. Zdaniem Agnieszki Wilkoszewskiej to rozwiązanie na krótką metę. – Ja raczej zgadzam się z trendem, żeby konsumować trochę mniej, ale lepiej. Bo taki produkt jest nie tylko bardziej przyjazny środowisku, ale przede wszystkim nie zawiera w sobie połowy tablicy Mendelejewa i nie odbija się na naszym zdrowiu – zauważa. Jak wyjaśnia Hubert Filipiak: – Te środki chemiczne, które w rolnictwie konwencjonalnym są dopuszczalne do użycia w określonych ilościach, teoretycznie nieszkodliwych, zostają przecież na warzywach, owocach. Pewnie, większości osób nic się nie stanie od razu, ale kto wie, czy właśnie te mikrodawki odkładające się w organizmie nie są na przykład przyczyną nowotworów?

Andrej Modic często zastanawia się, czy to, co głoszą z żoną za pośrednictwem Lokalnego Rolnika, jest prawdą. I zawsze odpowiedź jest taka sama. – Problemem nie jest to, że zjemy coś raz z supermarketu, bo w 99 proc. przypadków nikomu nic się od razu po tym nie stanie. Ale większość osób spożywa takie produkty regularnie. Jak sobie pani zestawi statystyki chorób cywilizacyjnych z udziałem nowoczesnego rolnictwa i przetworzonego jedzenia w rynku, to te wykresy się pokryją.

I tu sadownik z Rembertowa może się zgodzić. – To, co dzisiaj zaoszczędzimy na jedzeniu, za kilka, kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt lat wydamy na leki – uważa. Jego klienci bezpośredni to przede wszystkim rodzice małych dzieci, głównie niemowląt, którym wprowadzają pierwsze stałe posiłki, także alergicy, osoby ze schorzeniami przewlekłymi, chorujące onkologicznie. – Producent masowy, dostarczający żywność do supermarketu czy dyskontu, nie widzi danego człowieka, nie patrzy mu w oczy, nie słyszy jego pytań, czy dany produkt na pewno jest bez chemii, konserwantów, pestycydów, dlatego pewnie nie poczuwa się do odpowiedzialności za to, co daje ludziom jeść. Ja tę odpowiedzialność na siebie biorę, nie mogę sobie pozwolić na oszukiwanie, bo zależy mi na zaufaniu klientów. Dlatego każdy może do mnie napisać, zadzwonić, przyjechać, zobaczyć, co i jak – wyjaśnia.

Podobnie jest w Spiżarni Kalabona. Wilkoszewska: – Bardzo chętnie pokazuję nasze zaplecze, oprowadzam po serowarni, oczywiście w odpowiedniej odzieży ochronnej. To również dla mnie ważne, żeby klient mógł na własne oczy przekonać się, za co płaci.

Lokalnym Rolnikiem są zainteresowani też przedstawiciele dużych korporacji i supermarketów. Ale Andrej Modic musi odprawiać ich z kwitkiem. I trochę żalem, bo „ekonomia skali przyniosłaby większe zyski wytwórcom żywności, a klientom – niższe ceny”. – To się jednak raczej nie uda, chyba że przeorganizowaliby cały łańcuch produkcyjny. Bo u nas większość produktów ma termin do dziesięciu dni przydatności do spożycia – wyjaśnia. 

Prosty przykład: zamówione w poniedziałek jajka, warzywa, owoce są zbierane we wtorek, by w środę trafić do odbiorców. – Od zerwania do talerza nie mija u nas więcej niż 24 godziny. I to się nie może zmienić – podkreśla. I dodaje jeszcze jeden, jak to określa, filar działalności lokalnej i ekologicznej: dbanie o środowisko. – Po co tyle plastiku, po co długie łańcuchy dostaw, po co masowe hodowle bydła? Przecież zwierzęta gospodarskie powinny paść się na łące i robić to, po co między innymi zostały stworzone: nawozić – uważa. I dodaje: – Nieraz tak sobie marzę, że gdyby połowa ludzkości korzystała z uprawianej z czułością żywności, to byśmy właściwie wrócili do raju.

Czytaj więcej

Po pandemii. Zwichrowana nowa normalność
Agnieszka Wilkoszewska: – Gdy zaczęliśmy robić własne sery, wiele osób w okolicy bardzo się ucieszył

Agnieszka Wilkoszewska: – Gdy zaczęliśmy robić własne sery, wiele osób w okolicy bardzo się ucieszyło, bo w naszym regionie brakowało właśnie rzemieślniczej serowarni

archiwum prywatne

Alicja Koper mieszka w Płocku, z mężem i szwagrem prowadzi siłownię i z doświadczenia wie, że oprócz aktywności fizycznej równie ważne jest wartościowe, nieprzetworzone jedzenie, najlepiej z pewnego źródła. – Wtedy lepiej funkcjonujemy w życiu codziennym, jesteśmy bardziej wydajni i pewni siebie. I po prostu szczęśliwsi – uważa.

Dlatego kiedyś w przypadkowej rozmowie rzuciła znajomej, że dość ma już żywności z supermarketów, nawet tej z etykietką „bio” czy „eko”. – Bo tak naprawdę i tak nie znasz źródła, nie znasz człowieka, który te produkty wytwarza. Nie wiesz, jak powstają, czy na pewno nie ma w nich żadnych sztucznych dodatków. A poza tym ceny są z kosmosu, aż się odechciewa kupować – wspomina dzisiaj.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi