Maciek Bielawski niewątpliwie ma talent narracyjny i ucho do historii. Gdyby bowiem wyciąć same mikroanegdoty z jego nowej powieści, powstałby świetny zbiór opowiadań. Choćby historia o chłopaku pracującym na ochronie w Tesco, a którego matka przekonuje wszystkich (sama w to wierzy!), że syn jest prezesem, i martwi się, że kierownictwo go ściągnie do Ameryki – taki jest dobry. Albo scena, w której dwa zaprzyjaźnione małżeństwa próbują grać w szczerość wzorem filmu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” i mówią sobie skrywane dotąd rzeczy. Już pierwsze wyznanie jednego z mężczyzn („Głosowałem na Dudę”) zmienia kolację w pandemonium. Czy wreszcie opowieści dziwnej treści sąsiada jednego z bohaterów, cwaniaka z osiedla, który uczy się angielskiego z aplikacji.
Jedna klasa z technikum
Jest ośmiu kumpli z jednej klasy technikum elektrotechnicznego w mieście, którego nazwa nie pada. Wiemy, że to zachód Polski, miasto jest poniemieckie, pojawiają się też nieodległe Sudety, Wałbrzych. Sam Bielawski jest ze Świdnicy, a jego bohaterowie na wspólnym wyjeździe leczą kaca, spacerując w pobliżu twierdzy – zatem Kłodzko, może Srebrna Góra. W każdym razie gdzieś na Dolnym Śląsku.
Mężczyźni mają po 45 lat, gdy powieść się rozpoczyna w 2018 r., czyli plus minus rocznik 1973. Finał z kolei przypada na 30 grudnia 2022 r. Sporo się w międzyczasie zmienia nie tylko wewnątrz fabuły, ale również obiektywnie na świecie i w Polsce: pandemia i związane z nią życie na społeczny dystans oraz zdalna praca, inwazja Rosji na Ukrainę, napływ uchodźców, kryzys inflacyjny i mieszkaniowy etc.
Panowie spotykają się na dwudniowym wyjeździe pierwszy raz od dawna i w poszukiwaniu jakiegoś spoiwa, które by stanowiło okazję, powód do częstszych spotkań, najbardziej przedsiębiorczy z nich rzuca hasło: „Załóżmy fundusz ostateczny! (...) wpłacamy co miesiąc ustaloną kwotę i czekamy. Całość zgarnie ten, kto przeżyje wszystkich, czyli ten, kto, ostatecznie, umrze ostatni! Przy odrobinie szczęścia może jeszcze za tę kasę pociągnąć kilka lat”. Inwestycja, rzekłbym, umiarkowanie perspektywiczna. Ot, pomysł, który się zrodził na lekkiej bańce przy ognisku.