Pierwsza myśl – Kołakowski. Ależ on jednak czuł pismo nosem. Kiedy inni, o jemu podobnych życiorysach, zachłystywali się wychodzeniem katolicyzmu ze starych kolein, przeżuwali w ustach słowo „aggiornamento”, jakby miało smak mlecznej czekolady – on wypluwał je na chodnik, twierdząc, że jakoś dziwacznie smakuje. Gdy odtańcowywano święto wiosny Kościoła, otwarcia w nim okien – on podpierał ścianę. Jeśli jego teksty z lat 70. rymują się z głosem któregoś z ówczesnych hierarchów, to chyba tylko – o zgrozo! – abp. Lefebvra. Chcecie się pozbyć sacrum? Proszę bardzo, tylko nie zdziwcie się, jeśli to świeckie cele i środki przypiszą sobie jego cechy. Chcecie „zaangażowanej społecznie religii”? No to dostaniecie: fanatycznie religijny społeczny aktywizm. Namawiacie Kościół, żeby „wreszcie zajął się czymś realnym” – zaczął wspierać feminizm, reformy rolne, rewolucje polityczne, prawa homoseksualistów, rozbrojenie; szukacie dla katolicyzmu „nowych rynków zbytu”? Twierdzicie, że w ten sposób odzyska to, co stracił? Naprawdę sądzicie, że chrześcijaństwo będzie mogło uratować się jako takie, przyjmując za swoją jakąś sprawę dlatego, że jest popularna?
Czytaj więcej
Nie ma sensu wchodzić w spór z ludźmi, którzy negują sam jego przedmiot. Używają słów jak gwizdków (byle głośno, byle ostro, byle się niosło) i tak naprawdę tylko po to, by „pozostać w obiegu”. Bo kto nie wierzy w istnienie terytorium, podpisze się pod każdą mapą.
Traf – a może „zwykła” Opatrzność – chciał bowiem, by Wiosna Kościoła przypadła na czas, w którym Kołakowski pracował nad „Głównymi nurtami marksizmu”. Trzytomowym antidotum na marzenie o wewnątrzświatowym zbawieniu. Przeszło tysiącstronicową szczepionką na doczesne eschatologie, marzenia o „raju na ziemi”. Książką, po uważnym przeczytaniu której można być jeszcze marksistą, ale tylko w tym sensie, w jakim utrzymywać da się wiarę we wróżkę zębuszkę po osiągnięciu pełnoletniości, albo w XXI wieku twierdzić, że samoloty to ptaki ze stali.
Hobbici wracający do domu po zniszczeniu pierścienia. Dopiero co unicestwili wielkie, zagrażające całemu światu zło, a tu pod ich własnym nosem panoszy się ono w formie śmieszno-strasznej parodii.
Kiedy myślę o tym, jak musiał się czuć Kołakowski po wykarczowaniu tamtego zabobonu, widząc równocześnie, jak zaczyna on wypuszczać pędy wewnątrz Kościoła, przychodzi mi na myśl tylko jedno porównanie. Hobbici wracający do domu po zniszczeniu pierścienia. Dopiero co unicestwili wielkie, zagrażające całemu światu zło, a tu pod ich własnym nosem panoszy się ono w formie śmieszno-strasznej parodii. Saruman nie ma już swojej mocy, ale tym bardziej wyżywa się w realizacji swoich wielkich planów na skalę małego Shire. Nie ma już nawet dawnego imienia, jest tylko groteskowym starszym panem w białej szacie. Śmiesznym, choć nie mniej przez to niebezpiecznym. To jak ze sprzątaniem – kiedy wydaje ci się, że już skończyłeś, podłoga lśni czystością, z szafy wylatuje naraz sterta kurzu.