Siedemnastego sierpnia 1988 czterosilnikowy samolot C-130 z Zią ul-Hakiem na pokładzie uległ katastrofie. Była 16.30, samolot rozbił się zaledwie kilka minut po starcie z Bahawalpur w pakistańskiej prowincji Pendżab, niedaleko granicy z Indiami. Wszystkich trzydziestu pasażerów zginęło, ich okaleczone ciała rozrzucone były na dużej, piaszczystej równinie zaledwie kilka mil od lotniska. Mówiono o kuli ognia, która pochłonęła samolot, zanim się rozbił. Czy był to sabotaż? Atak rakietowy? Awaria? Sabotaż był najbardziej prawdopodobną wersją, śledztwo jednak nigdy nie doprowadziło do żadnych wniosków. Jedno było pewne: dyktator nie żył.
Była prezenterka telewizyjna, Mehtab Rashdi, przebywająca w swoim domu w Karaczi, nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło. W każdym razie nie od razu. Czy Zia, człowiek, który uciszył pakistańskie kobiety i znęcał się nad krajem, naprawdę odszedł? Kobieta wciąż znana z tego, że postawiła się dyktatorowi, od lat czekała na taką wiadomość. Nie wiedziała, jak i kiedy kraj w końcu pozbędzie się okrutnego bufona, ale czekała. Na razie stacje radiowe i telewizyjne nadawały recytacje Koranu. Nie czuła smutku. Nadal jednak nie odważyła się pozwolić sobie na radość. Ulice były ciche, jej serce – spokojne. Wieczorem wreszcie zdołała odetchnąć, może po raz pierwszy od lat. Miała wrażenie, jak gdyby z jej piersi, z piersi całego kraju, zdjęto głaz. Zia odszedł naprawdę.
Do kraju spływały kondolencje, nawet z Indii. Sekretarz stanu USA George P. Shultz opisał Zię jako „wielkiego bojownika o wolność”. Wiceprezydent George H.W. Bush nazwał go „wielkim przyjacielem”, a jego stratę tragedią. Pakistan jednak nie pogrążył się w rozpaczy – może pojawiły się złe przeczucia, ale nie rozpacz. Wielu Pakistańczyków świętowało dyskretnie w domach, niektórzy nawet przy whisky. Wzdłuż granicy z Afganistanem, w regionie Kurram, ojczyźnie zamordowanego szyickiego duchownego Arifa Hussainiego i miejscu tragicznych narodzin współczesnych zabójstw na tle religijnym, szyici świętowali hucznie, wystrzeliwując w niebo fajerwerki i kule, ku wściekłości sunnickich sąsiadów, którzy widzieli w Zii swojego orędownika i obrońcę. Doszło do kolejnych zamieszek i starć na tle religijnym, dwanaście osób zginęło. Podpalano i plądrowano szyickie sklepy.
W oczach większości Pakistańczyków dyktator dostał to, na co zasłużył. Nie był bojownikiem o wolność. Oto gniew Boży, myślała Mehtab. Człowiek, który był wszystkim, w jednej chwili obrócił się w popiół.
„Nie żałuję śmierci Zii” – taka była pierwsza reakcja Benazir Bhutto, gdy usłyszała, że zginął człowiek, który posłał jej ojca na szubienicę. Przebywała w Pakistanie od nieco ponad dwóch lat, od czasu tryumfalnego powrotu z wygnania w kwietniu 1986 roku. Zia ogłosił, że w końcu przeprowadzi wybory, i pozwolił jej wrócić do domu, nie spodziewał się bowiem setek tysięcy osób, które tłoczyły się na ulicach, by ją powitać, skandując „pies Zia”. Dyktator rzucał jej kłody pod nogi. Utrzymał zakaz działania partii politycznych, co oznaczało, że Bhutto i jej Pakistańska Partia Ludowa nie mogły brać udziału w wyborach mimo wyroku Sądu Najwyższego, który orzekł, że powinna mieć możliwość kandydowania. Zaplanował wybory powszechne na 16 listopada 1988 roku, kiedy zbliżał się termin porodu Benazir, która była w ciąży z pierwszym dzieckiem. Teraz, gdy dyktator nie żył, Benazir działała, praktycznie nie napotykając sprzeciwu. Los się wtrącił i mimo wszystko okazało się, że istnieje sprawiedliwość, myślała Mehtab.