Hamas i łagodni barbarzyńcy. Dlaczego młodzi mieszkańcy Zachodu nie czują długu wobec Izraela

Oba pozytywne zachodnie spojrzenia na Izrael – poprzez pryzmat historycznych win i poprzez tradycję ewangelikalnego chrześcijaństwa – są młodszemu pokoleniu raczej obce. Bo jest to pokolenie mniej religijne i mniej związane z przeszłością.

Publikacja: 24.11.2023 10:00

Uczestniczka propalestyńskiej demonstracji w Londynie. Demonstranci zebrali się 18 listopada przed s

Uczestniczka propalestyńskiej demonstracji w Londynie. Demonstranci zebrali się 18 listopada przed siedzibą szefa opozycyjnej Partii Pracy Keira Starmera. Opiera się on naciskom polityków swego ugrupowania, którzy domagają się zdecydowanego apelu do Izraela o zawieszenie broni

Foto: JUSTIN TALLIS/AFP

To oczywiste, że rozdzielenie moralnych racji w konflikcie Izraela z Hamasem i następującej w jego efekcie pacyfikacji Strefy Gazy jest trudne. Podstawowe pytanie jest jednak cywilizacyjne i sprowadza się do tego, co jako Zachód jesteśmy Izraelowi dłużni i czy w ogóle coś takiego jak solidarność zachodniej cywilizacji istnieje? Czy więc nasze moralne obowiązki wobec Izraela, a w praktyce też pewna pobłażliwość wobec jego błędów i działań niemoralnych, powinny być większe niż względy, które mamy dla Palestyńczyków czy nie? Pytanie jest więcej niż złożone, tym bardziej że nakłada się na nie zmieniająca się tożsamość samych krajów zachodnich.

Historycznie Europa, choć zsekularyzowana, uważała, że tragedia Holokaustu, w której brali przecież jako sprawcy nie tylko Niemcy, daje Izraelowi specjalne prawa. W USA historyczne poczucie winy było słabsze, silniejsze za to poczucie religijnej solidarności, na co wpływ miał rozwój specyficznych nurtów teologicznych, których założenia mogą się wydawać egzotyczne dla katolików czy nawet typowych luteranów, ale które zyskały niezwykłą popularność w Stanach. Oba te sposoby myślenia o Izraelu, czyli poprzez pryzmat historii i poprzez pryzmat ewangelikalnego chrześcijaństwa, są jednak w przypadku młodszego pokolenia pod znakiem zapytania. Jest ono zarówno mniej religijne, jak i mniej związane z przeszłością rozumianą jako typowe historie narodów. Skupia się bardziej na przyrodzie niż na świecie wytworzonym przez ludzi, i bardziej na samodoskonaleniu niż na zorganizowanych formach religijności. W efekcie jego postawa moralna to postawa globalistycznego łagodnego barbarzyńcy, który nie rozumie, dlaczego miałby mieć jakieś szczególne obowiązki wobec tej czy innej grupy religijnej lub etnicznej.

Czytaj więcej

Wielki biznes bierze rozwód z prawicą

My i oni

Cywilizacjonistów ten moralistyczny barbaryzm napełnia obawami, tym bardziej że jest on jednostronny, tzn. nie dostrzega, jak ważna jest solidarność cywilizacyjna w świecie islamu. Wystarczy popatrzeć na wielusettysięczne antyizraelskie demonstracje w Kairze, Bagdadzie, Islamabadzie, Stambule, a także w Londynie, Berlinie, Rotterdamie i licznych miastach hiszpańskich w odpowiedzi na wejście wojska do Strefy Gazy. Nieco mniejsze, lecz też liczne oznaki niezadowolenia miały miejsce w Nowym Jorku, Chicago i Waszyngtonie.

Były to przy tym wydarzenia doskonale zorganizowane i skoordynowane. Wszędzie pojawiały się hasła palestyńskich nacjonalistów: „Od rzeki do morza”. A więc Palestyna od Jordanu do Morza Śródziemnego, co podważyłoby samo istnienie Państwa Izrael.

Odpowiedź Zachodu na pierwszą hamasowską falę z przemocy z 7 października była w porównaniu z tym znacznie mniej skoordynowana. Dlaczego? Zrazu wydawało się, że atak Hamasu to jedynie ograniczona w swej skali próba zaszkodzenia zawiązującemu się sojuszowi izraelsko-saudyjskiemu, prawdopodobnie finansowana przez Iran. Nawet jeśli początkowo tak było, to skala i okrucieństwo ataków, w których nie oszczędzano nikogo, nawet noworodków, była szokiem. Była też pokazem słabości państwa Izrael słynącego do tej pory z doskonałego wywiadu i niezwykle karnej armii.

Nikt ani w Izraelu, ani w świecie zachodnim nie był na to, co się stało, do końca przygotowany. Wyrażono poparcie dla państwa żydowskiego, zapalono znicze, szukano bliskich wśród ofiar, starano się ewakuować swoich obywateli. Ludzie Zachodu, którego częścią kulturowo i cywilizacyjnie jest bezsprzecznie Izrael, nie organizowali jednak wtedy wielkich marszów czy demonstracji wzywających do wysiedlenia wszystkich zamieszkujących Zachodni Brzeg Palestyńczyków. Poza paroma izolowanymi aktami przemocy, głównie w USA, nie było też woli odwetu. Rijad czy tym bardziej Teheran nie musiały się obawiać tłumów rozjuszonych chrześcijan i zagniewanych ponowoczesnych zachodnich konserwatystów domagających się sprawiedliwości. To oczywiście czarny humor, bo gdyby tylko spróbowało się zebrać na proizraelskiej demonstracji choć dziesięciu chrześcijan w dowolnym kraju islamskim, niechybnie ściągnęliby śmierć i zniszczenia na całą swoją społeczność.

Tymczasem muzułmańscy aktywiści wydawali się od początku przygotowani nie tylko na atak, ale też na zajęcie z góry upatrzonych pozycji moralnej wyższości wobec izraelskiego odwetu, szybko stało się bowiem jasne, że i on będzie niezwykle brutalny. Sprowokowanie takiej reakcji zdawało się zresztą być poniekąd celem zamachowców. Egipt i Jordania szybko przy tym zapowiedziały, że nie będą przyjmować uchodźców z Gazy w obawie, że doprowadzi to do wypchnięcia wszystkich Palestyńczyków poza Izrael i trwale zdestabilizuje region. Z jednej strony nie jest to odpowiedź nielogiczna, z drugiej zdradza pewną cyniczną polityczną kalkulację. Starcie pomiędzy cywilizacyjnymi płytami tektonicznymi ma bowiem narastać, nawet jeśli mieszkańcy Gazy staną się jego zakładnikami.

Reakcja Zachodu była natomiast nie tylko niemrawa, ale z czasem okazała się bardzo niesolidarna, zwłaszcza kiedy nastąpiła spodziewana odpowiedź Izraela. Wyrażając solidarność z Palestyną, zachodni alt-rightowcy i nacjonaliści mogli trochę pokarmić swój normalnie skrywany antysemityzm, skrajna lewica mogła zaś uderzyć w antyimperialistyczne i antyamerykańskie tony. Sprawę Palestyny poparła nawet część środowiska klimatycznego na czele z samą Gretą Thunberg. Ultraprawicy nie przeszkadzał przy tym islamistyczny charakter propalestyńskich demonstracji, lewicy nie zmartwiła otwarta wrogość większości demonstrantów wobec środowisk LGBTQIA+, ekoaktywistom nie przeszkadzały zaś zainwestowane w propalestyńskie wystąpienia petrodolary.

Oczywiście, demonstracje wrogie Izraelowi także nie są jednorodne, nacjonalistom arabskim wcale nie jest po drodze z religijną islamską prawicą. Tych ludzi potrafi jednak coś zjednoczyć, stworzyć z nich nawet w krajach zachodnich potężny żywioł, który w fachowej literaturze znany jest pod wspólną nazwą „arabska ulica” (co ciekawe, zjawisko to występuje nie tylko w krajach etnicznie arabskich, np. w Iranie i Pakistanie). Nas, w świecie Zachodu, wstyd przyznać, mało co już politycznie łączy tak jak wyznawców islamu łączy hasło obrony Palestyny, choć już wcale niekoniecznie samych Palestyńczyków.

Nieco dziecinnie oczekujemy też na Zachodzie jakiejś politycznej wdzięczności za naszą solidarność. Prawicowiec już myśli o tym, że może w następnych wyborach pochodząca z Pakistanu rodzina z naprzeciwka zagłosuje na chrześcijańskiego kandydata CDU czy torysów. Lewicowiec chciałby, aby gest solidarności skłonił społeczność muzułmańską do śmielszych debat o obyczajowości seksualnej. Klimatysta pragnie zwrócić uwagę na potrzebę promowania odnawialnych źródeł energii. Wszystkich ich spotyka nieuchronne mniejszy lub większy zawód. Parafrazując słynną karykaturę polskich władz komunistycznych z lat 80. autorstwa Andrzeja Mleczki, część cywilizacyjnego szoku Zachodu zawrzeć można w pytaniu: „Dlaczego skoro my o nich mówimy: »my«, oni mówią o nas »oni«?”.

Znikająca tkanka cywilizacji

Ogólnie jednak nowy propalestyński zwrot widoczny był zwłaszcza u ludzi młodych, raczej progresywnych, choć z pewną domieszką środowisk skrajnie prawicowych widoczną zwłaszcza w USA i Anglii. Albo, ujmując to inaczej, stary, nacjonalistyczny antysemityzm jest znany, rozpoznany i dobrze opisany, nie jest mu w efekcie oferowana w mediach, również społecznościowych, platforma. Lewicowo-klimatyczny antysemityzm jest nowy i odbija się szerszym echem, bo pochodzi z ust, z których media przyzwyczajone były dotąd spijać niemal każde słowa. Stąd takie poruszenie wypowiedziami Grety Thunberg. Niemieccy Zieloni szybko się zresztą od niej odcięli. Uczyniła tak również jej przyjaciółka Luisa Neubauer. Jednak już radykalnie lewicowe głosy były bardziej podzielone. Thunberg poparł, na przykład, były szef partii Die Linke – Bernd Riexinger, a z działaczy młodego pokolenia członek zarządu partii Luigi Pantisano (reprezentuje lewicę ekologiczną i pochodzi z osiadłej w Niemczech włoskiej rodziny).

Mimo to na tle reszty krajów europejskich tabu, jakim jest publiczne krytykowanie Izraela w Niemczech, na razie, przetrwało. Państwo, które dla Żydów stworzyło w przeszłości fabryki śmierci, by być na nowo przyjętym na łono cywilizowanej ludzkości musiało bowiem przede wszystkim przekonać swoich partnerów, że wie, co zrobić, aby zło nie wróciło. Pokazać, że pamięć o tym, co się stało, nie zniknie.

Z czasem te starania doprowadziły do powstania czegoś, co w Niemczech trafnie nazywa się kulturą pamięci. Kultura ta ma swoje elity, fundacje, wspaniałe muzea, symbole i uroczystości. We Francji, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii nie usypano podobnych instytucjonalnych szańców przeciwko antysemityzmowi (i to pomimo np. ewidentnych zbrodni rządu Vichy). W efekcie w tych krajach konflikt izraelsko-palestyński podzielił scenę polityczną w znacznie większym stopniu, zwłaszcza na lewicy.

Nad Sekwaną prym w poparciu dla działań Hamasu wiodła trockistowska partia Jeana-Luca Mélenchona (La France Insoumise, LFI), który nazywał ataki palestyńskiej organizacji „zbrojną ofensywą” i bronił ich nawet wtedy, gdy przez kraj przetaczała się fala przemocy wobec tamtejszych społeczności żydowskiej (tysiące zarejestrowanych przestępstw). Oficjalne oświadczenie partii Mélenchona tłumaczyło atak Hamasu działalnością osadniczą Izraela i nie zawierało słowa „terroryzm”. Młoda, pochodząca z Gabonu deputowana LFI Danièle Obono nazwała zaś publicznie Hamas „ruchem powstańczym”. Te wypowiedzi szybko oddaliły perspektywę powstania we Francji koalicji partii lewicowych, nad którą trwały prace.

W Wielkiej Brytanii także doszło na tle wojny do bardzo głębokich podziałów, zwłaszcza wewnątrz Partii Pracy. Ponad 40 deputowanych laburzystowskich odmówiło bowiem poparcia dla umiarkowanego wezwania do stworzenia korytarzy humanitarnych oraz przerw w walkach. Zamiast tego, buntownicy domagali się od przywódcy ugrupowania Keira Starmera ostrzej sformułowanego apelu o natychmiastowe zawieszenie broni. Starmer uparcie odpowiadał, że takie działanie zachęciłoby tylko terrorystów. W efekcie z jego gabinetu cieni odeszło aż dziesięciu członków. Wielu z nich to stosunkowo młodzi politycy, tacy jak 45-letni Imran Hussein, który wystąpił jako pierwszy. W szeregach rebeliantów są też trzy inne osoby z rodzin muzułmańskich. Z Partii Pracy ma zostać zupełnie wyrzucony jej były szef i kandydat na premiera Jeremy Corbyn, który podobnie jak Mélenchon odmawia uznania działań Hamasu za terroryzm i jest oskarżany o antysemityzm. Żeby było śmieszniej, uchwałę wzywająca do natychmiastowego zawieszenia broni, która tak podzieliła laburzystów, wprowadziła do parlamentu ultraprawicowa Szkocka Partia Narodowa.

Do takich paradoksów dochodzi także w Polsce. Kiedy Krzysztof Bosak z Konfederacji podkreśla, że starcie Izraela z Hamasem to „nie nasza wojna” i zżyma się na politykę dyktowaną przez obce ambasady, w tym samym czasie młodzieżówka krajowa Partii Razem nazywa działania izraelskie ludobójstwem, a zarząd krajowy ugrupowania porównywał rząd państwa żydowskiego do apartheidu. Nie wspominając już o słynnym transparencie z gwiazdą Dawida wrzucaną do kosza z warszawskiej demonstracji środowisk lewicowych.

Podobna afera wybuchła także u hiszpańskich socjalistów, kiedy młoda, urodzona w 1987 r. minister spraw socjalnych Ione Belarra, przewodnicząca radykalnie lewicowej partii Podemos, nazwała działania Izraela ludobójstwem i wezwała Hiszpanię do zerwania relacji dyplomatycznych z państwem żydowskim. Premier Sánchez od jej wypowiedzi się zdystansował, ale pani minister nie usunął, zapowiedział za to, że jego rząd uzna niepodległość Palestyny.

Zresztą nawet jeśli czołowi politycy lewicowi ciągle boją się iść w stronę otwartej konfrontacji z Izraelem, to intelektualiści nie mają już takich obaw. W tonie usprawiedliwiającym terroryzm Hamasu wypowiadali się już bowiem tak charyzmatyczni ideolodzy globalnej lewicy, jak Slavoj Žižek czy Judith Butler.

Wydaje się, że wspólny mianownik tego zwrotu w europejskiej polityce, zwłaszcza lewicowej, to przekonanie, że historycznie narody europejskie nie są Izraelowi nic dłużne. Łączy się ono często z ahistoryzmem oraz radykalnym, transgatunkowym wręcz, humanitaryzmem. Wspomniana Ione Bellara zasłynęła np. projektem skrajnie restrykcyjnej ustawy o ochronie zwierząt, która likwiduje ogrody zoologiczne w dotychczasowym kształcie i zamyka zupełnie sklepy handlujące zwierzętami.

Nie oszukujmy się, dla tego pokolenia progresywistów historia dotycząca ich własnego kraju, a przecież zarówno Francja, jak i Hiszpania splamiły się potwornymi wręcz zbrodniami antysemickimi, to już tylko zbiór artykułów w Wikipedii. Tymczasem moralnym konkretem jest kryzys klimatyczny i cierpienia rybek akwariowych, za których dręczenie ze skutkiem śmiertelnym można zresztą już teraz dostać w Hiszpanii dwa lata więzienia.

W mniejszym stopniu niż w USA o odwrocie od Izraela decyduje natomiast sekularyzacja. Ta dokonała się bowiem w Europie już wcześniej. A poza tym hiszpański i francuski katolicyzm, podobnie jak niemiecki luteranizm, nigdy nie były przesadnie filosemickie.

Inaczej rzecz miała się jednak z kalwinizmem, który na tle reszty nurtów reformacji był stosunkowo przyjazny Żydom. Z czasem na jego gruncie, choć było to już ewidentne odejście od nauki samego Kalwina, rozwinęła się zaś silnie filosemicka teologia dyspensacjonalistyczna, która różni się radykalnie od bardziej rozpowszechnionej na Starym Kontynencie teologii zastąpienia – supersesjonizmu, który zakłada, że nowe przymierze z Jezusem zastępuje stare. Charakterystyczne dla dyspensacjonalizmu jest natomiast dosłowne odczytanie Pisma Świętego i teoria dwóch osobnych przymierzy Boga: jednego z Abrahamem i jego potomkami oraz drugiego – Jezusowego. Innymi słowy Kościół nie jest wypełnieniem Starego Przymierza, oba przymierza mają być w swoim czasie wypełnione. W skrajnie filoizraelskich, wspieranych polityczne przez niektóre organizacje żydowskie interpretacjach oznacza to, że religijnym obowiązkiem chrześcijan jest wręcz przyspieszanie wypełnia obietnic Boga względem Izraela, tylko wtedy bowiem nastąpić może ponownie przyjście Chrystusa. Część ewangelików amerykańskich rozumie to polecenie bardzo dosłownie, jako wezwanie do wspierania współczesnego syjonizmu i Państwa Izrael.

Do tego podkreślić trzeba, że rozwijające się najdynamiczniej w XIX i na początku XX wieku poglądy dyspensacjonalistyczne w USA stały się opinią wśród ewangelikalnych protestantów wyraźnie dominującą. W 2003 r. taką interpretację Biblii według ośrodka badawczego Pew Research deklarowało 63 proc. ewangelików, co więcej, był to pogląd należący do głównego nurtu nawet wśród amerykańskich katolików (25 proc.) i innych protestantów (21 proc.).

Czytaj więcej

Suwerenna Polska. Europa narodów czy przyspieszona integracja?

Trzy fale

Religijne myślenie w USA wolniej niż w Europie, ale jednak słabnie. A już zwłaszcza zanika tak charakterystyczna dla przełomu wieku XIX i XX mieszanka myślenia religijnego i politycznego. Jest ono, oczywiście, wciąż dość wyraźne na prawicy, ale poza nią nie ma się już tak dobrze jak kiedyś. Nic wiec dziwnego, że republikanie głosowali w Kongresie jednogłośnie za potępieniem wypowiedzi demokratycznej deputowanej Rahidy Tlaib, która miała szermować hasłem „od rzeki do morza”. Większość demokratów tymczasem ją poparło.

Spadek poparcia dla Izraela wydaje się przy tym w USA być skorelowany ze spadkiem chrześcijańskiej religijności. Według PEW Research, odsetek dorosłych identyfikujących się jako chrześcijanie to obecnie w USA 63 proc. Wydaje się, że to wciąż sporo w porównaniu w Europą, ale jeszcze w 2007 r. ta liczba wynosiła jednak 78 proc., a w 1990 r. aż 90 proc. Trend jest więc oczywisty. Proporcjonalnie rośnie też poziom religijnie nieafiliowanych i obejmuje on dziś 29 proc. społeczeństwa.

W efekcie w relacje całego Zachodu z Izraelem uderzają z impetem trzy fale: ahistoryczność młodego pokolenia, lewicowy antycywilizacjonim oraz rosnący indyferentyzm religijny w USA. Jak oceniać ten proces? Mój wykształcony w USA pastor, kiedy go o to zapytałem, zasępił się i po dłuższym namyśle odparł: „Wiesz, Izrael nie jest i nie może być dla nas zupełnie obcy, tak jak nie jest nigdy dla męża obca jego była żona. To nie jest ktoś, kogo mija się obojętnie”.

Michał Kuź jest politologiem, ekspertem ds. stosunków międzynarodowych.

To oczywiste, że rozdzielenie moralnych racji w konflikcie Izraela z Hamasem i następującej w jego efekcie pacyfikacji Strefy Gazy jest trudne. Podstawowe pytanie jest jednak cywilizacyjne i sprowadza się do tego, co jako Zachód jesteśmy Izraelowi dłużni i czy w ogóle coś takiego jak solidarność zachodniej cywilizacji istnieje? Czy więc nasze moralne obowiązki wobec Izraela, a w praktyce też pewna pobłażliwość wobec jego błędów i działań niemoralnych, powinny być większe niż względy, które mamy dla Palestyńczyków czy nie? Pytanie jest więcej niż złożone, tym bardziej że nakłada się na nie zmieniająca się tożsamość samych krajów zachodnich.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi