Suwerenna Polska. Europa narodów czy przyspieszona integracja?

Ostry spór pomiędzy strukturami unijnymi a Polską na pewnym etapie członkostwa był nieuchronny. Mógł on oczywiście mieć inny przebieg i dotyczyć innych kwestii, ale najprawdopodobniej miałby miejsce, nawet gdyby nie rządził PiS.

Aktualizacja: 05.11.2021 15:51 Publikacja: 05.11.2021 10:00

W jaki sposób zmniejszyć ryzyko polexitu? Zwiększyć sprawczość Polski w Unii Europejskiej - pisze Mi

W jaki sposób zmniejszyć ryzyko polexitu? Zwiększyć sprawczość Polski w Unii Europejskiej - pisze Michał Kuź

Foto: Forum, Maciej Figurski

Źródło nieporozumień na linii Bruksela–Warszawa tkwi przede wszystkim w samym postrzeganiu interakcji pomiędzy Wspólnotą a polską państwowością oraz kierunkiem dalszego rozwoju UE. Pojawienie się sporu związane jest też ze zmianami, jakie zachodzą w UE w odpowiedzi na czynniki zewnętrzne. Może on się zaś zakończyć, tylko jeśli obie strony zrozumieją dobrze swoje głębokie historyczne motywacje, a nie będą opierać się na chwilowych politycznych fluktuacjach i sondażowych wycinkach rzeczywistości politycznej.

Ucieczka do uniwersalizmu

Postrzeganie suwerenności państwowej jako pewnej stabilnej, binarnej cechy rządów prowadzić dziś może do tezy, że jest ona niemożliwa. Wzajemne zależności gospodarcze, informacyjne i komunikacyjne różnych społeczeństw sprawiają, że nie można już mówić o niezawisłości władzy państwowej w stosunku do innych podmiotów. Według dylematu Daniego Rodrika suwerenność jest na przykład niemożliwa do pełnego pogodzenia z równoczesnymi postulatami globalnych wolnych rynków i demokracji liberalnej.

Jakkolwiek napięcia, o których mówi Rodrik, istnieją, wydaje się jednak, że historycznie znacznie lepiej jest pomyśleć o suwerenności jako o postulacie dotyczącym sposobu traktowania pewnego typu społeczności na arenie międzynarodowej. Jeśli mamy do czynienia z dużą grupą ludzi, którzy uważają się za wyraźnie odrębnych od pozostałych, to aby uniknąć konfliktów, najlepiej jest pozostawić jak najwięcej narzędzi sprawowania władzy wewnątrz takiej grupy.

Postrzeganie suwerenności państwowej jako pewnej stabilnej, binarnej cechy rządów prowadzić dziś może do tezy, że jest ona niemożliwa

Dokładnie taki jest w największym skrócie sens słynnej zasady cuius regio, eius religio (kogo królestwo, tego religia), którą wprowadził po raz pierwszy pokój augsburski z 1555 r. (między Karolem V Habsburgiem a protestanckimi książętami), a która ostatecznie ukonstytuowała się po pokoju westfalskim z 1648 r. Po okresie długich wyniszczających walk strony podpisujące traktat zrozumiały po prostu, że na pewnym elementarnym poziomie suweren musi być akceptowany przez swoich poddanych. Ponieważ zaś kwestią sporną w tym okresie była wiara, a nie na przykład praworządność, skupiono się na zagadnieniu konfesyjnym i pozostawiono ostatecznie tę kwestię w gestii poszczególnych władców. Zarówno katolickie, jak i protestanckie sny o kontynentalnym uniwersalizmie prowadziły bowiem tylko do dalszych krwawych konfliktów.

W 1648 r. Europa uciekała od uniwersalizmu do suwerenności. Jej historia jest jednak w gruncie rzeczy ciągłym napięciem między tymi dwiema tendencjami. Imperializm, uniwersalizm i kosmopolityzm elit istniały zawsze obok narodowych partykularyzmów, separatyzmów i interesów. Ambitnym uniwersalistycznym projektem była przecież w wieku XIX epopeja Napoleona. Momentem narodowym była zaś w tym samym stuleciu Wiosna Ludów w 1848 r. W XX wieku z kolei w europejski uniwersalizm zagrały Niemcy, i to aż dwukrotnie.

Ta druga, krwawa i niesławna, próba napędzana była przy tym wyjątkowo odrażającym paliwem ideologicznym: rasizmem powiązanym ze skrajnym narodowym szowinizmem. Druga wojna światowa ugruntowała w efekcie tezę, że państwa narodowe, które kiedyś miały być sposobem ucieczki od imperializmów, z czasem, w miarę jak rosły w siłę, same stawały się ośrodkami imperialnymi i swój nacjonalizm, po pewnych modyfikacjach, zaczynały rozprzestrzeniać jako projekt uniwersalny.

Czytaj więcej

Morawiecki grozi Brukseli wojną

By uniknąć dalszych konfliktów, przynajmniej w Europie, stworzono więc system zależności kontrolujący produkcję węgla i stali, czyli podstawowych surowców potrzebnych do prowadzenia wojny, a potem Unię Europejską. Wspólnota ta miała stać się w zamyśle wymarzoną federacją republik, o której pisali już przecież zarówno Immanuel Kant, jak i Jean-Jacques Rousseau. Choć UE nie była więc pierwotnie ani imperium, ani państwem narodowym, to stanowiła w myśl starej europejskiej dynamiki wyraźną próbę ucieczki od suwerenności w stronę czegoś bardziej uniwersalnego. Była więc ruchem dokładnie odwrotnym do tego, który stanowił pokój westfalski. Nie bez znaczenia pozostaje chyba w tym kontekście fakt, że wszyscy członkowie założyciele UE (Belgia, Francja, Holandia, Luksemburg, RFN i Włochy) z wyjątkiem Luksemburga mieli za sobą historię mniej lub bardziej krwawych kolonialnych podbojów i mniej lub bardziej udanych imperialnych projektów. W odróżnieniu od Polski, czy szerzej krajów Europy Środkowo-Wschodniej, państwa te nie miały też za sobą historii niedawnej obcej imperialnej dominacji lub też zupełnej utraty państwowości. W przypadku RFN można oczywiście mówić o stosunkowo młodym państwie, które kontynuowało tradycję zjednoczonych w 1871 r. Niemiec, choć utraciło sporą część swojego dawnego terytorium.

To, że UE ma za zadanie temperować pewne narodowe ambicje, było więc dla jej członków od początku jasne. Obawa przed zupełną utratą suwerenności pozostawała natomiast czymś raczej mało realnym. To podeście do europejskiej integracji jest wręcz biegunowo przeciwne do nastawienia, które wstępując do UE, reprezentowały kraje Europy Środkowo-Wschodniej, a zwłaszcza Polska. Od samego początku, już od podpisania układu europejskiego w 1991 r., politycy, analitycy i komentatorzy wszystkich właściwie opcji mówili o polskim zbliżeniu, a potem akcesji do UE jako o sposobie zabezpieczenia, a nie ograniczenia naszej suwerenności. Na przykład w 2004 r. podczas uroczystości z okazji akcesji Aleksander Kwaśniewski na placu Piłsudskiego osobiście wygłosił następujące słowa: „Czekaliśmy na ten dzień. Zapracowaliśmy na tę dziejową chwilę. Pogratulujmy sobie – przywróconej własnymi rękami – niepodległości i suwerenności Rzeczypospolitej: fundamentu naszej drogi ku Europie".

Ta polska perspektywa wynikała oczywiście z naszego doświadczenia historycznego oraz z faktu, że główne zagrożenie dla naszej suwerenności widzieliśmy wtedy i nadal widzimy na wschodzie, a przyłączenie do zachodnich struktur postrzegamy jako najlepsze przed nim zabezpieczenie. Jak wiele państw w naszym regionie, nauczyliśmy się grać na typowe sojusze, a jednocześnie, jak zauważa Iwan Krastew, odnosić się z pewną nieufnością do regionalnych projektów ponadnarodowych. Takie balansowanie to właśnie esencja suwerenności w geopolitycznym regionie, który Jacek Bartosiak trafnie określił geopolityczną „strefą zgniotu".

Z pozostałymi krajami UE spotkaliśmy się niejako w połowie drogi. Oni właśnie nieco osłabiali swoje stare niegdyś potężne i drapieżne nacjonalizmy, my staraliśmy się ochronić swoją jeszcze wątłą, świeżo odzyskaną narodową państwowość. Potem jednak nasze drogi zaczęły się nieuchronnie rozmijać. Kolejne integracyjne pytania ze strony Unii poczęły natrafiać w Warszawie na coraz chłodniejsze odpowiedzi. Wspólna waluta? Tak, ale nie od razu. Europejskie siły zbrojne? Być może, ale priorytet ma format NATO, w którym pierwsze skrzypce gra USA. Wspólna polityka zagraniczna? Zgodzimy się, ale tylko z prawem weta. Strategiczna suwerenność Europy? Nie wiemy, o czym mowa. Prymat prawa i orzecznictwa europejskiego nad krajowym? Weto.

Europa jako Lewiatan

Oczywiście ludzie nierozumiejący specyfiki polskiej i środkowoeuropejskiej będą nadal mało roztropnie podkreślać, że w Polsce ponad 80 proc. respondentów chce członkostwa w UE, w tym również większość wyborców rządzącego PiS. Kluczowe jest tymczasem dziś pytanie: o jaką Unię nam chodzi?

Polacy nadal widzą w UE gwaranta rozwoju gospodarczego i politycznej stabilności na kontynencie. Tyle tylko, że zakładają zwykle większą niż w rzeczywistości jedność tzw. Zachodu, a więc wspólnotę interesów pomiędzy UE a NATO, oraz mniejsze niż w rzeczywistości dążenie UE do ograniczenia roli państw narodowych. To, że są to realne rozdźwięki polityczne, które z czasem byłyby rosnącymi problemami dla każdej rządzącej w Warszawie ekipy, pokazują ostatnie wydarzenia i deklaracje czołowych europejskich polityków. W 2019 r. Emmanuel Macron stwierdził na przykład, że NATO cierpi na „śmierć mózgową". W tym samym roku ukazała się też autobiograficzna książka Donalda Tuska „Szczerze". Przy wszystkich swoich serdecznych relacjach z Angelą Merkel Tusk przyznaje jednak do bólu szczerze, że Niemcom trudno było zrozumieć jego perspektywę, gdy po brexicie przestrzegał przed chaosem, który może wywołać gwałtowne ograniczanie roli państw narodowych w imię większej integracji. Tusk prezentował w tej sprawie typowo środkowoeuropejską wrażliwość na kwestię suwerenności, przy jednoczesnej bardzo silnej deklaratywnej prounijności.

Z czasem jednak Donald Tusk zaczął chyba patrzeć na Polaków z bardziej zachodniej perspektywy. Doszedł bowiem do podobnego wniosku, co premier Holandii Mark Rutte. Stwierdził, że zarzucając PiS-owi otwarcie dążenie do wyjścia z UE i mówiąc o takiej realniej możliwości, niczego właściwie nie ryzykuje. Polska bowiem z Unii nigdy nie wyjdzie, a rząd PiS, kiedy tylko Polacy usłyszą hasło polexitu i zobaczą twardą postawę instytucji unijnych, zacznie tracić poparcie. Następny rząd będzie zaś oczywiście proeuropejski, prointegracyjny i spotka się to z powszechnym aplauzem.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Polska-UE. Sześć lat na spakowanie walizek?

W rzeczywistości z tym planem (podobnie jak z pomysłem premiera Davida Camerona, by przeprowadzić referendum na temat członkostwa Wielkiej Brytanii w UE) wszystko może pójść źle. Opieramy się bowiem na raczej mylnym założeniu, że w Polsce integrację europejską rozumie się dokładnie tak, jak na zachodzie Europy. Tymczasem wiele wskazuje na to, że jeśli teoretycznie prounijni wyborcy PiS będą mieli poczucie, że to zewnętrzna ingerencja obaliła ich rząd, to w następnych wyborach możemy się już spodziewać innej, otwarcie polexitowej prawicy. Suwerennościowe nastawienie wyborcy prawicowego, a nawet centrowego, jest bowiem silniejsze niż nastawienie prounijne, co potwierdziło już kilka dokładniejszych badań.

Na razie te dwa koncepty są jeszcze ze sobą w umysłach większości Polaków silnie związane. Poza tym nawet ci, którzy obecnie zarzucą PiS nadmierny eurosceptycyzm, nie muszą chcieć szybkiego przystąpienia do strefy euro, nie mogą też być zadowoleni z rosnących cen energii czy ze strategii ograniczania zasad działania wspólnego rynku tam, gdzie większym i silniejszym graczom jest to na rękę. W efekcie nawet rząd zbudowany np. z koalicji KO z Polską 2050 Szymona Hołowni, poza paroma symbolicznymi ruchami takimi jak np. walczące o prawa LGBTQI, nie musi wcale mieć większego niż PiS pola manewru, jeśli chodzi o strategiczne kierunki rozwoju UE. Potem zaś wystarczy mocny ekonomiczny, energetyczny lub migracyjny kryzys, następna zmiana władzy tym razem na zdeklarowanie eurosceptyczną i w okolicach powiedzmy 2030 r. jak najbardziej realny polexit mamy już gotowy.

Niestety, UE nie ma cierpliwości do takiej, słusznej, jak sądzę, argumentacji. Wbrew nadziejom, wyrażanym swego czasu m.in. przez Witolda Waszczykowskiego, brexit nie doprowadził do zwrotu w kierunku idei Europy narodów. Wprost przeciwnie, został on przez establishment starej Unii odebrany jako sygnał do przyspieszenia integracji bez oglądania się na konsekwencje. Właśnie te nastroje Tusk wyczuł i starał się nieco tonować. Dla europejskich liberałów, chadeków i socjaldemokratów referendum w Wielkiej Brytanii, agresywne działania Moskwy i wybór Trumpa zlały się w jedną całość. Wnioskiem był sąd, że, jak to ujął były ambasador Francji w USA Gérard Araud, UE jest samotnym „wegetarianinem w świecie mięsożerców". Innymi słowy, od pokojowej logiki kantowskiego „wiekuistego pokoju" gwarantowanego przez konfederację republik UE przeszła płynnie do twardej logiki Thomasa Hobbesa, w której tylko suweren może położyć kres wojnie wszystkich ze wszystkimi. Struktury polityczne muszą zaś zgodnie z tym podejściem albo ewoluować w kierunku coraz większych państw, albo zanikać.

O Europie jako o swoistym imperium zamiast konfederacji pisano już od dawna. W przeszłości taki termin był jednak traktowany nie do końca serio. Po kryzysie greckim i pandemii ta koncepcja stała się jednak coraz bardziej znacząca. Czy UE chce wejść na drogę parapaństwowego europejskiego uniwersalizmu? A jeśli tak, to czy chce wziąć na siebie odpowiedzialność za to aby, na przykład, „porządek panował w Warszawie"? A nawet jeśli ten porządek zaprowadzi, to czy jest gotowa poradzić sobie z konsekwencjami? Grecja, którą UE ostatnio uporządkowała pozostaje przecież najbardziej eurosceptycznym krajem we wspólnocie.

Suwerenność sieciowa

Niestety, Polska ma ograniczony wpływ na procesy, które zmieniają intelektualne i geopolityczne kalkulacje zachodnioeuropejskich elit. Chcąc bronić suwerenności rozumianej właśnie jako sposób sprawowania władzy oraz pewne spektrum, a nie binarna cecha, mamy do wyboru trzy strategie. Można wybrać drogę częściowej marginalizacji i świadomego grania w drugiej lidze w UE. Można, pokonawszy w wyborach polską prawicę, starać się przyjąć pozycję klienta niemiecko-francuskiego tandemu, licząc, że w ostateczności pozycję rządu zawsze uratuje argument o możliwości powrotu tych złych populistów. Można jednak też starać się budować większą suwerenność sieciową, czego niestety żadna opcja polityczna w Polsce jeszcze otwarcie nie sygnalizuje.

W ramach suwerenności sieciowej, czy też według innego nazewnictwa „współzależnej", pozycję struktury władzy buduje przede wszystkim ilość i jakość związków z innymi strukturami. Podobne koncepcje są coraz częściej badane przez politologów, zwłaszcza tych pochodzących z Europy Środkowo-Wschodniej, bo ci dziś częściej niż ich zachodni koledzy w ogóle się suwerennością naukowo zajmują. Zainteresowanych odsyłam chociażby do niedawno ogłoszonego na łamach „Historii i Polityki" artykułu naukowego dr. hab. Artura Laski z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego („Współzależność jako warunek suwerenności państwa").

Polska musi się poczuć wewnątrz Wspólnoty bardziej suwerenna. By tak się stało, trzeba pielęgnować szerszą niż obecnie sieć relacji

Takie ujęcie problemu sugeruje, że całkowite zdawanie się tylko na nieliczne współzależności w kluczowych kwestiach tworzy sytuację wyraźnie ograniczającą suwerenność. Obecnemu polskiemu rządowi nie bez przyczyny zarzucano na przykład, że za bardzo polegał w swojej polityce zagranicznej na dobrych relacjach z USA za prezydentury Donalda Trumpa. Kiedy zaś administracja Joe Bidena zasadniczo zmieniała swoją orientację w polityce europejskiej oraz częściowo w relacjach z Rosją, Warszawa znalazła się w kropce. I to zarówno w swoich relacjach z Zachodem, jak i w kwestiach dotyczących polityki wschodniej oraz projektów takich jak Międzymorze. Z kolei opozycji zarzuca się obecnie, mniej lub bardziej otwarcie, przesadne przywiązanie do załatwiania całej polityki europejskiej w jednej tylko, niemieckiej, stolicy.

Zrozumiała jest oczywiście niechęć do siermiężnej germanofobii, która każe „Wiadomościom" TVP do znudzenia powracać do Donalda Tuska i jego „für Deutschland". Porozmawiajmy jednak, nawiązując do tytułu świetnej książki Janisa Warufakisa, jak dorośli i przyznajmy, że nawet w każdej sensownej propagandzie kryje się ziarno prawdy. Przez ostanie trzy lata miałem okazję zajmować się relacjami polsko-niemieckimi z bliska, w samym Berlinie, i jestem daleki od ostrego oceniania kogokolwiek. Ogromna obecność opozycyjnych polskich polityków i think tankerów w niemieckiej debacie publicznej i eksperckiej jest jednak oczywista. Redaktorzy liberalnych czasopism przybywają nad Sprewę na stypendia, działacze polskich lewicowych organizacji są zatrudniani w najważniejszych niemieckich ośrodkach analitycznych (nomina sunt odiosa), a politycy brylują bez ustanku na licznych konferencjach i rautach. Nie, to nie są bynajmniej ludzie, którzy odżegnują się od polskich interesów, wielu znam osobiście i szanuję. Nie potrafię sobie jednak nie zadać pytania: na ile, jeśli ich formacje dojdą do władzy, a w końcu się przecież tak stanie, są oni przygotowani do rozmawiania w UE z kimkolwiek poza Niemcami? Czy nie lepiej byłoby, zarówno dla Polski, jak i Unii, gdyby choć cząstkę tej uwagi, jaką poświęcają Berlinowi, poświęcili też obecności w Paryżu, Rzymie czy Madrycie? Co się wreszcie stanie, jeśli nowy kanclerz zacznie tym ludziom sprawiać podobne psikusy, co nowy prezydent USA rządowi PiS?

Pamiętam, jak podczas współorganizowanej przeze mnie w 2019 konferencji na temat Trójkąta Weimarskiego i relacji transatlantyckich wybitny analityk brytyjski Hans Kundnani z Chatham House zaskoczył wszystkich zebranych stwierdzeniem, że UE potrzebuje dziś nie silnika niemiecko-francuskiego, tylko francusko-polskiego. Zdawało się to ekstrawaganckie tym bardziej, że wszyscy obecni (rozmawialiśmy w formacie zamkniętym, ale Kundnani sam ogłosił ten akurat swój wniosek publicznie) zdawali sobie sprawę z mizernej jakości relacji polsko-francuskich. Kundnani spokojnie wyjaśnił jednak, że jeśli chcemy zachować jedność UE, musimy szukać syntezy przeciwności. Właśnie dlatego, że Polska i Francja w wielu kwestiach, zwłaszcza tych dotyczących polityki zewnętrznej Wspólnoty, tak bardzo się różnią, powinny szukać kompromisów. Jeśli bowiem akurat te dwa kraje w jakiejś kwestii się zgodzą, to jest duże prawdopodobieństwo, że ich zgoda stanie się europejskim standardem.

Myśl Kundnaniego nadal wydaje mi się nieco prowokacyjna, zawiera jednak w sobie świetną intuicję dotyczącą tego, co należy robić, aby polexit ze straszaka nie zamienił się w smutną rzeczywistość. Polska musi się mianowicie poczuć wewnątrz Wspólnoty bardziej suwerenna. By tak się stało, trzeba pielęgnować szerszą niż obecnie sieć relacji. Musimy mieć w strukturze większe poczucie sprawczości, w przeciwnym razie faktycznie w ten czy inny sposób zaczniemy się z niej wycofywać. Takie podejście wymagać będzie oczywiście niemałej elastyczności. Ze strony UE potrzeba będzie natomiast zarówno zrozumienia, skąd bierze się polska proeuropejskość, jak i tego, że wbrew pozorom nie jest ona dana raz na zawsze.

Źródło nieporozumień na linii Bruksela–Warszawa tkwi przede wszystkim w samym postrzeganiu interakcji pomiędzy Wspólnotą a polską państwowością oraz kierunkiem dalszego rozwoju UE. Pojawienie się sporu związane jest też ze zmianami, jakie zachodzą w UE w odpowiedzi na czynniki zewnętrzne. Może on się zaś zakończyć, tylko jeśli obie strony zrozumieją dobrze swoje głębokie historyczne motywacje, a nie będą opierać się na chwilowych politycznych fluktuacjach i sondażowych wycinkach rzeczywistości politycznej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi