Świąteczne opowiadanie Jana Maciejewskiego

Muzyk, kiedy patrzy na nuty, słyszy dźwięki. Matematyk śledzący niezrozumiałe ciągi liczb i znaków odczuwa wibracje niedostępnej zmysłom harmonii. Kojące mrowienie porządku. Hieroglify niedostępnych sensów, języki innych światów. Ten tu, zapisany w notatniku, okazuje się niemy. Nieprzetłumaczalny.Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: „Ojcze mój!” A gdy ten rzekł: „Oto jestem, mój synu” – zapytał: „Oto ogień i drwa, a gdzie jest jagnię na całopalenie?”. Księga Rodzaju 22,7

Aktualizacja: 24.12.2023 21:50 Publikacja: 22.12.2023 07:02

Świąteczne opowiadanie Jana Maciejewskiego

Foto: Roland Nagy/AdobeStock

No, dalej, jeszcze tylko jeden krok. Mówię, chociaż zasycha mi w gardle. Uspokajam go, wbrew temu, że trzęsą mi się ręce; upewniam, ale tak naprawdę cały jestem z wątpliwości. A jednak, co począć, zaszliśmy już tak daleko. Tak niewiele kroków dzieli nas od szczytu. Tylko ta przepaść. To nawet nie będzie skok, stopy nie oderwą się równocześnie od ziemi, najwyżej na ułamek sekundy. Wiem, że mój strach nie jest racjonalny. Nic nam nie grozi; ani mnie – będącemu po tej stronie, ani jemu, pół metra ode mnie. Powtarzam w kółko: „nie patrz”, „blisko”, „czekam”, „dalej”. Kilka międlonych w ustach słów, guma do żucia dawno bez smaku. Dźwięki bez znaczenia ani sensu. Konkretem jest tylko przepaść. My obaj bledniemy, ona staje się coraz wyraźniejsza. Jej głębokości nie byłem w stanie ocenić od początku, to zresztą bez znaczenia – 500 czy 1000 metrów – na końcu czeka to samo. Teraz jednak staje się coraz szersza. Będzie musiał się wybić, nie doleci. Synu, tylko jeden krok.

Budzi go zapach. Ten sam, który od tygodnia nie pozwolił jeszcze ani razu do końca zasnąć, utrzymuje go w stanie ciągłego czuwania. Jak sole trzeźwiące, podtykane kolejny raz pod nos ogłuszonego boksera. Jeszcze tylko jedna runda, jeszcze tylko jeden dzień. Chwyta oparcie szpitalnego krzesła, daje znać sędziemu, że jest gotowy, wciąga głośno powietrze nosem, mruga oczami, rozmazane kształty powoli się wyostrzają. Sygnały od świata do jego mózgu docierają coraz sprawniej, przypomina sobie, co tu robi, dlaczego znalazł się w ringu szpitalnego pokoju. Jego syn jeszcze śpi; zdążył się przyzwyczaić do zapachów, odgłosów, szmeru i pikania szpitalnego sprzętu. To świat na zewnątrz zapachniałby mu teraz obco: za mało sterylnie, nienaturalnie, dziko.

Rzeczywistość wraca do ojcowskiej świadomości etapami, jakby ktoś malował w jego głowie kolejne warstwy klasycznego obrazu. Na pierwszym planie syn (Janek, 16 lat), wokół niego oddział onkologii. Przyczyna – rak mózgu. Rokowania – pół na pół. Termin operacji – jutro, nie, 23 grudnia to już dzisiaj. Dalekie plany, krajobraz za ich plecami, grudniowa noc (właściwie poranek, nie wybiła jeszcze piąta) pojawiają się na tym płótnie bez renesansowej dbałości o szczegóły. Rozmyte, migające plamy różnokolorowych świateł. Nie rozpraszają ciemności, już prędzej ją zabrudzają. Dzień, kiedy wstanie, będzie szary i mokry. Tło jak tło, bez znaczenia, nic się tam nie dzieje.

„Jest czwarta nad ranem, już kończy się grudzień, list piszę do ciebie, czy dobrze się czujesz?” – zanucił półprzytomnie pod nosem „Słynny niebieski prochowiec” Cohena. Zanuciło mu się, dawny ślad pamięciowy, niewypłukane z organizmu resztki śladów dawnego życia. Złogi pokarmowe młodzieńczego sentymentalizmu. Czwarta rano, grudzień, Cohen – poproszę kolejny kalambur. Uśmiecha się, sam do końca nie wie co przed sobą ukrywając. Najpewniej twarz tamtej dziewczyny – najdalszy z planów na płótnie tej chwili, lata świetlne za świątecznymi neonami. A jednak, coraz wyraźniejsze, kasztanowe włosy, śmiejące się oczy, brązowa, sztruksowa spódniczka.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sopelek, Śnieżynka, Kaj

Potrząsa głową, dobudza się. Wpada w popłoch.

Zapomniał się: z każdą chwilą wsiąkania w jego umysł świata, wycieka z niego sen. Może coś jeszcze uda się uratować. Gwałtownym ruchem sięga po leżący na stoliku notatnik. Przypadkiem strąca na ziemię różaniec, to nic, podniesie za chwilę, nie pali się. Przetrząsa kieszenie marynarki w poszukiwaniu długopisu. Cholera, wsunął się pod poszycie, dawno już powinien załatać tę dziurę. Wierci się na krześle, przechyla na lewo, próbuje dosięgnąć. Omal nie stracił równowagi. Wreszcie, jest. Zakłada nogę na nogę (prawego uda nauczył się tu używać jako ersatzu biurka), pochyla się nad wsiąkającą w ziemię kałużą snu, próbuje pić. „Przepaść, wspinaczka (Orla Perć?), szczyt. Ja i Janek. Słowa bez znaczenia. Zawrócić?”. Wyschło. Na tej kartce (z notatnika dodawanego w prezencie do hurtowego zamówienia odżywczych jogurtów, jedynego posiłku, jaki organizm jego syna tolerował podczas chemii), pokrytej niewyraźnymi gryzmołami, tamten obraz nic do niego nie mówił. Ale nauczył się już tym nie zrażać.

Od tygodnia, od kiedy zaczął spędzać przy łóżku syna całe dnie i noce, zapadał w sen tylko „do głębokości wynurzenia”. Jak wtedy, gdy nastawi się budzik na zbyt wczesną porę albo kiedy boimy się, że rano zaśpimy i poranny pociąg odjedzie bez nas. Kiedy organizm przechodzi w tryb czuwania, pamięć rejestruje obrazy sennych marzeń. Jesteśmy wtedy na tyle płytko, że widać taflę jawy, a jednocześnie wystarczająco głęboko, by przepływały obok nas morskie stwory podświadomości. „To przez ten zapach” – powtarzał sobie.

Dla człowieka, którego noce były od półtorej dekady pozbawione snów, najdziwniejszy nie był fakt takiego ich nagłego nagromadzenia. Zaskoczyło go dopiero to, że wydawały się tworzyć całość. Już drugiej nocy zauważył, że zapadając w kolejną drzemkę, ma przeczucie (a nawet więcej), że otwiera książkę. Wraca do środka opowieści, zaczyna podlegać jej regułom prawdopodobieństwa, oddychać jej atmosferą, witać bohaterów jak starych znajomych. Ogląda kolejny odcinek serialu. Albo wręcz odwrotnie – wyłącza telewizor, odkłada książkę i powraca do rzeczywistości. Wygląda za okno albo nawet otwiera drzwi. Włącza się w fabułę, która uparcie dokądś zmierza; na swój własny sposób, poza logiką świata na jawie. Ale jej własne reguły były żelazne, mocne i pewne. Zapisywał obrazy, bo tylko one zostawały po przebudzeniu w jego głowie, tak naprawdę interesowały go jednak łączące je przęsła. Sposób, w jaki toczy się ta historia. Którędy, dokąd.

* * *

Podniósł wzrok na syna. Janek miał szeroko otwarte oczy, uśmiechał się do ojca. Jak dawno nie spał? No tak, musiał go obudzić, szarpiąc się w poszukiwaniu długopisu. Uśmiechnął się w odpowiedzi, przepraszająco. Schylił pod łóżko i podniósł drewniany, brązowy różaniec. Pocałował go odruchowo. Może nie chciał, by Jankowi było przykro, a może to było jak z Cohenem – różaniec, podłoga, pocałunek – fantomowa pamięć dawno amputowanej kończyny. Odłożył na miejsce, tuż obok stosiku książek („Bojaźń i drżenie” Kierkegaarda, „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis, „Myśli” Pascala).

Z trudem znosił dewocyjną erudycję syna. Niepokoiła go nie tylko zachłanność, przedwczesna dojrzałość tych lektur – jakby potem mogło już nie być na nie czasu. Wokół wybieranych przez niego książek unosiła się mgła, w której można stracić orientację. Jak zapach szpitala drażnił jego nozdrza, tak obecność tych kilku, cienkich książek przejeżdżała papierem ściernym po układzie nerwowym. Pamiętał je, był niewiele starszy niż Janek dzisiaj, gdy sięgnął po nie pierwszy raz. Jak wiele rzeczy, które robi się w tym wieku – trochę ze snobizmu, ale też dla pobudzenia jakiegoś hipnotyzującego lęku. Jego rówieśnicy czytali horrory, on wzruszał na nie ramionami. Wolał wbijać wzrok w twarde zdania, nawet jeśli zrozumiałe dla umysłu, to z trudem przechodzące przez ucho igielne nastoletniej woli. Bolało, ale nie chciał przestać. Nie, to nie był masochizm. Znów, jak wiele rzeczy, które robi się w tym wieku po raz pierwszy, zgoda na ból, akceptacja przychodzącego z zewnątrz cierpienia była tym, co wita się z dumą i nadzieją. Jak każdą, własnoręcznie braną ze świata intensywność. Jak usta dziewczyny, butelkę piwa, pierwszego papierosa, wypowiedzianą na głos własną opinię. Wszystko, byle tylko miało ten cierpko-słodki posmak dorosłości, który zostaje potem na ustach. Nie zawsze smakuje, to prawda. Czasami z trudem trzeba powstrzymywać kaszel albo grymas. Ale słodycze są dla dzieci. On miał 16 lat, wybierał trudniejsze przyjemności.

Ale kiedy rok temu, kilka miesięcy przed diagnozą, jego syn ściągał te książki z najdalszego zakątka regału, zdmuchiwał zgromadzony na nich kurz, jego twarz świeciła innego rodzaju blaskiem. Był przystojnym nastolatkiem, wysokim, szczupłym, z dużymi piwnymi oczami, których kąciki delikatnie opadały, zwiastując czającą się w nich nostalgię. Ta nie znikała, kiedy ojcu udało się przechwycić wodzący za dziewczynami wzrok syna. Niecierpliwił się, czekając na chwilę, w której przedstawi mu którąś z nich. Ojcowie samotnie wychowujący synów uczą się doświadczać świata wyłącznie za ich pośrednictwem. Czują (może nie wszyscy, ale jemu wydawało się to tak oczywiste, że uczynił ze swojej intuicji powszechną regułę), iż muszą wycofać się ze świata, by dla nich zrobić na nim miejsce. Nie miał jeszcze 40 lat, ale wzdrygał się na myśl o ponownym małżeństwie. Jeszcze większym obrzydzeniem napełniała go wizja tego wszystkiego, co musiałoby je poprzedzić. Dziecinnego tańca oczekiwań i zasług, dopraszania się o uwagę i przychylność obcej kobiety – nie, na samą myśl czuł się zmęczony.

– Miałeś czas pomyśleć? – głos syna był cichy, poufny, jakby pytał o jakąś wstydliwą czynność: „czy mógłbyś mnie przewinąć” albo „podstaw proszę miskę, będę wymiotował”. Stłumiony był jednak nie własnym wstydem, tylko troską o ojca. Bał się zadać to pytanie, nie chciał go skrzywdzić, ale musieli o tym wreszcie porozmawiać. Dzisiaj nie było już dokąd uciec. Tata musi się zgodzić, inaczej to nie ma sensu. Nie wolno mu podjąć tej decyzji samemu, wbrew niemu. Muszą to zrobić razem. Przed tygodniem wybiegł z sali, potem udawał, że tamte słowa nigdy nie padły. Ale one były między nimi, stały między łóżkiem a krzesłem, tak samo jak stolik, na którym leżały książki i różaniec.

* * *

Chciałem cię o coś poprosić.

– Mów synku, czego ci trzeba?

– Tato, chciałem cię prosić, żebyś nie miał nic przeciwko.

– Przeciwko czemu?

– Żebym się ofiarował. Poczekaj, nic nie mów. Nic nie mów ani nie wychodź, dopóki nie skończę. Chciałem pozwolić Bogu zabrać mnie z tego świata, jeśli to ocali duszę mamy. Jeśli on będzie chciał i jeżeli w inny sposób to się nie będzie mogło stać. Nie tato, nie mam gorączki. Nie patrz na mnie w ten sposób, nie gniewaj się, proszę.

– Nawet jej nie znasz.

– To prawda, ale to moja mama. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie tutaj.

– Też miałem w tej sprawie coś do powiedzenia. Synu, jesteś zmęczony, twoja głowa… przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć.

– Spokojnie. Myślisz teraz, że guz naciska na jakiś obszar w mózgu odpowiedzialny za myśli samobójcze albo kompleks Mesjasza? To nie to.

– Nie, synku, nie uważam, że zwariowałeś. Myślę po prostu, że jesteś bardzo młody, bardzo szlachetny i piękny, w każdym sensie. I że kiedy chłopcu z twoją wrażliwością przytrafia się coś takiego, próbuje odnaleźć w tym sens. A jeżeli go nie widzi, czuje się w obowiązku zrobić coś, żeby go nadać. Ta kobieta, twoja biologiczna…

– Wiem o niej więcej, niż ci się wydaje. Nie patrz tak, nie musisz się bać, nie jestem już dzieckiem. Byłem, kiedy się dowiedziałem, wtedy to bolało. Bolało, bo się z niej śmiali. Bolało mnie za nią, w jej imieniu, rozumiesz? Chciałem być tarczą, która ją osłoni. Jak jej ciało osłaniało mnie przed narodzinami. Pomyślałem, że teraz ja osłonię ją swoją dumą. Obiecałem sobie, że nie zapłaczę i uderzę tylko najsilniejszego z nich. W zastępstwie, w imieniu wszystkich pozostałych, że nawet wtedy nie pokieruje mną gniew, tylko odmierzenie sprawiedliwości. Nie oddam więcej i mocniej niż to konieczne. Oddałem moją dumę, ale wiesz co? Nigdy nie miałem jej w sobie więcej niż wtedy. Zostało mi jej do teraz. Od tamtej pory chciałbym znaleźć sposób, żeby ją uratować.

– Wystarczy. Porozmawiamy o tym po operacji. To mój błąd, że ci o niej nie mówiłem. Chciałem ci tego zaoszczędzić. Chciałem cię przed tym ochronić. Wystarczy, że jej nie ma, to lepsze, niż gdyby była w ten sposób, rozumiesz? Lepiej, żeby jej nie było, niż gdyby miała wisieć nad tobą jak cień.

– Ale to moja mama.

– Nie używaj tego słowa. Nie wobec niej. Teraz wyjdę, ale nie dlatego, spokojnie. I tak miałem już iść, muszę coś załatwić. Będę wieczorem. Ale nie mów już wtedy takich niemądrych rzeczy, dobrze? Kocham cię. Odpoczywaj”.

Pojechał do ich mieszkania, spakował zapas ubrań, szczoteczkę do zębów – wszystko, co było potrzebne, by umożliwić mu spędzenie tygodnia w szpitalu. Do operacji zostało siedem dni. Kiedy będzie po wszystkim – stres minie. Do tej pory nie może spuszczać go z oka. Co mógł zrobić? Jeśli to jego zakład z Panem Bogiem, to przecież nie popełni samobójstwa. Ale lęk, który nim kierował, nie był racjonalny; miał tyle samo wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, co rozmowa, jaką przed chwilą odbyli. Nigdy dotąd nie mówił w ten sposób. Czytał te książki, kilka razy nakrył go na modlitwie; znikał, ale nie mówił, dokąd. Pewnie do kościoła, ale nie widział w tym nic niebezpiecznego. Wtedy jeszcze nie. No tak. Trzeba było o tym od razu pomyśleć.

W szpitalu odnalazł kapelana. Powtórzył mu rozmowę z synem: „Niech mu ksiądz powie, że to tak nie działa. Że to jakiś niebezpieczny zabobon albo grzech – koniecznie proszę użyć tego słowa. Niech mu ksiądz powie, że tak nie wolno i że to tak nie działa”. „Już pan to mówił, spokojnie. To rzeczywiście mało rozsądny pomysł, ale w tym wieku podobne rzeczy przychodzą do głowy. Znam pana syna, rozmawiałem z nim kilka razy. Nie, proszę się uspokoić, nic takiego mi nie mówił. A gdyby nawet, powiedziałbym mu to samo, co zamierzam zrobić za chwilę. Ważne, żeby go nie zrazić. Dajmy mu wyjść z tego z twarzą. Niech mi pan zaufa. A poza tym, że to niezbyt mądry pomysł, to jednak ma w sobie coś szlachetnego. Sama intencja oczywiście. Byle delikatnie, nie chciałbym go zrazić. Spokojnie, porozmawiam z nim”.

Rozeszli się. Ksiądz do chłopca, ojciec – do gabinetu lekarzy. Miał złe przeczucia, ale musiał spróbować. Odbył z nimi już tyle trudnych rozmów, miał wprawę. „Proszę pana, to jest ludzki mózg, niczego nie możemy być pewni. Guz jest dość spory i nietypowo umiejscowiony, ale chemia dała dobre rezultaty. Istnieje duża szansa, że po wycięciu chłopak wróci do pełnej sprawności. Istnieje też ryzyko, jak zawsze. Halucynacje? Nie, nie sądzę, to raczej mało prawdopodobne. Zaburzenia uczuciowości? Co pan ma na myśli?”.

Całą drogę z gabinetu na oddział mielił w ustach przekleństwa. Niepokój, pierwsza reakcja, powoli przeistaczał się we wściekłość. Na lekarzy, księdza, syna, na te cholerne książki i różaniec. Na nią.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sztuczna inteligencja – strategia przetrwania

* * *

Od kiedy się wyprowadziła, rozmawiali tylko raz. Przyszła w nocy, Janek miał cztery lata, spał. Była trzeźwa, przynajmniej na taką wyglądała. Niczego nie mógł być pewien, nauczył się jej nie ufać. Całe zapamiętanie, z jakim utonął w jej dziewczęcym uroku, zmieniło się w lodowatą zapobiegliwość wobec siedzącej naprzeciw niego, przedwcześnie starzejącej się kobiety. Gdyby chłód mógł płonąć… Siedziała przy stole w kuchni i ugniatała w dłoni jakąś kartkę. List, no tak. List do syna. To była jedna, złożona w pół kartka w kratkę, formatu A5. Co mogła na niej napisać? Która część jej grzechów dałaby radę zmieścić się na tak małej powierzchni? Mówiła do niego, nie podnosząc wzroku. Wyjeżdżała, wyjedzie z miasta, żeby nie narażać ich na spotkanie. Teraz, kiedy Jasiu (niech nie waży się wypowiadać jego imienia), kiedy chłopiec jest duży i zacznie pytać, najlepiej gdyby powiedział mu, że nie żyje. Ale on nie będzie dla niej kłamał, co ona sobie w ogóle wyobraża. On nie zapyta. Zrobi już tak, żeby chłopiec nigdy nie poczuł jej braku. Gdyby dla niego umarła, mógłby sobie wyobrażać na jej temat Bóg wie co. Ale on w ogóle o niej nie pomyśli.

Czy był jeszcze zazdrosny? Czy czuł coś do tej, która kiedyś, wiele eonów czasu temu była jego dziewczyną, narzeczoną, jego pierwszą kobietą, jedyną żoną? Czy głos mu nie drży, czy jest wystarczająco chłodny i obojętny? Spalił kartkę na jej oczach, zgniecioną i wrzuconą do kosza mógłby przecież podnieść i chociaż z ciekawości przeczytać. Kiedy zamknął za nią drzwi, wyciągnął z szuflady biurka papierosy (jedna paczka, na szczególne okazje) i wyszedł zapalić na balkon. Wiedział, że kobieta obejrzy się jeszcze ten jeden, ostatni raz, ale zobaczy wtedy tylko jego plecy. Czuł jej spojrzenie, samemu śledząc uważnie dym unoszący się z papierosa i rozkoszując wspomnieniem płonącego w papierośnicy listu. Lepszego pożegnania nie był w stanie sobie wyobrazić.

O tym spotkaniu przypomniał sobie dopiero kilka lat później, kiedy przygotowywał się z Jankiem do pierwszej spowiedzi. Zobaczył, że syn spisuje swoje grzechy na kartce z zeszytu do matematyki – takiej samej, podobnie nerwowo zmiętej jak ta, która zawierała list od jego matki. Zawołał go do siebie i powiedział, że musi spalić te kartkę. A grzechów niech nauczy się na pamięć.

* * *

Doszedł do sali, w której leżał chłopiec. Ksiądz jeszcze tam był. Siedział odwrócony, szerokimi plecami zasłaniał chłopca, nie widział twarzy żadnego z nich – było jednak w tej scenie coś, co go przestraszyło. Sam fakt, że tak długo to trwało, był niepokojący. Do tego w sylwetce kapelana było coś z przebitej piłki, nie emanował wyrozumieniem czy choćby poufałością, jak tego po nim oczekiwał. Jego głowy nie było widać, tak nisko była pochylona. Mogło mu być po prostu niewygodnie, ale dziwne skrępowanie jego niedźwiedziowatej sylwetki wydawało się świadczyć o czymś innym. „On chce uciec” – zrozumiał w tej chwili ojciec.

Potrwało to jeszcze kilka minut. Wreszcie ksiądz podniósł się powoli, popatrzyli sobie z chłopcem w oczy na pożegnanie, jakby coś sobie przekazywali, jakieś niewyrażalne słowami postscriptum do ich rozmowy. Przechodząc obok ojca, kapelan nawet się nie zatrzymał. Rzucił mu tylko, nie patrząc w jego stronę, i tak cicho, jakby sam przed sobą nie chciał się przyznać do tych słów: „Proszę się zgodzić”.

* * *

Siedem dni, siedem nocy. Dziesiątki snów – ile to sezonów, ile tomów tej opowieści? Teraz, kiedy Janek wrócił do tamtej rozmowy, próbuje najmniej przekonującego z uników, zaczyna przewracać kartki swojego notatnika. „Czy miał czas pomyśleć”. Czy ciało, na którym wypalono rozgrzanym żelazem znamię, zechciało zwrócić uwagę na miejsce, z którego rozchodził się ból? Czy zgwałcona kobieta miała okazję poczuć wstręt do siebie i tych, którzy ją skrzywdzili?

Już nie udaje. Naprawdę wciągnął się w przeglądanie notatek z całego tygodnia. Sceny bez sensu, słowa nieodsyłające do żadnego obrazu w jego głowie – wyciekły, uschnęły na jawie. Nie szuka po stałych lądach, niczego tam nie znajdzie. Ale mosty, przęsła, przecinki między wizjami. Muzyk, kiedy patrzy na nuty słyszy dźwięki. Matematyk śledzący niezrozumiałe ciągi liczb i znaków, odczuwa wibracje niedostępnej zmysłom harmonii. Kojące mrowienie porządku. Hieroglify niedostępnych sensów, języki innych światów. Ten tu, zapisany w notatniku, okazuje się niemy. Nieprzetłumaczalny.

To, co czuł do syna, nie było ambicją. Nie chciał, żeby przeżył życie zamiast niego. To nie tak. Łączyło ich coś więcej niż jego niezaspokojenie – byli spojeni głodem. Niczego nie musiał mu narzucać, to pulsujące pragnienie było wspólne im obu. Poczuł je, kiedy wziął go pierwszy raz na ręce. Doznał wówczas ulgi porównywalnej chyba tylko z tą, gdy po pierwszych, wypełnionych dręczącą ciszą i przerażonymi gestami pielęgniarek minutach Janek zaczerpnął wreszcie powietrza w płuca i zaczął krzyczeć. Ojciec rozerwał szybkim gestem koszulę i przytulił do siebie drżące ciałko. Łączyło ich coś więcej niż krew i geny. Mieli w sobie wspólną pamięć. Tęsknotę, która w ojcu powoli dogasała, gdy w chłopcu właśnie budziła się do życia. To ona – poza pragnieniem bycia dorosłym i poważnym – kazała im obu sięgać po leżące teraz na szpitalnym stoliku książki. I robić wiele innych rzeczy. Tęsknota, której nie da się zaspokoić ani wypowiedzieć, można ją w sobie tylko podsycać. To dlatego się przestraszył, gdy zobaczył, że Janek grzebie w tamtym miejscu regału. Przestraszył i uspokoił równocześnie – jakby jego syn wyruszał właśnie w niebezpieczną podróż, bez odbycia której nie stałby się nigdy do końca mężczyzną. Pół roku później postawiono diagnozę.

Położył swój notatnik obok książek syna. Wyszedł na korytarz. Za trzy godziny go zabiorą. Ma jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć. Przypomniały mu się egzaminy na studiach. Ten sam ból kolan, ta sama ucieczka od miejsca i ludzi kojarzących się z czekającą go próbą. Włożył słuchawki do uszu, wyjął po minucie. Dźwięki płynące ze świata drażniły go, ale muzyka bynajmniej nie uspokajała. Wszystko, co stawiało przed jego umysłem, wyzwanie odszyfrowania znaczenia – najprostsza harmonia, dobiegający zza zakrętu strzęp rozmowy – było torturą dla mózgu. Tak jak on musiałoby się czuć zwierzę, które jakiś psychopata ubzdurał sobie nauczyć czytać. Usiadł na mokrej ławce. Ścisnął skronie dłońmi. Mimo panującego chłodu albo dzięki uwolnieniu się od drażniącego, szpitalnego zapachu, przysnął. Sen bez snów, pierwszy od dawna.

Obudził się przerażony – jeszcze jeden ślad pamięciowy z innej epoki – nie zdąży na autobus, zaspał na egzamin, spóźni się na randkę. Nie zobaczy syna.

Wyrwał telefon z kieszeni tak gwałtownie, że ten wypadł mu z ręki. Za pajęczyną popękanego ekranu dostrzegł godzinę. Nie ma już czasu myśleć, wystarczy tylko, żeby go zobaczyć. Trzeba się spieszyć.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Wielki błękit

Dlaczego próbował wychować go na katolika, mimo że sam od dawna nie wierzył? Dla przeczucia, które kazało mu to zrobić, odnalazł właściwą metaforę dopiero teraz. Był w posiadaniu sejfu, którego nie potrafił otworzyć. Zapomniał kodu, zgubił klucz. Dla niego był tylko pojemnikiem, ciężkim i nieporęcznym, coraz bardziej wstydliwym. Ale może jego dziecku uda się dostać do środka? Coś przecież musi tam być, ludzie nie przekazują sobie przez tak długi czas pustego sejfu. Zamknięty – owszem. Ale nie pusty. Czy teraz żałował?

Wpadł do sali, kiedy pielęgniarka podawała pierwszą dawkę znieczulenia. Tak, jeszcze słyszy, można do niego mówić. Jeśli tylko się wie, co powiedzieć. Jeśli wszystko nie zostało jeszcze wypowiedziane. Czas ucieka. Błogość, sen bez snów, wsiąka w ciało chłopca kropla po kropli. Patrzy mu w oczy, jego powieki powoli opadają, ale nie przestają drżeć. Chce jeszcze popatrzeć na ojca. Teraz ten kiwa głową. Pierwszy raz delikatnie, kolejne już pewniej – jakby bał się, że chłopiec nie dojrzy; jakby ten gest mógł mu umknąć. Syn zamknął oczy. Ojciec spuścił głowę.

* * *

Dobiega piąta godzina operacji. Ojciec – ma na imię Tomasz, po wszystkim możemy to już zdradzić – śpi głęboko. Jest w tym miejscu, z którego nie wyłowi żadnych obrazów ani znaków. Nie dopisze zakończenia śnionej od tygodnia opowieści. Zaczął właśnie ostatni jej rozdział, skończy dopiero wtedy, kiedy chirurg delikatnie potrząśnie jego ramieniem. Wszystko jest starannie obliczone. Każda rzecz ma swoją cenę i czas; po jednej i po drugiej stronie snu.

No, dalej, jeszcze tylko jeden krok. Mówię, chociaż zasycha mi w gardle. Uspokajam go, wbrew temu, że trzęsą mi się ręce; upewniam, ale tak naprawdę cały jestem z wątpliwości. A jednak, co począć, zaszliśmy już tak daleko. Tak niewiele kroków dzieli nas od szczytu. Tylko ta przepaść. To nawet nie będzie skok, stopy nie oderwą się równocześnie od ziemi, najwyżej na ułamek sekundy. Wiem, że mój strach nie jest racjonalny. Nic nam nie grozi; ani mnie – będącemu po tej stronie, ani jemu, pół metra ode mnie. Powtarzam w kółko: „nie patrz”, „blisko”, „czekam”, „dalej”. Kilka międlonych w ustach słów, guma do żucia dawno bez smaku. Dźwięki bez znaczenia ani sensu. Konkretem jest tylko przepaść. My obaj bledniemy, ona staje się coraz wyraźniejsza. Jej głębokości nie byłem w stanie ocenić od początku, to zresztą bez znaczenia – 500 czy 1000 metrów – na końcu czeka to samo. Teraz jednak staje się coraz szersza. Będzie musiał się wybić, nie doleci. Synu, tylko jeden krok.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi