George Weah nie zbawił Liberii

Miała być krainą wolności, a okazała się nowym jądrem ciemności i przeżartym korupcją jednym z najbiedniejszych krajów świata. Były wybitny piłkarz George Weah nie odmienił Liberii, więc żegna się z prezydenturą.

Publikacja: 24.11.2023 17:00

George Weah najpierw miał jako piłkarz rząd dusz, a później został prezydentem Liberii, ale walkę o

George Weah najpierw miał jako piłkarz rząd dusz, a później został prezydentem Liberii, ale walkę o reelekcję właśnie przegrał

Foto: JOHN WESSELS/AFP

W pierwszej turze wyborów prezydenckich żaden z kandydatów nie zdobył 50 procent głosów potrzebnych do wygranej. Faworyci – 57-letni Weah oraz 78-letni Joseph Boakai – uzyskali zbliżone wyniki. W drugiej turze rywalizacja była niemniej zacięta. Pierwsze, cząstkowe wyniki wskazywały, że zwycięzcą będzie Boakai, a dane spływające z kolejnych komisji nie pozostawiały złudzeń. W sobotę 18 listopada, kiedy trwało jeszcze liczenie głosów, Weah pogratulował rywalowi.

Na boisku był artystą. Kto nie pamięta tamtych czasów i meczów, może zobaczyć filmy. Choćby ten przedstawiający akcję ze spotkania Milanu z Veroną, kiedy po nieudanym rozegraniu rzutu rożnego przez rywali przejął piłkę we własnym polu karnym i pognał z nią przez niemal całe boisko oraz minął kilku zawodników, by na koniec umieścić ją w siatce płaskim strzałem w długi róg.

Niczym kot z gatunku tych największych – lew albo jaguar – łączył siłę i elegancję. Poruszał się z gracją, czarował techniką, strzelał piękne gole. Grał dla czołowych europejskich klubów, a w 1995 roku – jako pierwszy i do dziś jedyny piłkarz z Afryki – zdobył Złotą Piłkę, czyli najcenniejsze indywidualne trofeum w piłce nożnej. Dla swoich rodaków był źródłem radości oraz powodem do dumy. Jednym z niewielu, bo kiedy on zachwycał na europejskich boiskach, Liberia była nowym jądrem ciemności, toczyła się tam wojna domowa pełna niewyobrażalnych okrucieństw. Nigdy o tym nie zapominał: pomagał rodakom finansowo oraz apelował o interwencję do Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ).

Kiedy więc pod koniec 2017 roku wygrał wybory prezydenckie, rodacy widzieli w nim zbawiciela, wręcz symbol lepszego życia, który odmieni los smutnego państwa oraz jego mieszkańców. W tamtych wyborach (jego rywalem również był Boakai) wygrał drugą turę z dużą przewagą: zdobył ponad 60 proc. głosów. Postawili na niego przede wszystkim młodzi oraz biedni, którzy chcieli zmian. Zapowiadał walkę z korupcją i nepotyzmem, z którymi nie poradziła sobie nawet jego bardzo chwalona – przynajmniej na Zachodzie, bo w ojczyźnie nie zawsze – poprzedniczka Ellen Johnson-Sirleaf. Obiecywał pracę i godną płacę. Dużo obiecywał. Ile z tego udało się zrealizować? Rodacy ocenili, że najwyraźniej niewiele.

Czytaj więcej

Krykiet mogą pogrzebać zakłady bukmacherskie

Ochrzcił go Silvio Berlusconi

Po rozwodzie rodziców jego wychowaniem zajęła się babcia. Mieszkali w slumsach na przedmieściach stołecznej Monrovii. Piłka nożna w tej smutnej rzeczywistości była jedyną rozrywką dzieci. Być może ocaliła mu życie, a z całą pewnością uczyniła je lepszym. Miał talent, który został dostrzeżony. Prezydent Samuel Doe – oprócz wszystkich swoich wad, o których za chwilę – miał też jedną zaletę: był wielkim kibicem futbolu. Rozgrywki piłkarskie w kraju odbywały się więc normalnie. Weah najpierw grał w czołowych liberyjskich drużynach, a potem podpisał kontrakt z zespołem kameruńskim. Claude Le Roy, francuski trener reprezentacji tego kraju, polecił młodego napastnika Arsenowi Wengerowi, ówczesnemu szkoleniowcowi AS Monaco. Wenger słynący od zawsze z tego, że stawia na młodych, oszlifował jego diament.

Weah po latach, już jako prezydent, zrewanżował się obu trenerom, nadając im najwyższe liberyjskie odznaczenia, co zresztą nie wszystkim jego rodakom się spodobało, bo pytano, jakie zasługi mają dla kraju, a nie tylko jednego jej obywatela. Piłkarz mówił, że Wenger był dla niego jak ojciec w czasie, kiedy w Europie rasizm na stadionach był zjawiskiem powszechnym. Z Monte Carlo przeniósł się do Paris Saint-Germain. Następnie trafił do ligi włoskiej, do AC Milan, a była to znacznie lepsza drużyna niż ta dzisiejsza. Podobno to właściciel klubu, polityk Silvio Berlusconi, jako pierwszy nazywał go „Królem Lwem”, co później do niego przylgnęło – podobnie jak określenie „Król George”. Tygodnik „France Football” w 1995 roku przyznał mu Złotą Piłkę. Kolejne miejsca w głosowaniu dziennikarzy oraz ekspertów zajęli Jürgen Klinsmann i Jari Litmanen. Był na sportowym szczycie.

Po Milanie występował jeszcze – krótko i już bez sukcesów – w angielskich klubach: Manchesterze City oraz Chelsea Londyn. Wrócił do Francji, żeby grać dla Olympique Marsylia, a na koniec kariery wyjechał jeszcze do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, pewnie żeby jeszcze powiększyć i tak niemały majątek. Jedynie w reprezentacji nie było tak pięknie. Należy do grupy tych wybitnych piłkarzy, którzy nigdy nie zagrali na mistrzostwach świata. Najbliżej było przed turniejem w Korei i Japonii (2002), gdy Liberii do awansu zabrakło punktu. Reprezentacyjną koszulkę z numerem 14, który został dla niego zastrzeżony, założył raz jeszcze jako 51-latek, żeby rozegrać pożegnalny mecz. Wybiegł na boisko w pierwszym składzie spotkania z Nigerią i wytrzymał aż 80 minut.

Jego śladem poszli synowie. Młodszy, Timothy, występuje dziś w Juventusie Turyn i reprezentacji Stanów Zjednoczonych, bo urodził się w Nowym Jorku. Rozważał grę dla Francji, bo ma również francuskie obywatelstwo, ale tam miałby znacznie mniejsze szanse przebicia się do reprezentacji. Bo choć Timothy niewątpliwie ma talent, to jednak nie nosi tego samego rozmiaru kapelusza, co ojciec. Starszy syn nie wypłynął na szersze wody. Sam George Weah, choć mógłby robić różne rzeczy na piłkarskiej emeryturze, od dawna wiedział, że chce zaangażować się w politykę, mimo że zdawał sobie sprawę, iż w Liberii to karkołomna sprawa.

Raj stał się piekłem

Liberia prawie od zawsze cierpiała. Co za paradoks: przecież miał to być kraj-raj, kraina wolności, Na kupiony od miejscowych wodzów skrawek afrykańskiej ziemi porośniętej dżunglą przybyli parowcami wyzwoleni niewolnicy z Ameryki. Wysłał ich tam Jehudi Ashmun, elegant z Nowej Anglii, założyciel Amerykańskiego Towarzystwa Kolonizacyjnego. Powstało państwo, które miało być wyjątkowe. Stolicę nazwano Monrovią na cześć prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Monroe’a. Liberia z amerykańskiej kolonii – stąd flaga oraz waluta – szybko wybiła się na niepodległość. Była pierwszą afrykańską republiką, z prezydentem i Senatem na wzór USA. Zapowiadało się wspaniale, lecz nie wyszło. „Amerykańscy” Liberyjczycy od początku traktowali tubylców – żyło ich tam około 2 milionów – jak niewolników, a sami nosili się jak panowie z Ameryki. Zakładali surduty i cylindry, do nich należały pieniądze oraz władza.

Tak wyglądało to przez półtora wieku, aż wreszcie tubylec z plemienia Krahn (tego samego, z którego pochodzi Weah), sierżant Samuel Doe, powiedział dość. Zamachowcy wdarli się nocą do rezydencji prezydenta Williama Tolberta Jr. i zadźgali go bagnetami we śnie, a sierżant Doe ogłosił się generałem i objął dyktatorską władzę. Był 1980 rok, Doe miał 30 lat i był okrutnikiem – kazał zamordować wszystkich ministrów Tolberta. Sytuacja w kraju się odwróciła – zaczął się ucisk Liberyjczyków o amerykańskim rodowodzie, a w kraju zapanował chaos, bo Doe nie miał pojęcia o rządzeniu.

Dziesięć lat później stracił władzę w podobny sposób, jak ją sobie wziął – umierał w męczarniach. Zaczął się okres rządów wykształconego w USA Charlesa Taylora. Pomagała mu CIA, ale sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli Amerykanów. Okrutny watażka utopił Liberię we krwi. Zresztą nie tylko Liberię, bo wywołał też konflikt w sąsiednim Sierra Leone. Oskarżano go nawet o ludożerstwo, choć sam twierdził, że to bzdury. Międzynarodowy Trybunał ONZ skazał go na 50 lat więzienia za zbrodnie wojenne w Sierra Leone. Dziś odsiaduje ten wyrok w angielskim więzieniu

Wojna domowa, w której pogrążyła się Liberia (1989–2003) była rzezią, jakiej świat nie widział. Śmierć poniosło w niej ćwierć miliona ludzi. Argentyński dziennikarz i pisarz Martin Caparros w książce „Księżyc od nowiu do nowiu” tak przytaczał relację młodego mężczyzny z Monrovii: „(Rebelianci) chwytali mężczyzn i pytali, czy wolą rękawy długie, czy krótkie. Temu, kto mówił długie, ucinali rękę w nadgarstku, kto krótkie – na wysokości ramienia. Niektórzy dawali wybór: spodnie krótkie albo długie, albo pytali, czy człowiek chce mieć komórkę: ucinali trzy środkowe palce, tak że zostawał kciuk i mały palec, układem imitujące telefon komórkowy. Tego, kto nie chciał wybierać, zabijano bez żadnych ceregieli”. Podobnych opisów, także okrutniejszych, można przytoczyć wiele.

Caparros w innym miejscu książki opisuje spotkanie z dwoma 18-letnimi chłopcami, którzy byli żołnierzami od dziesiątego do siedemnastego roku życia, bo „w armii rebeliantów pełno było dzieci – a pamiętam, jak Kapuściński mówił mi kiedyś, że chłopcy-żołnierze są najgorsi, najbardziej bezwzględni, najokrutniejsi”. Bracia byli niezadowoleni, bo nie mieli nic do roboty. Mówili, że dawniej było o wiele lepiej, jak to ujęli – mogli brać wszystko, na co mieli ochotę. Dziennikarz dopytywał, co to znaczy. „Wszystko, co chcieliśmy: ubrania, jedzenie, kobiety, forsę, to, co człowiek zawsze chce mieć. A jak ktoś się opierał, bach, zabijaliśmy”. Takich chłopców jak oni pojono alkoholem i narkotykami, a także przekonywano, że mogą być nieśmiertelni, pijąc krew dziewic.

Wojna zakończyła się w sposób niezwykły. „Żołnierze sił rządowych oraz powstańcy trzymali się za ręce, unosili je do góry i krzyczeli: »ta sama skóra, ta sama skóra«, nazywali się wzajemnie »liberyjskimi braćmi«, obejmowali się, częstowali papierosami i bimbrem. Dziwny to widok. Zaledwie kilka dni wcześniej rebelianci odcinali ręce schwytanym żołnierzom. A teraz nagle, w ciągu jednego popołudnia, długie lata wojny i rzezi poszły w niepamięć” – pisał James Brabazon w książce „Mój przyjaciel najemnik”.

Czytaj więcej

LeBron James. Król wstępuje na tron

Koniec wojny, ale nie biedy

Do wyborów w 2005 roku stanęli Ellen Johnson-Sirleaf, absolwentka Harvardu, ekonomistka z doświadczeniem w międzynarodowych instytucjach (m.in. Banku Światowym), i George Weah, uwielbiany w ojczyźnie idol, który większość życia spędził na Zachodzie i był tam najlepszym ambasadorem kraju. Były piłkarz przegrał z późniejszą laureatką Pokojowej Nagrody Nobla, ale i tak zdobył niezły polityczny kapitał. Miał wtedy dopiero 40 lat i postanowił wyciągnąć wnioski z tego wydarzenia. Przeciwnicy zarzucali mu, że nie ma wykształcenia ani doświadczenia politycznego, więc najpierw uzyskał dyplom na uniwersytecie w Miami, a potem zdobył miejsce w Senacie, zresztą kosztem syna pani prezydent.

Johnson-Sirleaf, pierwsza kobieta głowa państwa w Afryce, rządziła w Liberii dwie kadencje, aż do 2017 roku. Nie było kolorowo, bo choć w kraju panował pokój, to nie poradziła sobie z korupcją i nepotyzmem. Weah chciał rywalizować z nią już po jej pierwszej kadencji, ale przegrał prawybory we własnej partii. Miał zostać wiceprezydentem, ale nic z tego nie wyszło, bo Johnson-Sirleaf, zwana pieszczotliwie „ciotką Helenką”, ponownie cieszyła się z wygranej. Kolejna elekcja poszła już jednak po myśli „Króla George’a”, który opowiadał, że do ubiegania się o najwyższy urząd w państwie przekonywał go kiedyś sam Nelson Mandela.

Weah zapewniał, że będzie walczył z korupcją oraz biedą, sam obniżył prezydencką pensję o jedną czwartą i do tego samego zachęcał posłów. Jego rządy zaczęły się jednak od afery. Liberyjski dziennik „Hot Pepper” ujawnił, że rząd zlecił wydrukowanie 16 miliardów liberyjskich dolarów (około 100 milionów dolarów amerykańskich) w Szwecji i Chinach. Pieniądze dotarły do Monrovii, ale później zniknęły, a w każdym razie nie dotarły do banku centralnego. Wściekłe tłumy wyszły na ulice, bo chodziło o duże dla tego biednego kraju pieniądze, a władza od zawsze kradła tam na potęgę, co miało się przecież zakończyć. Weah wyjaśniał, że dopiero obejmuje urząd i sprawa obciąża jego poprzedników. Złość ludu wylała się jednak na niego.

Później prezydent nieprzekonująco tłumaczył się jeszcze ze swojego majątku oraz inwestycji, a szefowa portu w Monrovii powierzyła intratne posady jego trzem braciom. Podobnego nepotyzmu lud nigdy nie wybaczył „ciotce Helence”. A prezydent Weah kupił sobie odrzutowiec, żeby odbywać zagraniczne podróże, a później twierdził, że za swoje, ale nie wszyscy w to wierzyli. Za wiceprezydent wziął sobie Jewel Howard-Taylor. Zbieżność nazwisk jest nieprzypadkowa, bo to była żona prezydenta Taylora, która rozstała się z dyktatorem po jego skazaniu.

Weah jako prezydent brutalnie atakował dziennikarza Jonathana Pale-Layleha, relacjonującego od lat trudną liberyjską codzienność. Radził mu nawet wynieść się z kraju, wspomniał o swoich zwolennikach – brzmiało to jak groźba. Bronił się, że zastał pusty skarbiec, ale też coraz częściej atakował – nie tylko politycznych przeciwników, ale również swoich wyborców. Brzmiał coraz bardziej agresywnie. Nie wszystko było jego winą, bo kiedy z kraju zniknęły niepotrzebne już placówki ONZ, wielu Liberyjczyków straciło pracę. Jakby tego było mało, przyszła ebola, która w latach 2014–2016 pochłonęła w Liberii kilkanaście tysięcy istnień. W grudniu 2022 roku około tysiąca osób protestowało na ulicach Monrovii. Prezydent odbywał wówczas zagraniczną podróż, podczas której m.in. bawił w Katarze, gdzie oglądał piłkarskie występy syna. To tylko podsycało gniew ulicy. Teraz większość oceniła, że Weah nie zasługuje na kolejną szansę.

Piłkarz pięć lat temu po raz kolejny zapełnił stadion piłkarski imienia Samuela Doe (tego samego, który bez opamiętania zabijał politycznych rywali), ale tym razem ludzie przyszli nie po to, aby podziwiać jego umiejętności piłkarskie, lecz oglądać uroczyste zaprzysiężenie na 24. prezydenta Liberii. Rodacy czekali w długich kolejkach oraz tańczyli i śpiewali z radości, że legenda biednego państwa przejmuje w nim stery. – Spędziłem wiele lat na stadionach, ale dzisiaj czuję się jak nigdy wcześniej – mówił wzruszony Weah, ubrany w tradycyjną białą szatę i przepasany zieloną szarfą. – Złożyłem przysięgę przed wami i przed Bogiem wszechmogącym. Bądźcie pewni, że was nie zawiodę – dodał. Biedni, a w ubóstwie żyje połowa społeczeństw, liczyli, że poprawi ich los, zapewni edukację ich dzieciom, a im samym – pracę. „Ludzie wierzą, że Weah ma magiczną różdżkę” – komentował na łamach „Guardiana” analityk polityczny Ibrahim al-Bakri Nyei.

Wychodzi na to, że magicznej różdżki jednak nie miał. Po wyborach Weah mówił, że zbliżone wyniki pokazują, jak głęboki jest podział społeczeństwa. Teraz, przekonywał, trzeba się zjednoczyć. W kraju żyje 5 milionów ludzi, jedna piąta za 2 dolary dziennie. Gratulacje, które złożył nowemu prezydentowi, są dobrym znakiem. Zachowanie byłego piłkarza, który na boisku zwykle wygrywał, pokazuje, że potrafi też przegrywać z klasą. To pewnie jeszcze nie koniec jego politycznej kariery.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej”.

George Weah był jedną z gwiazd Milanu, choć kibice kojarzą go też z występów w AS Monaco czy Paris S

George Weah był jedną z gwiazd Milanu, choć kibice kojarzą go też z występów w AS Monaco czy Paris Saint-Germain

AP Photo/Carlo Fumagalli/east news

W pierwszej turze wyborów prezydenckich żaden z kandydatów nie zdobył 50 procent głosów potrzebnych do wygranej. Faworyci – 57-letni Weah oraz 78-letni Joseph Boakai – uzyskali zbliżone wyniki. W drugiej turze rywalizacja była niemniej zacięta. Pierwsze, cząstkowe wyniki wskazywały, że zwycięzcą będzie Boakai, a dane spływające z kolejnych komisji nie pozostawiały złudzeń. W sobotę 18 listopada, kiedy trwało jeszcze liczenie głosów, Weah pogratulował rywalowi.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku