Umberto Eco, zmyślona masonka i podarty list świętej Teresy

Wybitna karmelitanka zainteresowała się sprawą pewnego oszusta, ale chyba nie tak, jak przedstawił to Umberto Eco.

Publikacja: 13.10.2023 17:00

Teresa w roli Joanny d’Arc. To zdjęcie wykonane przez siostrę przyszłej świętej przeorysza klasztoru

Teresa w roli Joanny d’Arc. To zdjęcie wykonane przez siostrę przyszłej świętej przeorysza klasztoru wysłała do Diany Vaughan, „nowej Joanny d’Arc”, masonki nawróconej na katolicyzm. Jak się później okazało, Diana nie istniała. Jej postać wymyślił dziennikarz i antyklerykał Teo Taxil

Foto: WIKIMEDIA COMMONS

Powieścią „Cmentarz w Pradze” Umberto Eco domykał swoją twórczość beletrystyczną. Połączył w niej cztery wielkie spiski europejskiego ottocenta, „zszywając” je w jedno, wprowadzając obrzydliwą postać Simone Simoniniego, alias księdza (a jakże!) dalla Piccola, „autora” wszystkich tych malwersacji i zbrodni: zamachu rzucającego cień na „wyprawę tysiąca” Garibaldiego na Sycylię, fałszywego oskarżenia i skazania Alfreda Dreyfusa, „Protokołów mędrców Syjonu” oraz mistyfikacji dziennikarza i antyklerykała Teo Taxila.

Nie ma wątpliwości, że „Cmentarz…” jest powieścią z tezą. Eco formułuje ją wprost i dosadnie: „powiedzmy sobie otwarcie: Simonini jeszcze obraca się wśród nas”. Jest to teza – napisze włoski socjolog religii Massimo Introvigne‎– o antropologicznej wyższości świeckiego, postępowego świata nad zacofanym i sprzecznym z rozumem i postępem katolicyzmem.

Czołowym przedstawicielem takiego katolicyzmu jest właśnie Simonini. Osnuwając powieść wokół jego postaci, autor insynuuje, że wrogo nastawieni do sekularyzmu katolicy cierpią na patologiczne zaburzenia o podłożu seksualnym, byli molestowani przez jakiegoś księdza, są opętani obsesją seksu i antysemityzmu, „a także, szczerze mówiąc, trochę głupi. Sugeruje, że […] historię przepełnia wiele małych spisków. […]. Wśród tych spisków jednak zapomina wskazać – być może dlatego, że w jakiś sposób jest jego częścią – tego, którego ważny element stanowi przedstawienie katolików jako kulturowo niższej rasy bigotów i głupców, sprzeciwiających się zarówno wczoraj, jak i dzisiaj sekularyzmowi i »dyktaturze relatywizmu«”.

Czytaj więcej

A gdzie prawda? Ks. Seweryniak czyta Tokarczuk

* * *

Mimo to przeczytałem powieść Eco od deski do deski. Pewnie dlatego, że włoski semiolog, poświęcając w niej gros miejsca Simoniniemu i sprawie Taxila, jakby mimochodem zauważa, że „w sprawie tej zabrała głos pewna mistyczka, karmelitanka z Lisieux, uchodząca mimo młodego wieku za świętą”.

Chodzi oczywiście o Teresę od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza (1873–1897), najważniejszą bodaj postać katolickiej duchowości przełomu XIX i XX wieku, ogłoszoną przez św. Jana Pawła II doktor Kościoła. Niedawno minęło 150 lat od jej urodzin i 100 lat od wyniesienia na ołtarze. To dlatego rok 2023 jest obchodzony jako rok jej jubileuszu. Przy sprowadzonych specjalnie z tej okazji relikwiach Teresy modlił się w Rzymie papież Franciszek, a ONZ wpisała świętą z Lisieux na listę rocznic obchodzonych przez UNESCO.

Była świętą niezwykłą w swojej duchowej wrażliwości. Wszystko, co widziała, co ją spotykało, co czytała i odkrywała, przeżywała ze zdwojoną siłą. Czego pragnęła – również. Już w wieku 15 lat wstąpiła do karmelu – wspólnoty mniszej do dziś wywołującej zdumienie, a czasem refleksję tzw. świata. Historia powołania Teresy, życia w karmelu i śmierci świadczy jednak o tym, że także świat klasztornej ciszy, modlitwy i kontemplacji nie jest wolny od egoizmu, zazdrości i ziemskich ambicji. Teresa potrafiła być inna. Nie miała wizji czy objawień. Mimo to zerwała z jansenistyczną wizją Boga surowej sprawiedliwości, a sednem swojej „małej drogi” uczyniła dziecięce zaufanie Bogu, który rozrzutnie dzieli się miłością z człowiekiem.

Strasznie cierpiąc pod koniec krótkiego życia, stała się siostrą wszystkich przeżywających ciemną noc niewiary, zwłaszcza w takich chwilach – chwilach bólu i agonii. „Potrafiła zdemokratyzować ideał ewangeliczny, pokazując, że jest on w zasięgu każdego, w konkretnych okolicznościach każdego dnia z tysiącem jego »drobnych spraw«” (Conrad de Meester). To właśnie fascynowało ludzi belle époque, a potem żołnierzy w okopach I wojny światowej, misjonarzy, prostych wiernych i filozofów.

* * *

Słowo o Taxilu. W rzeczywistości nazywał się Gabriel Jogand-Pagès – Léo Taxil to pseudonim. Przyszedł na świat w 1854 r. w Marsylii w burżuazyjnej, katolickiej rodzinie o poglądach monarchistycznych. Dość powiedzieć, że jego ojciec wywodził się z rodu, który wydał na świat św. Jana Franciszka Regisa, apostoła Langwedocji, i św. Claude’a La Colombière, przewodnika duchownego św. Małgorzaty Alacoque, matka zaś była spokrewniona z Denysem Auguste’em Affrem, arcybiskupem Paryża, który zginął na barykadzie 1848 r., gdzie udał się z wezwaniem walczących do pojednania i pokoju.

Gabriel, mimo że rozpoczynał edukację w różnych oddziałach szkolnictwa katolickiego, szybko poddał się libertyńskiemu duchowi tamtych lat. W wieku nieco ponad 15 lat, jak wspomina w autobiograficznych „Wyznaniach pewnego wolnomyśliciela”, został „w pełni dziennikarzem”. W jednym z rozdziałów tej książki, zatytułowanym „Królestwo dziennikarzy”, sporo miejsca poświęca upolitycznieniu ówczesnej francuskiej żurnalistyki. Dziennikarze zajmowali, zaznacza ironicznie, wszystkie możliwe stanowiska w zarządzie prowincji, wypełniali salony, gabinety i biura; można ich zobaczyć na korytarzach i w loży konsjerża. ‎‎

Pukasz do drzwi, wchodzisz, aby poprosić o ulgę lub zarejestrować patent – masz do czynienia z lokalnym felietonistą. Idziesz do biura pomocy dzieciom, wydziału, kierownictwa domów pogrzebowych ‎lub inspekcji przytułków dla obłąkanych, stajesz twarzą w twarz z sekretarzem‎redakcji czy recenzentem teatralnym. Służbę na portierni pełni bezrobotny reporter. ‎

Szefem sztabu prefekta jest również dziennikarz. To Auguste Cabrol, radykał, z mierzwą włosów na głowie, wesoły człowiek, palący ogromną fajkę, pod koniec audiencji protekcjonalnie stukający nią w brzuch swoich gości. Z kolei sekretarz generalny prefektury nie ma wielkiego prestiżu. Nazywa się Aleon i również jest młodym kronikarzem z Marsylii, 32-letnim, który z zapałem toruje sobie drogę kariery. Nie jest radykałem, skąd! Pod koniec l’Empire popełni nawet kilka artykułów w prawicowym „Le Figaro”…

W 1881 roku nasz bohater, teraz już jako Leo Taxil, odbył inicjację do paryskiej loży Temple des Amis de l’Honneur Français. Inicjacja miała miejsce 17 lutego i była głośnym wydarzeniem: członkowie loży zaprosili na nią masonów z całego miasta, a także sympatyzujących z masonerią dziennikarzy. Kilka dni później Taxil zgłosił kandydaturę w wyborach parlamentarnych.

Wybory przyniosły zdecydowane zwycięstwo liberałów. Właśnie wtedy mason Leon Gambetta (znany z okrzyku: „klerykalizm, oto wróg”) stanął na czele Izby Deputowanych, a inny przedstawiciel Wielkiego Wschodu Jules Ferry, który określał relacje między francuskim społeczeństwem a Kościołem katolickim jako „przywiązanie żywego człowieka do trupa”, został premierem.

Taxil jednak w wyborach przegrał. Niedługo potem dokonał największej mistyfikacji swojego życia – ogłosił powrót do katolicyzmu i rozpoczął walkę z masonerią. Mściwość? Raczej nie. Decydującym impulsem stało się, zdaniem wielu, opublikowanie przez Leona XIII antymasońskiej encykliki „Humanum Genus” (1884). To z niej dziennikarz zaczerpnął natchnienie do tego, by ośmieszyć Kościół, stając rzekomo po jego stronie w zmaganiach z wolnomularstwem, siedliskiem Szatana i największym wrogiem katolicyzmu.

Wymyślił postać Diany Vaughan, adeptki jednej z odmian takiej satanistycznej masonerii, opowiadał jej piórem niestworzone historie o kulcie Szatana w lożach, wreszcie ogłosił nawrócenie Diany na katolicyzm i zapowiedział serię jej wystąpień podczas europejskiej trasy, która miała rozpocząć się w Poniedziałek Wielkanocny 19 kwietnia ‎1897 r. w Paryżu, a zakończyć 15 maja tegoż roku w Rzymie.

Uwierzyła mu niemal cała katolicka Francja i Rzym: papież, biskupi… W pamiętny Poniedziałek Wielkanocny 1897 r., w ogromnej sali Towarzystwa Geograficznego przy bulwarze Saint-Germain w Paryżu, Taxil ogłosił, że wszystko to było mistyfikacją.

* * *

Wróćmy do Teresy. Mimo że nie miała właściwie żadnego, poza podstawowym, wykształcenia, była uzdolnioną pisarką. Pozostało po niej kilka kapitalnych rękopisów z zakresu duchowości, wydanych potem pod tytułem „Dzieje duszy”, trochę pobożnej poezji i siedem przedstawień. Przedstawień domowych, właściwie scenek, odgrywanych zwyczajowo w klasztorach karmelitańskich w ramach rekreacji, trochę dla wspólnej rozrywki, trochę dla ożywienia emocji.

Większość z nich można bez trudu znaleźć w polskich edycjach pism Teresy. Jedna, zatytułowana „Tryumf pokory”, pozostała nietknięta, chociaż tu i ówdzie, prywatnie, na przykład w karmelu kijowskim, przetłumaczono ją i odgrywano. Skąd to wstydliwe milczenie?

Prześledźmy sprawę krok po kroku. Układając „Tryumf pokory”, Teresa była już chora na gruźlicę – 2, 3 kwietnia, w Wielki Czwartek i Piątek 1896 r. zaczęła pluć krwią. 5 kwietnia, w Wielkanoc lub krótko po niej, jak sama wspominała, weszła do „ciemnego tunelu”, jej dusza została „zaatakowana przez najgęstszą ciemność”.

Na zewnątrz nic się nie zmieniało, spełniała codzienne obowiązki, a kierowany przez nią nowicjat, a więc grupa najmłodszych sióstr, zaczął zwyczajowo przygotowywać na święto przeoryszy scenkę teatralną. Co można grać? Ktoś – jedna z nowicjuszek? Sama Teresa? Jej siostra, przeorysza Agnieszka? – rzucił pomysł: Diana Vaughan!

Sprawa rzekomej eksmasonki i satanistki pasjonowała katolicką publiczność. A zatem, gdy pod koniec kwietnia czy na początku maja 1896 roku Teresa zaczęła zajmować się przedstawieniem na święto nowej przeoryszy – matki Gonzagi, studiowała „Pamiętniki” Diany, wertowała katolicką prasę na jej temat. Słowem, znała zmyśloną przez Taxila historię, ale nie znała jej finału.

Tak powstał „Tryumf pokory”. 21 czerwca 1896 roku miała miejsce skromna, klasztorna premiera scenki. Jej przesłanie było czytelne – historia Diany Vaughan to dowód, że toczy się potężny bój z siłami piekła. Za parawanem strzelały petardy, słychać było ciężkie łańcuchy, kłótnie diabłów, „przyjaciół masonów” i ich nawoływania do walki z Kościołem.

Imię Diany, później wytarte, pojawiło się kilkakrotnie w sztuce. Nie o Dianę jednak chodziło Teresie. Chodziło o grzechy chrześcijańskiej elity, której emblematycznymi przedstawicielkami uczyniła karmelitanki. Diabeł posługuje się niezwykle niebezpiecznym, podstępnym orężem: usiłuje rozbudzić w sercach elity pychę, czyli grzech zbuntowanych aniołów. Czym różnią się ode mnie? – pytała. Czy nie upodabniają się w pysze i buncie do mnie? Owszem, mogą być na zewnątrz posłuszne, ale gdy w głębi serca pielęgnują własną wolę, gdy żyją w rozdwojeniu, bo pragną i być posłuszne, i rozkazywać, to nie robią nic innego niż ja. 

A więc ostrzeżenie: Szatan, tak jak mniszki, też prowadzi życie dziewicze; tak jak one nie dba o bogactwo. Życie czyste, ubogie i posłuszne nie przyniesie owoców, jeśli zaniedba się „wszechmocną broń”: pokorę, przezroczystość sumienia.

Czytaj więcej

Ks. Henryk Seweryniak: Credo korynckie, najstarsze wyznanie wiary

* * *

Kilka następnych miesięcy upłynęło w życiu Teresy w coraz większym niepokoju. Choroba czyniła postępy. Młoda mniszka była stopniowo zwalniana ze swoich obowiązków. Raz po raz jednak echem odzywała się „sprawa Diany Vaughan”. Ponieważ miała ona oświadczyć, że chciałaby usunąć się do klasztoru, Agnieszka wpadła na pomysł, że mógłby nim być karmel w Lisieux. Namówiła więc siostrę – pisarkę, by napisała i wysłała Dianie poemat o Joannie ď’Arc.

„Poprosiłam ją – będzie relacjonować wiele lat później – aby skomponowała kilka wersetów, które zostaną wysłane do nawróconej. Okazała radość i chciała rozpocząć pracę tego samego dnia. Jakież było jej zdziwienie, że nie była w stanie znaleźć ani jednego pomysłu! Było to tym bardziej zdumiewające, że zwykle tworzyła poezje z wielką łatwością. »Nie rozumiem, co się ze mną dzieje«, powiedziała mi, »po raz pierwszy jestem zmuszona przyznać się do swojej całkowitej niemocy«”.

Agnieszka nie ustąpiła i zasugerowała, aby przynajmniej posłać Dianie fotografię Teresy i Genowefy, grających w innej scence Joannę d’Arc i nawiedzającą ją w więzieniu św. Katarzynę. Lata 1834–1884 to we Francji okres rozwoju fotografii. W 1839 roku wynalazek został ogłoszony w biuletynie Akademii Nauk. Oświadczono też, że Republika zakupiła prawa do niego i bezinteresownie przekazuje światu. 

Tym światem stała się również rodzina Izydora Guérin, bliskiego krewnego Teresy. Za specjalistę fotografika był w niej uważany przyjaciel rodziny ks. Joseph de Cornière. To on wprowadził w arkana nowej sztuki córkę Izydora – Marię, a także Celinę Martin, siostrę Teresy (Maria i Celina zostaną później karmelitankami w Lisieux). W 1894 roku cała trójka zrealizuje nawet serię sfingowanych zdjęć, zatytułowaną „Ekscentryczna podróż w Kordyliery w Andach”.

Wstępując do karmelu, Celina zabrała ze sobą wielkoformatowy aparat fotograficzny z obiektywem Darlota wraz z wyposażeniem niezbędnym do wywoływania zdjęć. Dzięki temu uwieczniła na kliszach Teresę, a także całą wspólnotę i wiele wydarzeń z jej życia codziennego. Zorganizowała także wraz z Marią w piwnicy rodzaj ciemni czy też laboratorium fotograficznego. Robiły tam portrety indywidualne i zdjęcia grupowe sióstr, sporządzały reprodukcje znanych obrazów.

W tym właśnie laboratorium Agnieszka – również zafascynowana wynalazkiem – powiększyła zdjęcie Teresy i Celiny w roli Joanny d’Arc oraz św. Katarzyny i prawdopodobnie w lipcu 1896 r. przesłała je do Diany, „nowej Joanny d’Arc”. Teresa dołączyła do zdjęcia kilka zdań, na które wkrótce otrzymała odpowiedź. List będzie przechowywać przez blisko rok w pulpicie swojego klęcznika.

W Poniedziałek Wielkanocny 1897 r. Taxil tryumfalnie przyznał się do „wielkiej mistyfikacji”. Gdy niesławna konferencja zakończyła się i został wyprowadzony z sali pod osłoną policji, w pomieszczeniu pozostał jedynie wyświetlony za pomocą projektora wizerunek Joanny ďArc, której Teresa użyczyła swojej twarzy.

Wkrótce wiadomość o tym dotarła do klasztoru w Lisieux. Umierająca karmelitanka raz jeszcze przeglądała swoje pisma. Chora i zmęczona skreśliła niektóre fragmenty „Tryumfu pokory”, a inne usunęła skrobakiem tak mocno, że w rękopisie pozostaną dziury, czasem na 3–4 centymetry.

Część tekstu udało się odczytać, kilku wierszy już nie. List od „Diany Vaughan” święta podrze i wrzuci do gnojówki w ogrodzie. Owszem, zainteresowała się sprawą Taxila, ale chyba nie tak, jak rozumiał to Eco.

Ks. prof. dr hab. Henryk Seweryniak

Profesor Akademii Mazowieckiej w Płocku, ostatnio w wydawnictwie tej uczelni opublikował „Umberto Eco i święta z Lisieux. Z dziejów teorii spiskowych”.

Powieścią „Cmentarz w Pradze” Umberto Eco domykał swoją twórczość beletrystyczną. Połączył w niej cztery wielkie spiski europejskiego ottocenta, „zszywając” je w jedno, wprowadzając obrzydliwą postać Simone Simoniniego, alias księdza (a jakże!) dalla Piccola, „autora” wszystkich tych malwersacji i zbrodni: zamachu rzucającego cień na „wyprawę tysiąca” Garibaldiego na Sycylię, fałszywego oskarżenia i skazania Alfreda Dreyfusa, „Protokołów mędrców Syjonu” oraz mistyfikacji dziennikarza i antyklerykała Teo Taxila.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi