Tytuł książki to cytat ze wspomnień Iriny Wierbłowskiej, która w 1956 r. trafiła, jak przekonuje, do radzieckiego łagru. Powodem był jej związek z Rewoltem Pimienowem, który buntował się przeciwko radzieckiemu systemowi. Obok jest historia Gulsifat, ofiary przemocy domowej, mieszkanki Tadżykistanu. Gulsifat oblewa się olejem, podpala i wybiega na ulicę, tak bardzo jest zdeterminowana, by zwrócić uwagę na problem tysięcy kobiet traktowanych tam jak własność męża.

Bohaterkami są też tzw. matki „afgańców”, czyli żołnierzy radzieckich zaginionych w latach 80. w Afganistanie. Losy tych kobiet porównywane są z sytuacją matek, których synowie w 2022 r. zostali zaangażowani w „operację specjalną na Ukrainie” i ślad po nich zaginął.

Czytaj więcej

„Czerwoniec”: Z „Boską komedią” w celi

To, czego brakuje w tej książce, to choćby kilkuzdaniowe opisy, w jakich latach i w których krajach rozgrywają się historie. To ułatwiłoby czytelnikowi sprawne poruszanie się po tekście. Atutem publikacji jest za to obrazowy język. Symbolem kobiet z byłego ZSRR jest parciana torba w kratkę, zamykana na suwak, w której mieścił się dorobek życia. Z nim po rozpadzie imperium można było uciekać na handel do Polski, Czech czy na Węgry.

Bohaterki książki funkcjonują w tak różnych środowiskach, że jednym z niewielu miejsc, gdzie mogły się spotkać, są karty właśnie tej książki. Jeśli autorka chciała pokazać, że mimo wielu różnic łączy je to, że nie załamują rąk i są twarde w obliczu trudności, to ten cel udało się zrealizować.