Spalona słońcem, zwilżona krwią. Ziemia, która tylko z daleka, z wysokich szczytów Appalachów może się wydać obiecana. Ale studniami ponakłuwana jest tak rzadko, że każdą z nich wita się jakby była źródłem wody żywej. I dopóki nie zanurzy się ust w czerpaku, wydaje się, że kto się jej napije, nie będzie już nigdy pragnął. Aż zeschniętego języka nie podrażni siarczano-słony posmak. To jeszcze nie tu, trzeba ruszyć dalej; w drogę, która nigdy się nie skończy. Przez kraj wędrownych kaznodziejów, kazirodców i ojcobójców. Płomiennej, niegaszonej ani nawadnianej dogmatem czy rytuałem wiary. Rozpalającej się jak po uderzeniu gromu w ciemną noc, dogasającej jeszcze przed świtem. Kraj nie dla starych ludzi. I kto wie, czy w ogóle dla jakichkolwiek.
Pogodziłem się już z faktem, że ludzie umierają, ale nie umiem zaakceptować, że robią to także we wtorki. Pomysł na felieton, który trzeba wysłać do środowego południa, leżał bezpiecznie schowany od kilku dni. I właśnie kiedy zasiadałem do „unboxingu”, żona przesłała mi screen z twitterowego konta o nazwie „Kto umarł?”. Opatrzony zdjęciem uśmiechniętego, starszego pana. O twarzy tak życzliwej i sympatycznej, że gdybym przechodził obok jego rancza, a on właśnie popijał na ganku mrożoną herbatę z lodem, zagadnąłbym go o drogę, nawet gdyby była mi doskonale znana.
Czytaj więcej
Polski lud był tym bardziej wyczulony na grzechy kapłanów, im mocniej zdawał sobie sprawę z wyjątkowości kapłaństwa jako takiego. Tym mocniej piętnował niemoralność osób, w im większym stopniu kalała ona świętość pełnionej przez nich funkcji.
Chyba że wiedziałbym, iż właścicielem tej twarzy jest Cormac McCarthy i pytanie go o „Drogę” może się skończyć apokaliptyczną wizją wypalonego po horyzont krajobrazu, wszechobecnych band kanibali i wędrówką, która nigdy nie może się skończyć. Bo nie jest pielgrzymką, tylko ucieczką. Nie ma innego celu poza tym, by nie spędzić za długo czasu w jednym miejscu. Nie dać się namierzyć silniejszym od siebie. A nikt nie jest słabszy, nikomu nie jest łatwiej zadać ostatecznego ciosu niż samotnie wędrującym przez dogorywający świat ojcu i synowi. To, co trzyma ich przy życiu, jest jednocześnie tym, co wystawia ich na unicestwienie. Nieporównywalna z żadną inną czułość i troska. Zmarły przed kilkoma dniami w wieku 89 lat Cormac McCarthy był pisarzem amerykańskiego południa. Do chrzanu są podobne etykiety, fetysze literaturoznawców próbujących ujarzmić piękne (wyłącznie) w swej dzikości zwierzę powieści. Ale z tym jednym przyporządkowaniem jest inaczej, gdyż nie wymyślili go smutni panowie z uniwersyteckich bibliotek. To samo południe – tlący się w przyrodzie i ludziach żar pogranicza, brutalna dzikość i nieoswojona przemoc, krajobraz przeglądający się w twarzach i na odwrót – dobrało sobie pióra, które oddadzą mu sprawiedliwość. Nie wygłoszą oskarżenia ani elegii, niczego nie przypudrują ani przekoloryzują. Miało więc południe Williama Faulknera i Flannery O’Connor, miało też (przede wszystkim?) Cormaca McCarthy’ego.