Każdy film powinien zawierać jedną taką scenę, która – pozornie nieistotna z punktu widzenia fabuły – nadaje mu sens, definiuje tożsamość całego obrazu. David Lynch ukuł na tę potrzebę termin „oko kaczki”. Ponieważ narysowana z profilu kaczka może być czymkolwiek (nie tylko kilkoma innymi stworzeniami, ale nawet chmurą zanieczyszczonego dymu czy żółtą plamą oleju na kartce), dopóki nie dorysuje się jej oka. Przyszpili kształt drobnym szczegółem, z którego na nią całą rozleje się znaczenie.
Od pierwszego obejrzenia „Powrotu króla” Petera Jacksona „okiem kaczki” stała się dla mnie trwająca kilkadziesiąt sekund sekwencja rozpalających się na kolejnych szczytach Śródziemia stosów; sygnał alarmowy, za pomocą którego królestwo Gondoru prosiło swoich sojuszników z Rohanu o pomoc.
Czytaj więcej
Polski lud był tym bardziej wyczulony na grzechy kapłanów, im mocniej zdawał sobie sprawę z wyjątkowości kapłaństwa jako takiego. Tym mocniej piętnował niemoralność osób, w im większym stopniu kalała ona świętość pełnionej przez nich funkcji.
Bezimienni, czuwający z hubką i krzesiwem stróże zapomnieli może nawet, dlaczego muszą spędzać życie w odosobnieniu, wymieniać raz na jakiś czas zawartość stosów, które za ich życia jeszcze nigdy nie zajęły się ogniem. Ale w najważniejszym momencie to ich zadanie okazuje się kluczowe. Gdyby przestali trwać na swym posterunku, wypatrywać płomiennego sygnału, jeśli w nich samych coś by przez ten czas wygasło, dla Śródziemia nie byłoby nadziei; zalałaby je fala orków z Mordoru. A im bardziej wydają się pomijalni – na dobrą sprawę nie widzimy nawet twarzy żadnego z nich – tym głębszą wdzięcznością napełnia nas fakt ich istnienia.