Sopot – jak czytamy w książce Tomasza Słomczyńskiego – zawsze był kurortem znanych i lubianych. Przyjeżdżało się tam, aby obcować nie tylko z morzem, ale także ze sztuką i rozrywką. Żartowano, że „liczba artystów na kilometr kwadratowy” osiąga w Sopocie najwyższe wartości.

Miasto po raz pierwszy stało się modne i prestiżowe już w XVI wieku. Miejsce to upatrzyli sobie zamożni gdańszczanie, którzy budowali w Sopocie dwory, żeby mieć gdzie wypoczywać w okresie letnim oraz w weekendy. Pierwszymi turystami w mieście były z kolei szwedzkie delegacje, które wiosną 1660 r. urządzały sobie w Sopocie wystawne bale. Przez kolejne lata tradycja organizowania tam przyjęć była z powodzeniem kontynuowana.

Czytaj więcej

„Storyteller”: Bębnów uczył się sam

Z czasem zaczął się stawać miastem stanowiącym połączenie galerii sztuki, cyrku, sali balowej oraz tancbudy. Letnicy i kuracjusze zażywali kąpieli morskich, słuchali oper, grali w kasynach, uprawiali sporty wodne, jadali w drogich restauracjach i trwonili pieniądze m.in. na wyścigach psów, koni, a nawet strusi.

O takim właśnie Sopocie z przymrużeniem oka, ale i bardzo poważnie pisze Tomasz Słomczyński. Wcześniej wydał reportaż „Kaszëbë” o złożonej tożsamości Kaszubów, ich burzliwej przeszłości i współczesnych problemach. W książce „Sopoty” opowiada z kolei o historii tytułowego miasta oraz życiu i zwyczajach jego mieszkańców przez pryzmat biografii własnej oraz swojej rodziny. Z tego portretu wyłania się miasto o wielu obliczach i mieszaninie narodowościowej. Doszczętnie palone, ograbiane, dźwigające się z wojennych traum, pełne ulicznych strzelanin. Miasto, które od zawsze miało magiczną moc przyciągania różnego rodzaju wrażliwców.