Kiedy czytam poezję Romana Honeta, z uporem wraca do mnie zmielona przez memy historia o Leonidzie Rogozowie – radzieckim lekarzu, który na Antarktydzie sam sobie zoperował wyrostek. W najnowszym tomie poety „żal, może on” aura tej surrealistycznej, a przecież prawdziwej historii trzyma się mnie jeszcze bardziej, bo to wiersze trochę okrutne, trochę czułe, ale za każdym razem pisane w głąb siebie. Nie jest to konfesyjność rozumiana jako prosty biografizm, choć da się wyczytać to i owo z życia poety. To raczej zaproszenie, by popatrzeć na parujące wciąż wnętrzności.

Liryka Honeta to woda na młyn krytyków badających pisarskie strategie i inne literaturoznawcze błyskotki. Lecz w najnowszym tomie przesunięcia komunikacyjne są aż nadto wyraźne wobec hermetycznych wierszy z ostatnich lat. Ich bardziej logiczny układ, czytelna narracja, mniej oniryczna poetyka nie dokonują szkody na Honetowskiej estetyce. To dalej bardzo ładne obrazy, w których zaklęte jest jednocześnie rozgorączkowanie i wystudzenie. A tytułowy żal nadaje ogólny ton – „rozrasta się w ciszy i potrzebuje/ jej coraz to więcej”.

Czytaj więcej

„Moja żona nie tańczy”: Dziury w sercu

Honet pisze w wierszu „zakłopotanie”, że „nie ma takiego głosu, który się zapomni”. A chwilę później deklaruje: „kto nosi w sobie żal, ten kłamie”.

Mimo witalności tych wierszy, czuć w nich znużenie. Wszystkie terapeutyczne mechanizmy łagodzenia autor ma w małym palcu, więc dobił, zdaje się po ludzku, do ściany. Nie tej językowej, ta konsekwentnie jest przez Romana Honeta przesuwana. Ciągle dalej albo ciągle w głąb. Jak kto woli.