Putin uratował jedność brytyjskiego królestwa

Szkoci zamiast niepodległości chcą po prostu wyjść z kryzysu. A Irlandia Północna jest gotowa na kompromis z Unią. Gdy wojna znów zawitała do Europy, nikt nie chce ryzykować nowych wstrząsów.

Publikacja: 03.03.2023 10:00

Czy wraz z rezygnacją z fotela premiera Nicoli Sturgeon (na zdjęciu) Szkocja może porzucić marzenia

Czy wraz z rezygnacją z fotela premiera Nicoli Sturgeon (na zdjęciu) Szkocja może porzucić marzenia o niepodległości?

Foto: ANDY BUCHANAN/AFP

Dymisja Nicoli Sturgeon 15 lutego była takim zaskoczeniem, że w Edynburgu do dziś nie bardzo wiadomo, kto mógłby ją zastąpić na stanowisku pierwszej minister Szkocji, jak i liderki Szkockiej Partii Narodowej (SNP). Owszem, do boju o schedę po dynamicznej 53-latce stanęła minister finansów szkockiego rządu regionalnego Kate Forbes, jej kolega zajmujący się zdrowiem Humza Yousaf oraz dzierżąca w tej ekipie tekę bezpieczeństwa Ash Regan. Ale co z tego, kiedy Szkotom te nazwiska mówią niewiele. Faworytka, Forbes, jest wymieniana przez ledwie 10 proc. ankietowanych. A 54 proc. mówi wprost, że nie wie, kto teraz miałby kierować prowincją, w której jeszcze niedawno na poważnie mówiono o niepodległości.

Czytaj więcej

Wojna atomowa. Co może powstrzymać Rosję?

Wybory jak referendum

A jednak to nie impuls spowodował, że Sturgeon postanowiła porzucić po dziesięciu latach swoje stanowisko. W krótkim przemówieniu wymieniała dwa powody tej decyzji: względy osobiste i zdrowie. Oraz porażkę „sprawy niepodległości”, której, jak przyznała, „poświęciła życie”.

Punktem zwrotnym okazał się opublikowany trzy tygodnie wcześniej przez instytut badania opinii publicznej Survation sondaż, który pokazał gwałtowne tąpnięcie liczby zwolenników porzucenia Zjednoczonego Królestwa. To już tylko 46 proc. Szkotów (54 proc. zachowuje lojalność wobec Karola III), najmniej od przegranego przez SNP referendum w 2014 r. I dobrych kilka punktów poniżej wyniku, jakim szkoccy nacjonaliści mogli pochwalić się jeszcze rok temu.

Sama Sturgeon jest przynajmniej częściowo temu winna. Długo rozważała, czy nie pójść katalońską drogą i rozpisać referendum niepodległościowe nawet bez zgody Londynu. Na takie głosowanie miałby wydać zgodę jedynie regionalny szkocki parlament (Holyrood) bez udziału władz w Londynie. Rozumowanie w Edynburgu było takie: skoro aktem z 1707 r. Szkocja dobrowolnie przystąpiła do związku z Anglią, tworząc Zjednoczone Królestwo, to czyż nie ma prawa teraz samodzielnie się z niego wycofać?

Jednak w listopadzie orzeczenie brytyjskiego Sądu Najwyższego całkowicie storpedowało tę logikę. Napisano w nim czarno na białym, że ponowne głosowania bez zgody premiera Rishi Sunaka nie jest możliwe. Ten zaś, podobnie jak jego wszyscy poprzednicy, powtarza, że głosowanie sprzed dziewięciu lat miało być „jedynym na pokolenie”. I choć od tego czasu z powodu brexitu okoliczności polityczne całkowicie się zmieniły, nowego referendum nie należy się szybko spodziewać.

Sturgeon nie dała w listopadzie za wygraną. Zapowiedziała, że kolejne wybory, które muszą odbyć się najdalej w ciągu dwóch lat, będą „de facto” referendum niepodległościowym. Ci, którzy zagłosują w nich na SNP, tak naprawdę postawią na niezależność kraju. Jak ta wizja miałaby zostać wprowadzona w życie, już nie powiedziała. Jednak Szkoci doskonale czuli, że w efekcie czekałaby ich brutalna konfrontacja z Londynem, kto wie, czy nie z użyciem przemocy.

Porażka stoczni Clyde

Żyjemy w czasach, gdy ludzie w całej Europie chcą choćby namiastki spokoju, bezpieczeństwa, pewności. Starają się kurczowo trzymać tego, co znane, zbyt wiele bowiem od 2020 r. uległo zmianie. Z powodu inwazji na Ukrainę nie da się nawet wykluczyć wybuchu III wojny światowej z użyciem pocisków jądrowych i zagłady ludzkości. Przynależność do Wielkiej Brytanii z jej arsenałem atomowym daje Szkocji pewną iluzję bezpieczeństwa. A w znacznej części arsenał ten bazuje na okrętach podwodnych wyposażonych w pociski Trident z ładunkami jądrowymi, które dokują w bazie Clyde w zachodniej Szkocji.

Równie silnym czynnikiem, który wpływa na nastroje w Szkocji, są skutki gospodarcze wojny, którą przeszło rok temu rozpoczął Putin. Dobrze to uchwycił lord Ashcroft, najbardziej znany analityk opinii publicznej kraju. Szkoci uważają, że dla Sturgeon najważniejsza była sprawa niepodległości (65 proc.) i od niedawna forsowana bardzo liberalna ustawa o zmianie płci i uznaniu praw osób trans (46 proc.), a dopiero daleko za tym poprawa opieki zdrowotnej i systemu zabezpieczeń społecznych (22 proc.). Tymczasem oczekiwania szkockiego społeczeństwa są zupełnie inne. 62 proc. stawia na pierwszym miejscu ochronę zdrowia. Dalej idzie inflacja i koszty życia, które dziesiątkują klasę średnią (57 proc.). Wreszcie są obawy o stan gospodarki i bezrobocie (27 proc.). Tylko dla 14 proc. Szkotów wybicie się na niezależność to dziś sprawa najważniejsza.

Poprzednik Sturgeon, Alex Salmond, zanim wszedł do polityki, zajmował się biznesem naftowym. O ekonomii miał więc pojęcie. Tego jednak nie da się powiedzieć o jego następczyni. Jej flagowe projekty pozostały na papierze. Jednym z nich miało być przywrócenie do życia stoczni w Clyde, w szczególności dzięki budowie dwóch wielkich wycieczkowców. Pięć lat po zakładanym terminie jednostek nadal nie ma, za to budżet przedsięwzięcia już przekroczył o 150 mln funtów pierwotne założenia. Podobnie skończył się inny wizjonerski pomysł Sturgeon: zwielokrotnieniu eksportu elektryczności dzięki rozbudowie farm wiatrowych. Każdy, kto był w Szkocji, wie, że warunki naturalne takiej wizji sprzyjają. Ale zabrakło wszystkiego innego: konsekwencji, technologii, wytrwałości.

Od wielu miesięcy przez miasta Wielkiej Brytanii przetaczają się strajki i manifestacje kolejnych grup zawodowych protestujących przeciw załamaniu poziomu życia. Brexit, pandemia i skutki wojny w Ukrainie sprzęgły się, aby doprowadzić do największego kryzysu na Wyspach wśród krajów G7. Jednak w Szkocji sytuacja jest jeszcze poważniejsza niż w innych częściach królestwa. Przez osiem lat rządów Sturgeon dochód narodowy, ale też wydajność rosły tu wolniej, a przeciętna pensja była niższa. Gdy nastąpił brexit, przeciwko któremu głosowało dwie trzecie Szkotów w referendum rozwodowym w 2016 r., pod znakiem zapytania stanęła przyszłość niektórych sektorów jak finanse, gdzie zatrudnienie znalazło 150 tys. Szkotów.

– W środowisku szkockich przedsiębiorców panuje wrażenie, że Sturgeon nie dbała o nasze interesy – przyznaje Benny Higgins, w przeszłości szef Tesco Banku, a dziś zarządca jednego z największych latyfundiów prowincji należącego do księcia Buccleuch. Ten pesymizm przekłada się na odczucia całego szkockiego społeczeństwa. 37 proc. ankietowanych uważa, że w prowincji żyje się gorzej, niż kiedy w 2014 r. władzę przejmowała Nicola Sturgeon, 29 proc. jest odwrotnego zdania, a dla 24 proc. nic się pod tym względem nie zmieniło. Jednak wyjście z Unii wcale nie musiałoby rozwiązać tych wszystkich problemów. A przynajmniej nie szybko. Raport fundacji Fife ostrzega, że odcięcie Szkocji od głównego partnera handlowego, jakim jest Anglia, spowodowałoby spadek dochodu narodowego nowego państwa o 10 proc. i utratę co czwartego miejsca pracy.

Czytaj więcej

Jak nie Rosja, to Chiny i Katar. Czy Zachód stać na walkę o wartości

Za późno dla Kremla

Wpływ wojny Putina na nastroje w Szkocji zapewne nie będzie jednak trwał wiecznie. Max Hastings, jeden z najwybitniejszych brytyjskich publicystów, uważa wręcz, że Szkocja jest skazana w dłuższej perspektywie na wybicie się na niezależność. Mają o tym decydować przede wszystkim względy demograficzne: nawet jeśli większość Szkotów w tej chwili odwróciła się od sprawy niepodległości, to wyjątkiem pozostają najmłodsi z wyborców, których wiek nie przekracza 30 lat. A przecież z każdym rokiem podobnie myślących będzie coraz więcej.

Andrew Marr, niegdyś szef działu publicystyki w BBC, a dziś redaktor pisma „New Statesman”, także uważa, że nawet jeśli zagrożenie rozpadu królestwa zostało odsunięte w czasie, to nie jest to gwarancja bezwzględna. Jego zdaniem Szkoci powrócą do idei budowy własnego państwa, jeśli Wielka Brytania nie zostanie dogłębnie zdecentralizowana. Chodzi przede wszystkim o Londyn, który wysysa żywotne siły całej reszty kraju. To jednak ryzykowny proces. Pod koniec lat 90. Tony Blair istotnie wzmocnił kompetencje Szkocji, Walii i Irlandii Północnej w ramach tzw. devolution. Powołano wtedy po blisko trzech wiekach szkocki parlament i regionalny rząd. Blair był przekonany, że to spełni żądania nacjonalistów z Edynburga. Ale stało się inaczej: Holyrood okazał się polem wielkiej kariery SNP, ugrupowania, które zmarginalizowało tradycyjnie bardzo silne wpływy Partii Pracy w Szkocji. Brexit dokończył dzieła – przywiązani do integracji europejskiej Szkoci znaleźli jeszcze jedną płaszczyznę sporu z Anglikami. I to się nie zmieni nawet po spodziewanej utracie władzy przez torysów, dopóki przywódca laburzystów sir Keir Starmer nadal będzie deklarował wierność rozwodowi z Unią.

Jedno jest jednak dziś pewne: upadek nastrojów niepodległościowych to efekt wojny w Ukrainie. Ten odwrót zaskoczył nawet Putina, rozpad Zjednoczonego Królestwa dziś byłby dla niego znakomitą wiadomością. Chodzi przecież o najbardziej, obok Polski, zaangażowany we wspieranie Ukrainy duży kraj Europy Zachodniej. Mocarstwo atomowe. 

Dla Kremla cios jest przy tym podwójny. Niepewność, w jakiej znajduje się Europa i świat od początku rosyjskiej inwazji przeszło rok temu, oddala także groźbę utraty przez Zjednoczone Królestwo Irlandii Północnej.

Max Hastings i w tym przypadku uważa, że pójście prowincji własną drogą, a raczej zjednoczenie z Republiką Irlandii, jest nieuniknione. W jego opinii decyduje o tym przede wszystkim historia. Nie chodzi przy tym wyłącznie o wielki głód lat 1845–1852, w trakcie którego zmarł milion Irlandczyków, jedna trzecia mieszkańców wyspy. – Przez pięć wieków brytyjskie rządy nad Irlandią, niemal bez wyjątku nieskuteczne i okrutne, przyniosły nędzę narodowi irlandzkiemu i zrodziły ciągłe kryzysy wojskowe i polityczne dla Anglii – napisał. Dlatego jego zdaniem decyzja z 1922 r., aby pozostawić poza Republiką Irlandii sześć spośród 32 hrabstw, bo zamieszkiwała tam protestancka większość, była od początku błędem, który prędzej czy później musi zostać naprawiony. 

Spis powszechny z 2021 roku zdaje się potwierdzać tezę Hastingsa. Wskazuje, że po raz pierwszy katolicy (48,7 proc.) stanowią większość ludności prowincji (udział protestantów wyniósł 43,48 proc.). Dziesięć lat wcześniej proporcje były odwrotne z 48 proc. protestantów i 45 proc. katolików. Większy przyrost naturalny wśród tych ostatnich, ale także imigracja z Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności z Polski, zachwiała proporcje na korzyść irlandzkich nacjonalistów i ten proces będzie trwał. W wyborach regionalnych w 2022 r. Sinn Fein po raz pierwszy okazało się największym ugrupowaniem w regionalnym parlamencie (Stormont), zdobywając 27 mandatów wobec 25 dla Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP). 

Jednak perspektywy zjednoczenia Zielonej Wyspy gwałtownie przyspieszyły wraz z brexitem. Boris Johnson oszukał bowiem unionistów. Uzgodniony przez niego z Brukselą tzw. protokół irlandzki, który wszedł w życie w 2019 r., wytyczył bowiem przez środek Morza Irlandzkiego granicę między Ulsterem a resztą królestwa. Ku zaskoczeniu wiernych koronie mieszkańców Irlandii Północnej, zaczęto na niej przeprowadzać ścisłe kontrole towarów przychodzących z Wielkiej Brytanii. Do tego stopnia, że część brytyjskich producentów, w szczególności tych mniejszych, w ogóle zrezygnowała z irlandzkich konsumentów. 

Kwadratura koła

Johnson starał się pogodzić wodę z ogniem. Chciał z jednej strony utrzymać swobodę przekraczania granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii przez ludzi i produkty. Wiedział, że to jest podstawa porozumienia wielkopiątkowego, które w 1998 r. położyło kres 30 latom krwawych starć między IRA a władzami brytyjskimi. Do tego konieczne było jednak pozostanie Ulsteru w jednolitym rynku. A więc i trzymanie tu unijnych regulacji towarowych oraz respektowanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości UE (TSUE). Ponieważ reszta Zjednoczonego Królestwa po brexicie stopniowo wprowadza odmienne normy produktów i odrzuciła orzecznictwo TSUE, wewnątrz kraju powstały dwie odmienne jurysdykcje i pojawiła się konieczność wprowadzenia wewnętrznej granicy.

Unioniści nie bez racji dostrzegli w tym znaczący krok ku zjednoczeniu Zielonej Wyspy. I to nie tylko z powodu odmiennych regulacji, ale i wypływającej stąd logiki ekonomicznej: gospodarki obu części Irlandii z każdym rokiem coraz bardziej się integrują. Co więcej, Republika Irlandii jest dziś znacząco bogatsza od swojej dawnej metropolii kolonialnej. Przyciąga młode talenty. Co prawda niedawny sondaż dla „Belfast Telegraph” wskazuje, że 48 proc. mieszkańców Irlandii Północnej pozostaje wiernych koronie, a 41 proc. chciałoby zjednoczenia z Dublinem (11 proc. nie ma zdania), jednak już w grupie 18–24 lat zwolennicy irlandzkiej jedności (57 proc.) mają wyraźną większości. Także 51 proc. ogółu mieszkańców Irlandii Północnej deklaruje poparcie dla połączenia z Republiką Irlandii, gdyby miało to nastąpić nie teraz, ale na przykład za 15–20 lat.

Czytaj więcej

Lula. Zbawca Brazylii i urok chińskich pieniędzy

To stawia przed rządami irlandzkim i brytyjskim kwestię rozpisania referendum secesyjnego. Porozumienie wielkopiątkowe przewiduje taką konieczność, jeśli sondaże przez dłuższy czas będą wskazywać na rosnące poparcie dla zmiany statusu Irlandii Północnej.

W tym decydującym momencie Unia Europejska podała jednak rządowi Rishiego Sunaka pomocną dłoń. 27 lutego w pałacu Windsor Karol III przyjął przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulę von der Leyen, która chwilę później ogłosiła wraz z brytyjskim premierem znaczącą modyfikację protokołu irlandzkiego. Motywacja Brukseli jest jasna: w chwili gdy Rosja stanowi egzystencjalne zagrożenie dla wolnego świata, a w szczególności zachodniej Europy, ta musi zwierać szyki. Jest po temu zrozumienie także w Dublinie i Paryżu. Wielka Brytania stanowi wraz z Francją główną potęgę wojskową demokratycznej części Starego Kontynentu i powinna nie tylko pozostać zjednoczona, ale i przyjaźnie nastawiona do UE. A Bruksela zrobi wszystko, aby tak pozostało przynajmniej do czasu, gdy rosyjski imperializm rzuca cień na przyszłość zachodniej Europy.

Dymisja Nicoli Sturgeon 15 lutego była takim zaskoczeniem, że w Edynburgu do dziś nie bardzo wiadomo, kto mógłby ją zastąpić na stanowisku pierwszej minister Szkocji, jak i liderki Szkockiej Partii Narodowej (SNP). Owszem, do boju o schedę po dynamicznej 53-latce stanęła minister finansów szkockiego rządu regionalnego Kate Forbes, jej kolega zajmujący się zdrowiem Humza Yousaf oraz dzierżąca w tej ekipie tekę bezpieczeństwa Ash Regan. Ale co z tego, kiedy Szkotom te nazwiska mówią niewiele. Faworytka, Forbes, jest wymieniana przez ledwie 10 proc. ankietowanych. A 54 proc. mówi wprost, że nie wie, kto teraz miałby kierować prowincją, w której jeszcze niedawno na poważnie mówiono o niepodległości.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku