Jak nie Rosja, to Chiny i Katar. Czy Zachód stać na walkę o wartości

Przyznają to w Berlinie: uzależnienie od rosyjskich nośników energii, które po części sfinansowało inwazję Putina na Ukrainę, było największym błędem niemieckiej dyplomacji po 1945 roku. Czy Zachód wyciągnie z tego wnioski i uwolni się od zależności od innych dyktatur, zaczynając od Chin?

Publikacja: 30.12.2022 10:00

Tak dla zachodnich konsumentów, jak i firm, wojna technologiczna, którą obecny prezydent USA wypowie

Tak dla zachodnich konsumentów, jak i firm, wojna technologiczna, którą obecny prezydent USA wypowiedział Chinom, będzie kosztowna. Czy Ameryce starczy determinacji? Na zdjęciu transmisja wirtualnego spotkania Joe Bidena i Xi Jinpinga na ekranie zawieszonym nad pekińską ulicą, listopad 2021 r.

Foto: Kevin Frayer/Getty Images

Joe Biden uderzył pięścią w stół. Od października amerykańskie koncerny informatyczne nie mają prawa bez zgody Waszyngtonu sprzedawać Chinom mikroprocesorów najnowszej generacji, w technologii 6 czy 5 nanometrów. Taka zgoda jest też teraz konieczna dla wysokiej klasy amerykańskich informatyków, którzy chcieliby podjąć pracę w ChRL. Rosyjska inwazja na Ukrainę doprowadziła do lawinowego wzrostu cen energii, żywności i wielu innych podstawowych produktów. Dlatego wypowiedzenie wojny technologicznej Chinom nie było dla prezydenta USA łatwą decyzją. Oznacza przecież dla Stanów Zjednoczonych i szerzej całego wolnego świata poważne ryzyko kolejnych wstrząsów gospodarczych. Pekin może albo odpowiedzieć na ruch Bidena wstrzymaniem sprzedaży na Zachód gorszej jakości mikroprocesorów, które z kolei stały się jego specjalnością, albo pozbawiony dopływu nowych technologii w końcu po prostu może nie być w stanie dostarczać zagranicznym odbiorcom potrzebnej im elektroniki. W obu przypadkach efekt okazałby się równie dotkliwy, tylko czas jego nadejścia odmienny: prędzej czy później nie byłoby komu produkować samochodów, komputerów czy telefonów komórkowych, przynajmniej po cenach do zaakceptowania dla zachodnich konsumentów.

Czytaj więcej

Shin Kawashima: Jeśli Chiny chcą opanować Tajwan, inwazja musi być błyskawiczna

Serce i kompromisy

Politycy w Stanach Zjednoczonych, Francji czy Wielkiej Brytanii, podobnie jak w Polsce czy innych zachodnich demokracjach, zwykle działają na krótką metę: do najbliższych wyborów. Z tej perspektywy sytuacja nie wygląda zaś dobrze. Choć Donald Trump ma coraz poważniejsze problemy z prawem, a listopadowe wybory uzupełniające do Kongresu USA nie poszły po jego myśli, to przecież prawdopodobieństwo jego powrotu do Białego Domu w 2024 r. wciąż jest niemałe. Jak pokazuje zaś opublikowany tuż przed świętami Bożego Narodzenia 845-stronicowy raport specjalnej komisji Kongresu do zbadania wydarzeń z 6 stycznia 2021 roku, mowa o człowieku, który był gotów obalić demokrację, aby zachować władzę.

Z kolei nad Sekwaną pole manewru Emmanuela Macrona się zawęża. Dwie trzecie deputowanych do parlamentu, czy to ze skrajnej prawicy, czy radykalnej lewicy, marzy o wywróceniu do góry nogami systemu V Republiki. Notowania prezydenta i jego obozu politycznego są jednak tak słabe, że rozpisanie przedterminowych wyborów mogłoby jeszcze pogorszyć sytuację głowy państwa. W Wielkiej Brytanii zaś, gdzie notowania konserwatystów w sondażach szorują po dnie, kolejne fale strajków, w tym nawet personelu medycznego, paraliżują kraj.

80-letni Joe Biden uznał jednak, że nie może dłużej czekać z powstrzymaniem chińskiego zagrożenia. Minął czas kokietowania wyborców doraźnymi prezentami. Inaczej wojna, którą Władimir Putin wypowiedział Ukrainie i pośrednio całemu wolnemu światu, może okazać się tylko próbą generalną przed znacznie większą konfrontacją między Chinami i Stanami Zjednoczonymi. I nieść ryzyko śmierci wolnego świata.

Dziś tylko dwa kraje opanowały metodę produkcji mikroprocesorów najnowszej generacji: Tajwan i Korea Południowa. Oferowane przez nie półprzewodniki o niezwykłej mocy są sercem wszystkiego, co kojarzy się z technologiami przyszłości, od sztucznej inteligencji po biotechnologie, od komputerów najwyższej mocy po sprzęt medyczny zdolny zmierzyć się z najgroźniejszymi chorobami. I, oczywiście, to również serce broni najnowszej generacji.

W czasie niedawnego pobytu na Tajwanie mogłem się przekonać, na jak daleko idące kompromisy z chińskimi władzami komunistycznymi są gotowe iść tajwańskie koncerny informatyczne, byle zarobić kolejne miliardy dolarów. Nie inaczej jest w Korei Południowej. Jednak Ameryka wciąż ma narzędzia, aby kontrolować swoich sojuszników. Choć sama nie jest w stanie produkować mikroprocesorów w technologii 5–6 nanometrów, to przecież właśnie ze Stanów Zjednoczonych pochodzi kluczowa technologia niezbędna do takiej produkcji. Waszyngton może ją wstrzymać, a wtedy padłaby elektronika Tajwanu czy Korei Południowej.

Biznes liczy zyski

Amerykańskie koncerny są jednak nie mniej łase na zyski niż tajwańskie czy południowokoreańskie. Podobnie jak dla zachodnich konsumentów, także i dla nich wojna technologiczna, którą wypowiedział Chinom Biden, będzie kosztowna. Już teraz Apple musi na gwałt szukać fabryk, które mogłyby dla niego produkować iPhone’y poza Chinami. Czy Biały Dom zdoła oprzeć się naciskom koncernu z Cupertino oraz innych amerykańskich potentatów i utrzyma twardą linię wobec Pekinu?

W czasie niedawnego przesłuchania w Bundestagu szef niemieckiego wywiadu Thomas Haldenwang oświadczył, że jeśli politykę narastającego uzależnienia Niemiec od importu rosyjskich nośników energii nazwalibyśmy burzą, to zacieśnienie w tym czasie relacji z Chinami należałoby określić mianem zmiany klimatu. Miał na myśli politykę własnego kraju, dla którego chiński rynek stopniowo stał się zasadniczym motorem wzrostu, czym rosyjska gospodarka z uwagi na swoje skromne rozmiary nigdy się nie stała.

Podobnego porównania należałoby użyć przy ocenie chińsko-amerykańskich relacji ostatnich 50 lat. Wyreżyserowana przez Henry’ego Kissingera wizyta Richarda Nixona w Chinach w 1972 r. była mistrzowskim zagraniem dla miłośników wolności. Pozwoliło ono na rozerwanie aliansu dwóch komunistycznych potęg, ChRL i Związku Radzieckiego, i położyło podwaliny pod zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w zimnej wojnie w latach 1989–1991.

Kolejne kilkanaście lat amerykańskiej polityki wobec Pekinu to już jednak raczej dowód narastającej naiwności Białego Domu. W 2001 r. Bill Clinton zgodził się na przyjęcie Chin do Światowej Organizacji Handlu (WHO) w nadziei, że wraz z pogłębiającą się integracją z globalnym światem i coraz większą zamożnością kraj ten pójdzie w ślady Korei Południowej i Tajwanu, stopniowo porzucając autorytarny system polityczny na rzecz demokracji. To był najbardziej spektakularny przykład wiary w tezy Francisa Fukuyamy o „końcu historii”.

Nadzieje Clintona nigdy jednak się nie spełniły i spełnić nie mogły. W przeciwieństwie do azjatyckich tygrysów, przytłaczająca część bogactwa kumulowanego przez Chiny pozostała w rękach elit związanych z aparatem władzy. A więc niezainteresowanych demokratyzacją.

Chiny nadspodziewanie szybko potrafiły natomiast przyswoić sobie zachodnie technologie. Warunkiem dopuszczenia amerykańskich, europejskich czy japońskich firm do inwestowania na terenie kraju było wejście w umowy joint venture z lokalnymi producentami. Tak ukształtował się potężny strumień transferu zachodnich technologii zasilających Chiny. Dziś politycy w Waszyngtonie, Berlinie czy Paryżu przecierają oczy ze zdumienia na widok zalewających rynki w ich krajach zaawansowanych technologicznie chińskich aut elektrycznych czy telefonów komórkowych i zaczynają rozumieć, że na swojej piersi wyhodowali tę żmiję.

Ale Chiny stały się potężnym adwersarzem Zachodu także dlatego, że nigdy nie przystały na równe warunki handlu. Ameryka otworzyła dla nich na oścież swój rynek, ale one nigdy tego nie zrobiły dla Ameryki.

Czy jest to jednak wyraz przede wszystkim sprytu i dalekowzroczności chińskich przywódców? Przynajmniej równie dużą rolę odegrała pazerność amerykańskich koncernów, którym zresztą dotrzymywali pod tym względem kroku konkurenci z Europy czy Japonii. To pod ich naciskiem dopiero pod koniec swej drugiej kadencji prezydent USA Barack Obama (2009–2017) zaczął wprowadzać pierwsze, nieśmiały kroki dla powstrzymania chińskiej potęgi. Wcześniej wielki biznes naciskał na Biały Dom, aby możliwie długo opóźniał zmianę swojej polityki: każdy rok dawnego układu przekładał się na liczone w miliardach zyski.

Donald Trump – rządzący w latach 2017–2021 – już zdecydowanie przesunął wajchę chińskiej strategii Ameryki, wprowadzając karne cła na import z Państwa Środka. Jego logika była jednak merkantylistyczna: nie tyle chodziło o zmianę układu stosunków międzynarodowych, tym bardziej o obronę demokracji, ile o poprawę warunków handlu. Dopiero jego następca Joe Biden w pełni dostrzegł stawkę w tej grze – czy XXI wiek będzie należał do wolnego świata, czy do potęg autorytarnych.

Czytaj więcej

Lula. Zbawca Brazylii i urok chińskich pieniędzy

Volkswagen wybiera Chiny

W tej rozgrywce amerykański prezydent poświęcił już jeden z najważniejszych celów swojej dotychczasowej polityki: multilateralizm. W kampanii przed wyborami w listopadzie 2020 r. zapowiadał przecież, że odejdzie od protekcjonistycznej polityki swojego poprzednika, ujętej w haśle „America First”. Właśnie dlatego po jego zwycięstwie Stany Zjednoczone ponownie przystąpiły do paryskiego porozumienia klimatycznego czy powróciły do rokowań nad wstrzymaniem programu atomowego Iranu.

Szybko jednak się okazało, że trzeba wybierać: zachowanie systemu wielostronnej współpracy gospodarczej czy powstrzymanie chińskiej potęgi. Biden wybrał to drugie. Wprowadzony przez niego zakaz przekazywania Chińczykom najnowszej technologii czy inwestycji przez chiński kapitał w strategiczną infrastrukturę w USA odwołuje się do wymogów bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. To jednak arbitralny, trudny do zmierzenia argument, który nie ma wiele wspólnego z założeniami WTO. Biały Dom słusznie wskazuje, że nie inaczej od lat postępują Chiny. Trzeba jednak mieć świadomość, że to oznacza dobicie międzynarodowego systemu wymiany handlowej, jaki znaliśmy przed pandemią.

Tego starcia Ameryka sama jednak nie wygra. Konieczne jest zbudowanie solidarnego frontu zachodnich demokracji przeciw Pekinowi. Inaczej miejsce pozostawione przez amerykańskie koncerny zajmą ich europejscy czy azjatyccy konkurenci. Z tym nie jest jednak łatwo. Kluczowa pozostaje tu postawa Unii Europejskiej. Ona także musiałaby dokonać głębokiego przewartościowania założeń swojej polityki i uznać, że wszystko, co utrudnia powstrzymanie Chin, powinno zejść na drugi plan – np. kosztowne plany ograniczenia zanieczyszczenia środowiska. Ich częścią jest ambitny kalendarz zakończenia do 2035 r. sprzedaży samochodów spalinowych na terenie Wspólnoty. Aby mu podołać i wypełnić etapowane normy ograniczenia emisji spalin, europejskie koncerny motoryzacyjne zaczęły w coraz większym stopniu stawiać na auta elektryczne. W ten sposób jednak wpadły w zależność od chińskich producentów baterii, którzy dzięki długofalowej polityce Pekinu uzyskali kilka długości przewagi nad swoimi zachodnimi konkurentami. Dziś to oni rozdają więc karty, gdy idzie o komponent, który stanowi 40 proc. wartości samochodu przyszłości.

To jednak problem szerszy. Przez lata niemieckie koncerny motoryzacyjne znalazły w Chinach prawdziwe eldorado. Marża netto BMW wynosiła tu przed pandemią ponad 30 tys. euro od każdego sprzedanego samochodu, wielokrotnie więcej niż koncern z Monachium mógł uzyskiwać na rodzimym rynku. Volkswagen tak zachłysnął się takim układem, że dziś 40 proc. swoich aut sprzedaje w Państwie Środku.

Za sprawą opisanego wyżej systemu joint venture Chińczycy nie oddali swojego rynku za darmo. Niespodziewanie szybko zdołali wspiąć się po drabinie rozwoju technologicznego, ich samochody w coraz mniejszym stopniu ustępują dziś jakością niemieckim. Wraz z upływem czasu Niemcom jest więc trudniej sprzedawać swoje samochody na chińskim rynku, za to coraz groźniejsza staje się chińska konkurencja na rynku niemieckim. Czy to skłoni kanclerza Olafa Scholza do równie dużej determinacji w polityce chińskiej, jaką wykazuje prezydent Biden? Constanze Stelzenmüller, ekspertka amerykańskiego Brookings Institution, wskazuje, że dotychczasowy model rozwoju Niemiec opierał się na trzech założeniach: taniej energii z Rosji, uwolnienia się na rzecz Ameryki od wydatków na obronę oraz masowego eksportu do Chin. Dwa pierwsze z tych motorów przestały funkcjonować. Czy jeśli padnie i ten trzeci, największa gospodarka Unii nie pójdzie na dno, a z nią i reszta Wspólnoty?

To jest szczególnie ważne pytanie dla Polski, która przez lata przekształciła się w jednego z najważniejszych podwykonawców niemieckiej machiny eksportowej, a więc pośrednio korzystała z taniego gazu dostarczanego przez Moskwę Republice Federalnej. Dziś co czwarta z ważnej kategorii niemieckich firm określanych terminem Mittelstand – przedsiębiorstw średniej wielkości, które dowiodły umiejętności przetrwania kryzysów i zawirowań na rynku – uważa, że nie ma przyszłości w Niemczech. To sygnał, o jak wielką stawkę toczy się ta gra.

Z Ludwigshafen do Guangdong

27 lutego, ledwie trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Olaf Scholz ogłosił w Bundestagu epokową zmianę niemieckiej polityki. Miała ona być wyrazem końca iluzji, że poprzez bliską współpracę gospodarczą można „rozmiękczyć od środka” autorytarne reżimy. Za nowy cel uznano niezależność od dyktatorów świata.

Niemal rok od tej deklaracji bilans nie jest jednoznaczny. Niemcy radykalnie ograniczyły zależność od rosyjskich nośników energii, i to chyba na zawsze. Z Rosji, często po przeszło wieku obecności (Siemens), wycofały się tysiące niemieckich firm. Kanclerz poparł przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej, co oznaczałoby koniec rosyjskiego imperium.

Znacznie trudniej jest odciąć się od ostatniego silnika wzrostu spośród tych, które wymienia Stelzenmüller: współpracy z Chinami. Spektakularnym tego przykładem była październikowa decyzja kanclerza o sprzedaży udziałów w porcie w Hamburgu chińskiemu potentatowi Cosco. Choć publicznie protestowało przeciwko temu sześciu ministrów z ekipy Scholza, ten zgodził się jedynie na obniżenie z 35 do 25 proc. udziałów, które Berlin odstępuje Chińczykom.

To miał być prezent, jaki kanclerz zrobił prezydentowi Xi Jinpingowi. Parę tygodni później, jako pierwszy przywódca krajów G7, odwiedził go w Pekinie. Choć listopadowa wizyta była krótka, to przecież szefowi rządu towarzyszyła liczna delegacja prezesów najpotężniejszych koncernów – sygnał, że mimo ryzyka objęcia Chin, w razie inwazji na Tajwan, sankcjami podobnymi do tych, które nałożono na Rosję, niemieccy przedsiębiorcy znaleźli się w tak trudnej sytuacji, że nie jest im łatwo porzucić Państwo Środka.

Przykład BASF, największego koncernu chemicznego Europy, dobrze pokazuje ten dylemat. Z Ludwigshafen firma przez dziesięciolecia utworzyła serce swojej wielkiej machiny produkcyjnej. Choć minister gospodarki Robert Habeck skutecznie poszukuje alternatywnych do rosyjskich źródeł importu gazu (ostatnio otworzono w Wilhelmshaven pierwszy z pięciu terminali LNG, jakie planują zbudować Niemcy, a magazyny gazu są pełne), to ceny energii są tak wysokie, że BASF uznał, iż utrzymywanie produkcji w Republice Federalnej przestaje być opłacalne. Nowym centrum produkcyjnym koncernu ma być chińskie miasto Guangdong, gdzie za 10 mld euro firma buduje gigantyczne zakłady produkcyjne.

„W Chinach ulokowana jest jedna trzecia światowej produkcji chemicznej. Musimy tam być obecni, nie mamy wyboru” – można usłyszeć w Ludwigshafen. Wysokiej rangi niemiecki dyplomata podkreśla jednak w rozmowie z „Plusem Minusem”, że to nie jest cała prawda. Wskazuje, że biznes za Odrą kieruje się czystym rachunkiem ekonomicznym, gdzie nie ma miejsca na branie pod uwagę takich wartości, jak rządy prawa czy demokracja. Właśnie dlatego tak znakomicie rozwijają się niemieckie inwestycje na Węgrzech, choć autorytarne rządy zacieśnia tam Viktor Orbán: ostatnio budowę nowej fabryki zapowiedziało tam BMW.

W samym rządzie niemieckim nie ma zresztą zgody co do linii, jaką trzeba przyjąć w tej sprawie. O ile Zieloni zajmują pryncypialne stanowisko w sprawie ograniczenia współpracy z reżimami autorytarnymi, o tyle partia SPD ma w tej sprawie już znacznie więcej wątpliwości. FDP, mocno związana z biznesem, podobnie.

Czytaj więcej

Fanka Mussoliniego na drodze do władzy

Katarczycy w hotelu Lambert

To nie jest jednak tylko przypadek Niemiec. Przykład: Micky Adriaansens, holenderska minister gospodarki, znacznie bardziej otwarcie od Scholza podtrzymuje, że współpraca jej kraju z Chinami musi zostać utrzymana na obecnym poziomie. Viktor Orbán, który od lat angażuje się w najważniejszą inicjatywę Xi Jinpinga – Jednego Pasa i Jednej Drogi – z radością przyjął decyzję czołowych chińskich producentów baterii samochodowych CATL i EVE o budowie zakładów produkcyjnych na Węgrzech.

Polska z kolei wybrała jako strategicznego partnera do produkcji swojego auta elektrycznego Izera chińskiego potentata Geely. Niektórzy przywódcy krajów Unii ze zdumieniem patrzyli też, jak na początku lutego Andrzej Duda osobiście pojechał na inaugurację zimowych igrzysk olimpijskich w Chinach i spotkał się z Xi Jinpingiem.

W Pekinie doskonale wiedzą, co w takim układzie zrobić. Amerykański miesięcznik „Foreign Affairs” podaje w swoim najnowszym numerze przykłady rozgrywania przez Pekin poszczególnych firm i rządów zachodnich, także sprzed kilkunastu lat. W 2010 r., gdy Norweski Komitet Noblowski przyznał nagrodę pokojową chińskiemu dysydentowi Liu Xiaobo, Chiny zamknęły swój rynek na import norweskiego łososia. Sześć lat później, gdy Korea Południowa zgodziła się na rozmieszczenie na jej terenie przez Stany Zjednoczone pocisków rakietowych dalekiego zasięgu, potężny koncern z Seulu Lotte także został odcięty od chińskiego, niezwykle ważnego dla niego rynku. Z kolei Toyota musiała zapłacić zamknięciem jednej ze swoich fabryk w Chinach za pryncypialną postawę, jaką Japonia przyjmuje w sprawie zachowania Wysp Senkaku. Gdy zaś H&M ujął się za represjonowanymi w Sinciangu Ujgurami, władze w Pekinie zagroziły skandynawskiej firmie odzieżowej zamknięciem jej sklepów w Chinach. A kraje, których przywódcy odważyli się spotkać z Dalajlamą, zawsze notowały załamanie eksportu do Chin. To powoduje, że firmy i władze państwowe dwa razy się zastanowią, zanim podejmą działania uznawane za wrogie wobec Państwa Środka.

Ale i w poszukiwaniu alternatywnych do rosyjskich i chińskich dyktatorów partnerów Zachód musi iść na kompromis. O tym przekonał się cały świat, gdy Emmanuel Macron po mundialowym meczu francuskiej reprezentacji piłkarskiej z Marokiem spotkał się z emirem Kataru Tamimem ibn Hamadem Al Sanim.

Chodzi tu o największego eksportera gazu skroplonego na świecie, do którego w ostatnich miesiącach pielgrzymowało wielu zachodnich polityków. Dlaczego wizyta Macrona wywołała oburzenie? Prezydent zdecydował się na taki gest w środku największego od lat skandalu korupcyjnego w Parlamencie Europejskim, który pokazał, że Katar jest gotowy przekupywać eurodeputowanych, byle uzyskać korzystne dla siebie rozwiązania prawne. A przecież Francuz od zdobycia Pałacu Elizejskiego w maju 2017 r. stale promował ideę przekształcenia Unii Europejskiej w niezależnego aktora na scenie międzynarodowej z prominentną rolą dla jedynej wspólnotowej instytucji pochodzącej z bezpośredniego wyboru – europarlamentu. Nagle jednak okazało się, że względy biznesowe mają prymat nad europejskim marzeniem.

Bo też Francję i Katar od lat wiążą bliskie i często wątpliwe relacje biznesowe: monarchia z Zatoki Perskiej ma udziały w wielu ikonach francuskiego biznesu, jak dom mody Balmain, klub piłkarski PSG, najbardziej luksusowy hotel w Cannes Carlton czy paryski hotel Lambert, dawna siedziba księcia Adama Czartoryskiego.

Kompromis z Maduro

Na kompromisy w sprawie demokracji musiał jednak też pójść Joe Biden. Amerykański prezydent już na początku sprawowania swojego mandatu zapowiedział egzystencjalną walkę z siłami autorytaryzmu, wówczas zresztą przede wszystkim z powodu zagrożenia, jakie dla porządku konstytucyjnego w Stanach Zjednoczonych stanowił Donald Trump. Tyle że amerykański prezydent w listopadzie 2022 r. zaczął wycofywać się z sankcji nałożonych na wenezuelskiego dyktatora Nicolasa Maduro, który w 2018 r. sfałszował wybory, aby utrzymać się u władzy.

Chevron jako pierwszy otrzymał zgodę od Waszyngtonu na wznowienie wydobycia wenezuelskiej ropy. Kompromis ma co prawda polegać na tym, że marksistowski przywódca, który dopełnił dzieła swojego poprzednika Hugo Chaveza, doprowadzając kraj do ruiny, podjął negocjacje z demokratyczną opozycją w sprawie organizacji uczciwych wyborów. Niewielu spodziewa się jednak, że Maduro rzeczywiście podejmie ryzyko oddania władzy.

Logika Białego Domu jest następująca: nie można utrzymać w izolacji kraju, który ma największe (20 proc.) rezerwy ropy na świecie. W sytuacji gdy import z Rosji surowca nie jest możliwy, Arabia Saudyjska nie zgadza się na zwiększenie swojego wydobycia, a wzrost cen nośników energii paraliżuje wzrost gospodarczy na Zachodzie, Biden uznał, że trzeba pójść z Caracas na kompromis.

Zasady etyczne, jakie sobie narzucił Zachód w ostatnim roku, są i tak zaskakujące. Na to samo nie zdobyły się jednak inne demokracje. Z tego powodu Rosja nie odczuła z pełną siłą sankcji nałożonych przez Stany Zjednoczone, Unię Europejską oraz takie kraje Azji Południowo-Wschodniej jak Japonia czy Korea Południowa. Bo w tym czasie Indie zwielokrotniły import rosyjskiej ropy, a Brazylia nadal masowo kupuje rosyjskie nawozy chemiczne. Z perspektywy przywódców Ameryki Łacińskiej, tak lewicowych, jak i prawicowych, wciąż najważniejsze jest wspieranie rywala „imperialistycznych Amerykanów”. Definicja demokracji i cena, jaką wolny świat jest gotowy za nią płacić, pozostaje płynna.

Joe Biden uderzył pięścią w stół. Od października amerykańskie koncerny informatyczne nie mają prawa bez zgody Waszyngtonu sprzedawać Chinom mikroprocesorów najnowszej generacji, w technologii 6 czy 5 nanometrów. Taka zgoda jest też teraz konieczna dla wysokiej klasy amerykańskich informatyków, którzy chcieliby podjąć pracę w ChRL. Rosyjska inwazja na Ukrainę doprowadziła do lawinowego wzrostu cen energii, żywności i wielu innych podstawowych produktów. Dlatego wypowiedzenie wojny technologicznej Chinom nie było dla prezydenta USA łatwą decyzją. Oznacza przecież dla Stanów Zjednoczonych i szerzej całego wolnego świata poważne ryzyko kolejnych wstrząsów gospodarczych. Pekin może albo odpowiedzieć na ruch Bidena wstrzymaniem sprzedaży na Zachód gorszej jakości mikroprocesorów, które z kolei stały się jego specjalnością, albo pozbawiony dopływu nowych technologii w końcu po prostu może nie być w stanie dostarczać zagranicznym odbiorcom potrzebnej im elektroniki. W obu przypadkach efekt okazałby się równie dotkliwy, tylko czas jego nadejścia odmienny: prędzej czy później nie byłoby komu produkować samochodów, komputerów czy telefonów komórkowych, przynajmniej po cenach do zaakceptowania dla zachodnich konsumentów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi