Lula. Zbawca Brazylii i urok chińskich pieniędzy

Inácio Lula da Silva został prezydentem Brazylii. Zwycięstwo twórcy spektakularnych programów socjalnych, piewcy demokracji, nie oznacza jednak, że Brazylii będzie nagle bliżej do Waszyngtonu niż Pekinu i Moskwy.

Publikacja: 04.11.2022 10:00

Współpraca gospodarcza z krajami grupy BRICS jest dla Brazylii na tyle istotna, że wycofanie się z k

Współpraca gospodarcza z krajami grupy BRICS jest dla Brazylii na tyle istotna, że wycofanie się z kontaktów handlowych z Rosją czy Chinami może się okazać dla Luisa Inácio Luli (drugi z lewej) niewykonalne. To eksport surowców do tych krajów pozwolił Luli na sfinansowanie programów socjalnych. Na zdjęciu spotkanie liderów grupy w kwietniu 2010 r. w Brasilii

Foto: Abr/Cityfiles/Polaris/ewast news

WWaszyngtonie odczuwano strach przed tym, jak mogą się skończyć październikowe wybory prezydenckie w Brazylii. W ostatnich tygodniach do swoich odpowiedników w największym kraju Ameryki Łacińskich dzwonili przedstawiciele Białego Domu i Pentagonu. Swoje obawy w rozmowie z doradcą Jaira Bolsonaro wyraził dyrektor CIA William Burns, a z szefem brazylijskiej dyplomacji Carlosem Francą kontaktowała się zastępczyni sekretarza stanu Victoria Nuland. 

Amerykanie nie tylko obawiali się, że zwycięstwo tego, którego zwykło się nazywać „Trumpem tropików”, zakończy 36-letni okres wolności w czwartej co do wielkości demokracji świata, ale uruchomi dynamikę, która za dwa lata ponownie zaprowadzi do Białego Domu pierwowzór Bolsonaro: Donalda Trumpa. 

Dla takich obaw dotychczasowy prezydent Brazylii dawał wiele powodów. Jeszcze w czasie pogrzebu Elżbiety II, 19 września, zdradził, że „jeśli otrzyma mniej niż 60 proc. poparcia, to znaczy, że system wyborczy szwankuje” (sondaże dawały mu wówczas mniej niż 40 proc. głosów, choć ostatecznie otrzymał ich 49,1 proc.). Przy innej okazji zapewniał, że „tylko Bóg może go usunąć ze stanowiska” i, nie mając żadnych na to dowodów, utrzymywał, że działający od 1996 r. bez zarzutu elektroniczny mechanizm liczenia głosów jest niewiarygodny. Nigdy też w kampanii nie zobowiązał się, że uzna niekorzystny dla siebie wynik wyborów.

–Jeśli przegra wybory, Bolsonaro będzie starał się wyprowadzić swoich zwolenników na ulice, w tym wielu uzbrojonych. Będzie liczył, że gdy dojdzie do zamieszek, armia zdecyduje się na interwencję. Wtedy los demokracji zależałby od postawy sił zbrojnych – zwierzał się we wrześniu „Plusowi Minusowi” Gerson Camarotti, jeden z najbardziej rozpoznawalnych dziennikarzy kraju związany z potentatem telewizyjnym Globo. 

Otuchy administracji prezydenta Joe Bidena nie dodawały też liczne kontakty, jakie Bolsonaro utrzymywał z dawnymi współpracownikami Trumpa. – To jest nasz bohater – zapewnił Steve Bannon, doradca byłego prezydenta, który właśnie został skazany za udział w zamieszkach 6 stycznia 2020 r., mających na celu zablokowanie uznania zwycięstwa Joe Bidena. Z Jairem Bolsonaro spotykała się też Tucker Carlson, gwiazda Fox News i czołowa zwolenniczka konspiracyjnych teorii politycznych w USA.

W Waszyngtonie obawiano się więc, że jak na Kapitolu przed dwoma i pół laty, tak i teraz w Brasilii demokracja będzie bezpośrednio zagrożona. I w przeciwieństwie do Ameryki takiego szturmu nie przetrwa z powodu poważniejszych słabości instytucji państwa. 

Gdy więc w nocy z niedzieli na poniedziałek ogłoszono, że Lula wygrał niewielką wiekszością, ruszyła kaskada deklaracji o uznaniu jego zwycięstwa. Jednym z pierwszych okazał się przedstawiciel ds. zagranicznych Unii Europejskiej Jose Borrell, a także premierzy Hiszpanii i Portugalii. Za słuchawkę tej nocy chwycili Emmanuel Macron i Joe Biden. Ale też Chiny i Rosja pospieszyły z gratulacjami. Bolsonaro chyba to wszystko zszokowało tak mocno, że przez kolejne dni był nieuchwytny. W tym czasie jego porażka się dopełniła. 

Czytaj więcej

Odbudowa Ukrainy. Ale jakiej?

Demokracja tylko w Brazylii

Gdy 1 stycznia Ignacio Luli da Silva wprowadzi się do Palacio da Alvorada, oficjalnej siedziby głowy państwa w Brasilii, brazylijska demokracja znajdzie się w bezpiecznych rękach. Lider Partii Pracujących (PT) nie tylko nigdy nie podawał w wątpliwość uczciwości wyborów, ale sam bez najmniejszych incydentów oddał władzę po dwóch kadencjach 31 grudnia 2010 r. Jest więc w pełni zrozumiałe, że jego sukces został przyjęty z ulgą przez liderów liberalnego świata. Ale dlaczego tak szybko chcieli z nim nawiązać kontakt Xî Jinping i Władimir Putin? Czyżby wygrana tego, którego z uwagi na rozpoczęcie kariery politycznej w związkach zawodowych nazywa się „latynoskim Wałęsą”, nie była tylko sukcesem dla obozu wolności, a Brazylia miałaby się okazać cennym sojusznikiem autorytarnych reżimów w układzie, jaki wyłoni się po zakończeniu wojny w Ukrainie?

„Zełenski jest w takim samym stopniu odpowiedzialny za wojnę jak Putin. Bo w przypadku wojny nigdy jedna strona nie jest tylko odpowiedzialna” – to analiza Luli, która pojawiła się w obszernym wywiadzie udzielonym w maju amerykańskiemu magazynowi „Time”. Wielu zaszokowała. „Prezydent Ukrainy mógł przecież powiedzieć: no już dobra, przestańmy rozmawiać o tym NATO, o przystąpieniu do Unii, przynajmniej na jakiś czas. Najpierw trochę ponegocjujemy” – tłumaczył lider brazylijskiej lewicy. I dalej: „nie znam prezydenta Ukrainy, ale jego zachowanie jest nieco dziwne. Wydaje się, jakby brał udział w jakimś spektaklu. Występuje w telewizji rano, w południe i wieczorem. Zwraca się do parlamentu Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Włoch jakby prowadził kampanię wyborczą. A powinien w tym czasie siedzieć za stołem negocjacji. Najwyraźniej jednak chciał wojny. Bo gdyby jej nie chciał, poświęciłby więcej trudu na rokowania z Putinem”.

Wypowiedzi te wywołały taką burzę, że Lula przez resztę kampanii przestał się publicznie wypowiadać o wojnie w Ukrainie. Jednak wywiad dla „Time’a” nie był w żadnym wypadku jednorazowym wyskokiem. Przeciwnie, chodzi o dobrze przemyślaną politykę Brazylii, którą w znacznym stopniu podziela i Bolsonaro. Problem polega więc na tym, że choć kandydat brazylijskiej lewicy budował swoją kampanię na obronie demokracji, to jednak nie takiej, która ma wymiar uniwersalny. Nie zamierza tu odejść od strategii swojego poprzednika, a w niektórych punktach wręcz chce wzmocnić współpracę z Moskwą i Pekinem.

Wzór Falklandów

Przynajmniej od trzech lat mówiło się, że Bolsonaro odwiedzi Polskę i Węgry, aby wspólnie z PiS i Fideszem budować światowy alians populistycznej prawicy. W tym celu do Warszawy dwukrotnie przyjechał ówczesny szef brazylijskiej dyplomacji Ernesto Araujo. Znany jest z tego, że bronił zaangażowania swojego ojca, prokuratora generalnego w czasach wojskowej dyktatury, w blokowanie ekstradycji do Niemiec zastępcy obozu koncentracyjnego w Sobiborze Gustava Franza Wagnera. Bolsonaro w końcu do Europy przyleciał, ale w zupełnie innym celu: aby w lutym, na kilkanaście dni przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę, spotkać się na Kremlu z Władimirem Putinem i dać wyraz uznaniu dla rosyjskiego przywódcy.

W czerwcu, już telefonicznie, Bolsonaro raz jeszcze rozmawiał z prezydentem Rosji. Tym razem zapewnił go, że Brazylia nie przyłączy się do sankcji nałożonych przez Zachód na Moskwę i nadal będzie importować rosyjskie nawozy, dając Kremlowi cenne źródło dewiz. 

„Jak Ukraina powinna ten problem rozwiązać? Ano tak, jak to zrobiła Argentyna w 1982 r., uznając, że Falklandy do niej należeć nie będą. To może i bolesne, ale konieczne” – radził w lipcu, odnosząc się do pogodzenia się przez Kijów z aneksją podbitych przez Rosjan ukraińskich ziem. Tej strategii Lula raczej nie zmieni.

„Sankcje nakładane na Rosję to poważny błąd. Nie tylko zwiększają ryzyko użycia przez Putina broni jądrowej, ale także konsolidują sojusz rosyjsko-chiński. Doprawdy nie rozumiem, jaki Ameryka ma w tym interes” – podkreślał jeszcze w ostatnich dniach Celso Amorim, minister spraw zagranicznych Brazylii za dwóch pierwszych kadencji prezydenckich Luli, który pozostaje najważniejszym doradcą w sprawach zagranicznych brazylijskiego przywódcy.

Choć Bolsonaro i Lulę dzieli niemal wszystko, w jednym się zgadzają: Brazylijczycy powinni utrzymać sojusz z Rosjanami, bo to sposób na ograniczenie dominacji Stanów Zjednoczonych w sprawach międzynarodowych. Dwa największe kraje obu Ameryki pozostają rywalami na wielu rynkach eksportowych, choćby żywności. Przede wszystkim jednak, choć Stany są w niejednym obszarze wzorem dla Brazylii, to jednocześnie żywe jest tu przekonanie, że Waszyngton traktuje Ameryką Łacińską jako swoje „tylne podwórko” (patio trasero), strefę wpływów, którą trzeba wykorzystać. 

Bolsonaro co prawda zdobył się na znaczące gesty wobec Ameryki, ale tylko dopóki rządził tam Trump. W 2019 r. Brazylia po raz pierwszy przyłączyła się do Stanów i poparła w ONZ uchwałę o utrzymaniu amerykańskiej blokady handlowej nałożonej na Kubę. Lider populistycznej prawicy solidaryzował się też z izolacją przez Amerykanów reżimu Nicolasa Maduro w Wenezueli. Wyrazem tego było zerwanie przez Brasilię stosunków dyplomatycznych z Caracas. Wszystko to należy jednak uznać raczej za współdziałanie z amerykańskim prezydentem mającym podobny światopogląd jak Bolsonaro, niż widzieć w tym objaw przypływu nagłej sympatii do USA. Gdy więc Trumpa zastąpił w Białym Domu Biden, kontakty między oboma kolosami zachodniej półkuli właściwie ustały.

To się na pewno teraz zmieni. Lula już pierwszej nocy po wyborach nawiązał lepsze relacje z Bidenem. W końcu mają wspólną agendę: powstrzymanie populistycznej, skrajnej prawicy tak w Brazylii, jak i w Stanach. Jednak nowy prezydent nie pójdzie z tym współdziałaniem tak daleko, jak tandem Trump–Bolsonaro. W trakcie debaty ze swoim oponentem odmówił zresztą potępienia nie tylko Maduro, ale także nikaraguańskiego dyktatora Daniela Ortegi i reżimu zbudowanego na Kubie przez Fidela Castro. Zapowiedział, że Brazylia nawiąże na nowo stosunki dyplomatyczne z Wenezuelą.

„Jak inaczej mielibyśmy chronić las tropikalny w Amazonce? Stosunki dyplomatyczne nie oznaczają poparcia dla jakiegoś systemu rządzenia” – tłumaczył.

Czytaj więcej

Fanka Mussoliniego na drodze do władzy

Widok z faweli

Z polskiej perspektywy taka logika musi wydawać się przewrotna. Jak można w pierwszym po ogłoszeniu wyniku wyborów przemówieniu ogłosić, że jest się zbawcą brazylijskiej demokracji, a jednocześnie nie krytykować jej pogromców w innych państwach Ameryki Łacińskiej?

Jednym z elementów, które mogą przybliżać sposób myślenia Brazylijczyków, jest strategia nieingerencji w problemy innych. Prowadzi ją od dekad Itamaraty, jak nazywa się brazylijskie ministerstwo spraw zagranicznych. Mówimy o kraju dwa razy większym od Unii Europejskiej, który jest poprzedzielany niezwykłymi barierami naturalnymi, zaczynając od Amazonki. Obsesją władz zawsze była więc niemożność kontroli granic, obawa przed ingerencją z zewnątrz. I choć w ciągu 200 lat historii Brazylia tylko raz toczyła (zwycięską) wojny z Paragwajem, ten strach nigdy nie minął. A to w znacznym stopniu każe nie wpływać na sposób rządzenia Wenezueli czy Nikaragui.

Ale jest i aspekt socjalny. Zdałem sobie z niego sprawę, rozmawiając z mieszkańcami Rocinha, największej faweli Rio. Gdy ludzie nie mają dostępu nawet do podstawowych zabezpieczeń zdrowotnych, dzieci mogą liczyć tylko na zupełnie podstawową edukację, a zagrożenie życia ze strony mafii (przede wszystkim narkotykowych) jest właściwie stałe, jakoś w innym świetle zaczyna wyglądać rewolucja, jaką przeprowadził Castro. Lula wspomina, że po raz pierwszy mógł zjeść kanapkę, kiedy miał siedem lat. I choć jego matka zawsze przekonywała, że „jutro będzie lepiej” i na tyle zaraziła syna optymizmem, że ten zdołał wspiąć się na szczyty władzy i przekonać niezliczone życiowe przeszkody, to przecież zawsze zachował zrozumienie dla tych, którzy pozostali w nędzy. W końcu to w czasie jego rządów 40 milionów Brazylijczyków wspięło się do klasy średniej.

Musi to wpływać na jego postrzeganie komunistycznych rewolucjonistów. I choć zawsze pozostawał zdecydowanym demokratą, to w wyniku trudnego do zrozumienia, ale dość powszechnego w Ameryce Łacińskiej sposobu rozumowania, wciąż uważa Rosję za dziedzica Związku Radzieckiego i przez to centrum walki z dzikim kapitalizmem (drapieżność rosyjskich oligarchów w tej logice jest pomijana). I to do tego stopnia, że nawet agresja na Ukrainę, brutalny przykład nie tylko ingerowania w sprawy innego kraju, ale i agresji ze strony byłego kolonizatora, tej sympatii do Kremla nie jest w stanie zgasić.

BRICS kontra G7

W 2001 r. główny ekonomista Goldman Sachs Jim O’Neill opublikował analizę, w której dowodził, że w ciągu dekady cztery rynki wschodzące, Brazylia, Chiny, Rosja i Indie, tak bardzo rozwiną swoje gospodarki, że zepchną w cień Amerykę. Ukuł dla nich akronim BRIC. Dla Brazylijczyków to było spełnienie po 60 latach wizji Stefana Zweiga, który uważał, że „Brazylia jest krajem przyszłości” (złośliwi dodawali „i takim zawsze pozostanie”).

Idea O’Neilla zbiegła się zresztą z dojściem do władzy Luli i niezwykłą ekspansją brazylijskiej gospodarki na fali masowego eksportu surowców, w znacznym stopniu do Chin. To dzięki temu prezydent zdołał zbudować podstawy opieki społecznej państwa, której symbolem stał się program pomocy dla najuboższych, Bolsa Familia. Za jego rządów wielu Brazylijczyków po raz pierwszy poczuło, że żyje w kraju, który w jakiś sposób o nich dba, zaczęło się rodzić społeczeństwo z prawdziwego zdarzenia, wspólnota.

W 2009 r. spotkanie przywódców Brazylii, Chin, Indii i Rosji w Jekaterynburgu przekuło wizję O’Neilla w realną organizację. Owszem, początkowo dość luźną, ale której potencjał robił wrażenie: chodziło o 40 proc. ludności świata i 25 proc. jego dochodu narodowego. Pięć lat później przewidywania ekonomisty Goldman Sachs w jakiś sposób się spełniły. Łączny potencjał gospodarek BRICS (do nieformalnej organizacji dołączyła RPA) dobijał do 2,5 bln dol., więcej, niż wynosił dochód narodowy Stanów Zjednoczonych (1,7 bln). Oczywiście, to porównanie było mocno naciągane. Przede wszystkim kraje te zamieszkuje więcej ludzi niż USA. Państw BRICS, poza chęcią zrzucenia amerykańskiej dominacji, wiele więcej nie łączyło.

Do tej idei Lula chce teraz wrócić. To byłby dla niego sposób na spełnienie obietnicy odbudowy wielkiej Brazylii, powrót do czasu, gdy uważano wręcz, że „Bóg jest Brazylijczykiem”, tak szybko kraj piął się do góry. Dziś powiązania globalizacyjne zostały przerwane, bo nie tylko dobiła je pandemia, ale i wzrost gospodarczy Chin się załamuje. Nie ma więc mowy, aby tak jak za dwóch pierwszych kadencji Luli brazylijska gospodarka rozwijała się na fali masowego eksportu surowców do Państwa Środka. Jednak BRICS, do którego chcą teraz przystąpić Argentyna i Iran, już teraz stwarza wizję alternatywnego dla zachodniego systemu stosunków międzynarodowych, w którym Brazylia znów grałaby na boisku największych.

Nie tylko zresztą Brazylia jest tu petentem. Jak kania dżdżu także i Rosja potrzebuje nowych partnerów, którzy pozwolą jej wyrwać się z izolacji, w jaką wpychają ją europejskie i amerykańskie sankcje. A w ramach BRICS przynajmniej z pozoru nie staje twarzą w twarz z krajem o dziesięciokrotnie większej gospodarce, jakim są Chiny, tylko jest częścią szerszego układu.

Ale i dla Xî Jinpinga wizja Luli ma sporo atutów. Chiński przywódca też jest w kłopocie: nie tylko chiński eksport się zaciął, ale tamtejszemu rynkowi nieruchomości grozi totalna zapaść. Po raz pierwszy od 40 lat kraj przestał rosnąć w ekspresowym tempie i szuka nowego modelu rozwoju. BRICS mógłby w tym pomóc.

W ramach organizacji pojawiają się więc pomysły, jak urzeczywistnić wizję O’Neilla. Jednym z nich jest rozbudowanie wspólnego banku rozwoju, innym powołanie wspólnej waluty, która wreszcie ograniczy dominację dolara. Mówi się o utworzeniu alternatywy dla SWIFT, międzynarodowego system przelewów finansowych, od którego zostały odcięte główne rosyjskie banki. Ale już samo zwołanie szczytu pięciu przywódców, na którym Putin nie byłby traktowany jako parias, tylko równorzędny partner, byłoby ogromnym sukcesem dla rosyjskiego przywódcy. Lula ma w tym doświadczenie: jego protegowana i następczyni w Palacio da Alvorada Dilma Rousseff oparła się naciskom Waszyngtonu i w 2014 r., zaraz po nielegalnej aneksji Krymu, przyjmowała Putina w Fortalezie.

Teraz rywalizacja obu organizacji miałaby nabrać na nowo kolorów. Zgodnie z wizją przedstawioną przez Stany Zjednoczone, to G7 powinno przynajmniej w pierwszym etapie koordynować odbudową Ukrainy. Później pałeczkę przejęłaby Komisja Europejska, przygotowując Kijów do przystąpienia do wspólnoty. Jednak Lula widzi sprawę inaczej. To on, w ramach BRICS, chciałby odegrać rolę pośrednika w wynegocjowaniu najpierw pokoju na Ukrainie, a potem koordynować jej rekonstrukcję. Wskazuje nie bez racji, że Brazylia pozostaje jedną z nielicznych światowych potęg, której przywódca może rozmawiać tego samego dnia zarówno z Bidenem i Macronem, jak i Putinem i Xî Jinpingiem.

Czytaj więcej

David Harris: W moim domu Polska nie była dobrze postrzegana

Mercosur z Unią

Wpływy Brazylii są tym większe, że po raz pierwszy w historii na czele sześciu największych krajów Ameryki Łacińskiej stoją lewicowi prezydenci. W ten sposób Lula staje w pewnym sensie na czele całego regionu. Ten trend utorował jeszcze w 2018 r. weteran meksykańskiej polityki Andres Manuel Lopez Obrador. W lipcu zeszłego roku Peruwiańczycy postawili na syna chłopskiej rodziny analfabetów Pedra Castillo, który pokonał córkę byłego prezydenta kraju, Keiko Fujimori. Cztery miesiące później przeciw establishmentowi na swój sposób wystąpiło Chile, wybierając na prezydenta byłego lidera buntów studenckich Gabriela Borica. A latem tego roku głową państwa w Kolumbii został dawny rewolucjonista Gustavo Petro. Jednocześnie Argentyna zafundowała sobie dziewiątego już prezydenta peronistę (swoista mieszanka nacjonalistycznego populizmu z silnym odcieniem socjalnym zainicjowana w latach 30. przez generała Juana Perona), ale tym razem z bardzo mocnymi przekonaniami lewicowymi: Alberto Fernandeza. W ten sposób kontynent zdaje się mówić światu, że jest możliwa pośrednia droga między zachodnim liberalizmem a chińsko-rosyjską dyktaturą: demokratycznie wybrani i przestrzegający zasad demokracji przywódcy, którzy chcą jednak przeprowadzić ludową rewolucję.

Ale Lula, inaczej niż Bolsonaro, nie zamierza całkowicie odwracać się od Ameryki i Europy. Asem w jego talii jest zapowiedź wstrzymanie katastrofalnej wycinki lasów tropikalnych, jaką uwolnił Bolsonaro. Tylko w tym roku wycięto drzewa z obszaru 10 tys. km kwadratowych, co odpowiada powierzchni województwa opolskiego. 

Ta inicjatywa z pewnością otworzy drogę do porozumienia z Emmanuelem Macronem i pozwoli na odblokowanie epokowego porozumienia o utworzeniu strefy wolnego handlu między Unią Europejską i Mercosurem (Brazylia, Argentyna, Paragwaj i Urugwaj). Odcięta od Rosji i coraz bardziej nieufna wobec Chin Bruksela szuka alternatywnych rynków. Jest więc wielce prawdopodobne, że umowę, którą zaczęto negocjować niemal przed ćwierć wiekiem, uda się wreszcie wprowadzić w życie za hiszpańskiego przewodnictwa w Unii w przyszłym roku, a francuskie obawy przed masowym importem brazylijskich zbóż i argentyńskiej wołowiny zostaną uśmierzone.

Zbliżenie między Brazylią a zjednoczą Europą w znacznym stopniu zależy jednak od programu gospodarczego, jaki wdroży Lula. Po Bolsonaro odziedziczył wielki (89 proc. PKB) dług, który urósł w szczególności dlatego, że odchodzący prezydent rozwinął programy socjalne warte 20 mld dolarów, byle zapewnić sobie reelekcję. Mimo to nędza w kraju pozostaje ogromna: 33 mln Brazylijczyków nie może sobie pozwolić na jedzenie do syta.

„Musimy zagwarantować, że każdego będzie stać na śniadanie, obiad i kolację” – zapowiedział Lula zgromadzonym na Avenida Paulista w Sao Paulo podczas wieczoru wyborczego.

Jednak w trakcie kampanii swój program gospodarczy przedstawił tylko w ogólnych zarysach, w szczególności zapowiadając, że odejdzie od liberalnej polityki Bolsonaro na rzecz wzmocnienia roli państwa. Brazylia potrzebuje jednak większego otwarcia na konkurencję i ograniczenia protekcjonizmu, jeśli gospodarce, która w przyszłym roku ma rozwijać się w anemicznym tempie 0,6 proc., mają urosnąć skrzydła. Zapaść ekonomiczna mocno ograniczyłaby zbliżenie z Zachodem i skazałaby Lulę na jeszcze intensywniejsze współdziałanie z Chinami i Rosją.

WWaszyngtonie odczuwano strach przed tym, jak mogą się skończyć październikowe wybory prezydenckie w Brazylii. W ostatnich tygodniach do swoich odpowiedników w największym kraju Ameryki Łacińskich dzwonili przedstawiciele Białego Domu i Pentagonu. Swoje obawy w rozmowie z doradcą Jaira Bolsonaro wyraził dyrektor CIA William Burns, a z szefem brazylijskiej dyplomacji Carlosem Francą kontaktowała się zastępczyni sekretarza stanu Victoria Nuland. 

Amerykanie nie tylko obawiali się, że zwycięstwo tego, którego zwykło się nazywać „Trumpem tropików”, zakończy 36-letni okres wolności w czwartej co do wielkości demokracji świata, ale uruchomi dynamikę, która za dwa lata ponownie zaprowadzi do Białego Domu pierwowzór Bolsonaro: Donalda Trumpa. 

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi