Zęby wyszczerzone w szerokim, pogodnym uśmiechu. W dłoni nóż. Przy jego pomocy pokrojony zostanie zaraz tort ozdobiony olbrzymim, stworzonym z lukru i bitej śmietany, atomowym grzybem. Amerykański generał, który pozuje na tym zdjęciu, przeprowadził właśnie jedną z pierwszych prób nuklearnych na atolu Bikini. Nigdy wcześniej zagłada nie rozpływała się w ustach, nie zdawała się tak słodką perspektywą.
Zdjęcie to ukazało się w zachodniej prasie w 1946 roku (wspomina o nim w swym reportażu „Porwanie Europy” Sándor Márai) i zdaje się, że przeszło bez większego echa. A przecież to właśnie ono – bardziej niż wszystkie fotografie i nagrania przedstawiające prawdziwe, nie lukrowane, atomowe grzyby – spowite jest cieniem zagłady. W jowialnym uśmiechu wojskowego uchwycono sedno nuklearnego zagrożenia. Może i przed upadkiem kroczy pycha, ale za to przed unicestwieniem pełza samozadowolenie.
Czytaj więcej
Panteon nie przestał być świątynią na mocy czyjejkolwiek decyzji, ale naturalnym biegiem spraw. Zwyczajnie, z czasem zaczęto tam składać coraz mniej ofiar bogom, aż wreszcie w ogóle tego zaniechano.
Tamten niemądry uśmiech udało się na kilkadziesiąt lat wymazać z twarzy decydentów. I jest to być może jeden z nielicznych w niedawnej historii naszej cywilizacji dowodów na gotowość do samoograniczenia: zrobienia kroku w tył. Z lufą nuklearnego pistoletu przy skroni i dlatego, że największym mocarstwom było to na rękę, służyło zachowaniu równowagi sił. Ale wciąż, precedens pozostaje. Dowód, że cywilizacja jest w stanie powiedzieć samej sobie „hold your horses”. Ważniejszym ze stojących dzisiaj przed nią wyzwań nie jest to, jak się dalej rozwijać, ale jak przed tym rozwojem się powstrzymywać. Od tej umiejętności zależy też w ogóle sama istota technologicznego postępu, czym on w rzeczywistości jest. Dumnym kroczeniem ludzkości ku nowym wyzwaniom czy bezwolnym staczaniem się ku zanikowi. Marsz jest tym, co można zatrzymać. Ciało lecące w przepaść nie ma już takiej możliwości.