Nareszcie, doczekaliśmy się: serial o Jezusie, przy oglądaniu którego nie robią sobie autostrady z naszych pleców ciarki wstydu. Serial, który się ogląda; nie jak lekturę obowiązkową na lekcjach katechezy, ale na równi z produkcjami Netflixa czy HBO. Nie stoi za nim jednak żadna wielka platforma streamingowa, ale największa w historii akcja crowdfundingowa. „The Chosen” obejrzało już ponad 250 mln ludzi, a serial, którego trzeci (z planowanych ośmiu) sezon właśnie się zakończył, został przetłumaczony na 50 języków. Zachwycają się wszyscy – niewierzący, protestanci i katolicy. Zarówno duchowni, jak i świeccy. Oto nadeszła popkulturowa rekonkwista; Mesjasz pomoże nam odebrać świat seriali z rąk lewaków, uczynić go narzędziem ewangelizacji.
Czytaj więcej
Ta tyrania, choć odczłowieczona, jest doskonale demokratyczna. Nie chce naszej zguby, tylko nijakości. Nie chce nas zgnoić, tylko zszarzyć. Sprawić, że staniemy się doskonale bezwolnym pośrednikiem danych, wydrążoną kukłą, przez którą bez żadnych oporów przepłynie potok wrażeń i informacji.
Tyle że „The Chosen” nie jest żadnym odwróceniem trendów, wręcz przeciwnie. Popularność tego serialu, skala egzaltacji, jaką wywołuje u wierzących widzów, jest tylko ostatecznym potwierdzeniem spustoszenia, jakiego w chrześcijańskiej wyobraźni dokonała kultura popularna. A że podanym dość sprawnie i zjadliwie – tym gorzej, bo tym większych narobi szkód. Z „The Chosen” mam trzy problemy, wymienię je w „gradacji rosnącej”, od tych najmniej, po najbardziej istotne.
Mimo że serial powstał z pieniędzy widzów, a nie żadnej z wielkich platform, to jednak ich zwyczajem nagina sens i logikę zdarzeń czy postaci pod wymogi poprawności politycznej. Mamy tu więc sporą nadreprezentację – w stosunku do realiów miejsca i czasu – mniejszości rasowych. W tym również dość kuriozalny pomysł, jakoby czarnoskórym miał być święty Józef. Nie mogło także zabraknąć „silnych postaci kobiecych”, na jedną z głównych bohaterek serialu wyrasta – w Ewangelii zasadniczo nieobecna – żona Szymona Piotra. Faktyczna treść Nowego Testamentu stanowi w porywach 20 proc. „czasu antenowego”. Reszta to już swobodna twórczość scenarzystów.