Jan Maciejewski: Jezus w popowym kostiumie

„The Chosen” przedarło się do masowej wyobraźni za cenę straszliwej banalizacji. Pokazania Chrystusa jako faceta, który prędzej wejdzie w rolę wymarzonego zięcia niż Zbawiciela Świata.

Publikacja: 03.02.2023 17:00

Jan Maciejewski: Jezus w popowym kostiumie

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Nareszcie, doczekaliśmy się: serial o Jezusie, przy oglądaniu którego nie robią sobie autostrady z naszych pleców ciarki wstydu. Serial, który się ogląda; nie jak lekturę obowiązkową na lekcjach katechezy, ale na równi z produkcjami Netflixa czy HBO. Nie stoi za nim jednak żadna wielka platforma streamingowa, ale największa w historii akcja crowdfundingowa. „The Chosen” obejrzało już ponad 250 mln ludzi, a serial, którego trzeci (z planowanych ośmiu) sezon właśnie się zakończył, został przetłumaczony na 50 języków. Zachwycają się wszyscy – niewierzący, protestanci i katolicy. Zarówno duchowni, jak i świeccy. Oto nadeszła popkulturowa rekonkwista; Mesjasz pomoże nam odebrać świat seriali z rąk lewaków, uczynić go narzędziem ewangelizacji.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Erem wolności

Tyle że „The Chosen” nie jest żadnym odwróceniem trendów, wręcz przeciwnie. Popularność tego serialu, skala egzaltacji, jaką wywołuje u wierzących widzów, jest tylko ostatecznym potwierdzeniem spustoszenia, jakiego w chrześcijańskiej wyobraźni dokonała kultura popularna. A że podanym dość sprawnie i zjadliwie – tym gorzej, bo tym większych narobi szkód. Z „The Chosen” mam trzy problemy, wymienię je w „gradacji rosnącej”, od tych najmniej, po najbardziej istotne. 

Mimo że serial powstał z pieniędzy widzów, a nie żadnej z wielkich platform, to jednak ich zwyczajem nagina sens i logikę zdarzeń czy postaci pod wymogi poprawności politycznej. Mamy tu więc sporą nadreprezentację – w stosunku do realiów miejsca i czasu – mniejszości rasowych. W tym również dość kuriozalny pomysł, jakoby czarnoskórym miał być święty Józef. Nie mogło także zabraknąć „silnych postaci kobiecych”, na jedną z głównych bohaterek serialu wyrasta – w Ewangelii zasadniczo nieobecna – żona Szymona Piotra. Faktyczna treść Nowego Testamentu stanowi w porywach 20 proc. „czasu antenowego”. Reszta to już swobodna twórczość scenarzystów.

Mimo że serial powstał z pieniędzy widzów, a nie żadnej z wielkich platform, to jednak ich zwyczajem nagina sens i logikę zdarzeń czy postaci pod wymogi poprawności politycznej. 

Jednym z haseł promocyjnych serialu jest „Przyzwyczaj się do innego Jezusa”. I jest to całkowicie zrozumiałe, skoro za produkcją stoją amerykańscy mormoni. Stowarzyszenie religijne, które przez Światową Radę Kościołów nie jest nawet uznawane za chrześcijańskie. Mormoni nie uznają dogmatu o Trójcy Świętej, a Jezusa uważają za człowieka, który dopiero podczas swojego życia na ziemi stał się Bogiem. Tego właśnie wyznania jest dwóch producentów wykonawczych „The Chosen”, a także współzałożyciele platformy, na której jest on wyświetlany i poprzez którą prowadzona jest zbiórka środków na ten cel. Nie jest on wprost narzędziem szerzenia mormońskiej propagandy, za to reklamuje się jako skierowany do „chrześcijan wszystkich denominacji”. I z tego właśnie powodu jest teologicznie co najmniej mętny. A mętność treści pokrywa grubą, emocjonalną pianką.

Wszystko to tylko przyczynki do zasadniczego pytania: kim jest w tym serialu Jezus z Nazaretu? Na jakich warunkach, w jakim charakterze opowieść ta ma w swej nowej odsłonie zagościć w masowej wyobraźni? Mesjasz jest w „The Chosen” rodzajem supercoacha. Posłańcem nie Dobrej Nowiny, tylko bogini Empatii. Nie wzywa do nawrócenia, ale uwolnienia „pełni potencjału”. Jest liderem zespołu „Ewangelia Globetrotters”; czyni cuda trochę na takiej zasadzie, na jakiej amerykańscy koszykarze wykonywali sztuczki z piłką. Zbiera za nie oklaski od widzów i budzi podziw swoich naśladowców. Staje z nimi potem w kręgu, jak piłkarze przed konkursem rzutów karnych, i każdemu z osobna dziękuje za jego wkład w „przedsięwzięcie”. Scena, w której głosi Kazanie na górze, jest skonstruowana, jakby to był występ gwiazdy rock and rolla.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Jerzy Urban i milicjanci miłosierdzia

Jeśli „The Chosen” przedarło się do masowej wyobraźni, to za cenę straszliwej banalizacji. Stworzenia postaci Chrystusa na miarę naszych skarlałych potrzeb i kurczących się możliwości – sympatycznego gościa, z którym fajnie jest połazić po Judei i powkurzać Rzymian (bo już faryzeuszy niekoniecznie, nie chcemy przecież wyjść na antysemitów). Faceta, który bardziej sprawia wrażenie wymarzonego zięcia niż Zbawiciela Świata. Bohatera przyjemnego serialu: jednego z kilku, które akurat oglądam.

Nareszcie, doczekaliśmy się: serial o Jezusie, przy oglądaniu którego nie robią sobie autostrady z naszych pleców ciarki wstydu. Serial, który się ogląda; nie jak lekturę obowiązkową na lekcjach katechezy, ale na równi z produkcjami Netflixa czy HBO. Nie stoi za nim jednak żadna wielka platforma streamingowa, ale największa w historii akcja crowdfundingowa. „The Chosen” obejrzało już ponad 250 mln ludzi, a serial, którego trzeci (z planowanych ośmiu) sezon właśnie się zakończył, został przetłumaczony na 50 języków. Zachwycają się wszyscy – niewierzący, protestanci i katolicy. Zarówno duchowni, jak i świeccy. Oto nadeszła popkulturowa rekonkwista; Mesjasz pomoże nam odebrać świat seriali z rąk lewaków, uczynić go narzędziem ewangelizacji.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS