Piotr Uklański: „Naziści” nie pomogli mi w karierze

Nie mogę komentować tożsamości niemieckiej czy amerykańskiej, tylko swoją, polską. Nigdy nie czułem się też artystą, który ma ludziom uprzyjemniać czas i być uwielbiany. Może za to przybyło mi kilku więcej wrogów - mówi Piotr Uklański, artysta multimedialny.

Publikacja: 28.10.2022 10:00

Piotr Uklański: „Naziści” nie pomogli mi w karierze

Foto: archiwum prywatne

Plus Minus: W Bibliotece Polskiej w Paryżu trwa pańska wystawa „Il Tormento di Chopin”, czyli „Udręka Chopinowska”, sugerująca, że jej źródłem była zakazana miłość słynnego kompozytora do mężczyzn.

Ta szacowna instytucja szczyci się podtrzymywaniem czy też może odkurzaniem tożsamości. Nieprzypadkowo zatem znajduje się w niej portret Tytusa Wojciechowskiego, bo przedstawia obiekt westchnień i zabiegów Chopina. A „tormento” znaczy więcej niż udręka – to wewnętrzna tortura. Dla mnie Chopin jest symbolem, marką. Z jednej strony był przecież pełnym żalu emigrantem, a z drugiej – jego imieniem zostało nazwane warszawskie lotnisko. Potraktowałem go trochę jako pretekst do mojej prezentacji, bo też jestem artystą emigrantem, przepełnionym żalem i wewnętrznym bólem (śmiech).

Emigrantem stał się pan z własnej woli.

Poniekąd. Nie byłem uciekinierem politycznym. Wyjechałem w 1990 roku wiedziony ciekawością zobaczenia Nowego Jorku, innego świata niż Warszawa, Polska. Wcześniej wysłałem swoje rysunki do znanej Cooper Union School for the Advancement of Science and Art w Nowym Jorku. Zaakceptowano je, a strasznie trudno było się tam dostać. Za naukę nie musiałem płacić, bo szkoła jest bogata i stać ją na stypendia dla studentów. Na papierze wszystko wychodziło więc fajnie, ale był to początek koszmaru, bo musiałem sam się wyżywić i zapłacić za mieszkanie, na co nie miałem zasobów finansowych. Chodziłem do szkoły i pracowałem. Było ciężko. Stąd chyba ten ból Chopinowski – on nadal we mnie jest!

Droga powrotu nie była przecież zamknięta.

Nie miałem wyboru, musiałem wspomagać finansowo moją mamę. Poza tym wtedy jeszcze było obowiązkowe wojsko po studiach.

Nie podobały się panu te w warszawskiej ASP?

Warszawska akademia wydawała mi się wtedy bardzo dusznym miejscem, czułem się tam strasznie zamknięty, skodyfikowany. Dopiero Marek Konieczny, artysta, który przyszedł z zewnątrz jako profesor wizytujący, pokazał nam, że można inaczej, niż proponowano na uczelni – patrzeć na artystę, sztukę, życie. Wywarł wpływ na moją postawę, podobnie jak Zbyszek Warpechowski, z którym do dziś utrzymuję kontakt. Ich postawy artystyczne uświadomiły mi, że schematy są po to, żeby je rozbijać. I tym był dla mnie wyjazd. Jako rozgorączkowany młody człowiek chciałem wtedy wszystkiego od razu, dziś patrzę na to jednak z innej perspektywy. Coraz częściej zastanawiam się, czy może nie za wcześnie wyjechałem. Ale kiedy już się jest w Nowym Jorku, to chce się sobie udowodnić, że człowiek sobie poradzi. Im jest trudniej, tym bardziej się chce. I tak było ze mną.

Czytaj więcej

„Zanim wystygnie kawa”: Parujący wehikuł czasu

Wiele było barier?

Wiedziałem, że będę mógł wykorzystać w swojej sztuce fotografię, której się uczyłem, więc ją chłonąłem. Nie było superwarunków, musiałem wciąż pracować zarobkowo. Po trzech–czterech latach zacząłem więcej zarabiać, chociaż nadal miałem regularnie 12–14-godzinny dzień pracy. Najpierw zdobyłem fach związany z restaurowaniem antyków. Potem pracowałem w studiach fotograficznych i wtedy czułem się już jak król: pracowałem pięć dni w tygodniu po 12 godzin, a w weekendy robiłem sztukę. Zamiast ośmiu dolarów na godzinę płacili mi dwadzieścia. I to był skok życiowy.

To był przełom?

Taki moment przyszedł, kiedy zdecydowałem się pójść na swoje, by robić sztukę i tym na siebie zarabiać. I oczywiście znowu było na to za wcześnie, nie miałem odłożonych pieniędzy, a kalkulacje, że będą systematycznie wpływać, zawiodły. To była bardzo stresująca sytuacja, bo choć nagle miałem dużo czasu, nie mogłem się nim cieszyć, tylko musiałem robić wszystko, żeby go nie zmarnować.

W 2000 roku przyjechał pan do Zachęty z pierwszą dużą wystawą „Naziści” składającą się ze 164 barwnych fotografii zagranicznych i polskich aktorów w filmowych rolach nazistów. Spodziewał się pan skandalu, który wywołał Daniel Olbrychski pocięciem szablą tych fotografii?

Wcześniej „Naziści” byli pokazywani w Berlinie i w Londynie i już tam zanosiło się na skandal, bo wystawa została oprotestowana, zanim ją powieszono. W Londynie większość głosów wyrażających sprzeciw spadła na instytucję, a jeszcze bardziej na tych, którzy ją finansowali. Miałem więc przedsmak, co może się zdarzyć w Zachęcie. To z kolei pomogło mi jak szczepionka – zahartowałem się. Oczywiście, były sytuacje nerwowe, bo temat stale wałkowała prasa. No i skończyło się dość nieprzyjemnie, do dziś nie wiem, czy Anda Rottenberg musiała opuścić stanowisko w Zachęcie ze względu na tę wystawę czy też z innych powodów.

Z tego, co pan mówi, wynika, że był gotowy na niestandardowe reakcje. A może nawet ich oczekiwał?

Miałem wcześniej w Polsce wystawy: w Sandomierzu w 1993 roku, w Lublinie w 1994. I było o nich cicho.

Bo nie miały takiej siły rażenia.

Nie tworzę z myślą o sile rażenia czy też rozgłosie, choć oczywiście chciałbym pochwał, poklepywania po plecach. Ale też interesuje mnie uznanie ze strony kilku co najwyżej osób, tych potrafiących odczytać moje prace. Ale oczywiście kiedy praca wychodzi z pracowni na zewnątrz, jej odczyt należy do widzów. Publiczność przynosi ze sobą swój ładunek wiedzy, emocji, oczekiwań. Warto wspomnieć, że dwanaście lat po „Nazistach” w tej samej Zachęcie na mojej wystawie „Czterdzieści i cztery”, gdzie były prace wcale nie mniej dyskusyjne, reakcja publiczności i mediów była bez porównania bardziej wyważona.

No właśnie: „Czterdzieści i cztery” to aluzja do poetyckiego proroctwa Adama Mickiewicza, zapowiadającego nadejście wskrzesiciela narodu. Co najmniej kilka pańskich wystaw układa się w cykl polemik z mitologią narodową. Symbole Jana Pawła II, Solidarności – to prace o polskich symbolach, które powstały po 2004 roku, po wejściu Polski do UE. Gniecie pana Polska?

Nie mogę komentować tożsamości niemieckiej czy amerykańskiej, tylko – swoją. Polską. Zrobiłem wystawę „Polonia” w Paryżu w 2005 roku, w samym środku awantury o tzw. polskiego hydraulika, czyli obaw Francuzów wobec pojawienia się u nich pracowników ze wschodu po rozszerzeniu UE. Zrobiliśmy plakat pisany cyrylicą, po rosyjsku, który był samodestruktywnym komentarzem, bo dla Francuzów nie miało do końca znaczenia, czy jest się z Polski, Słowacji, Słowenii czy Rosji. Wszystko to była dla nich wschodnia Europa. Kontekst pracy o Solidarności jest całkiem inny.

To był hołd?

Zdjęcie powstało w 2005 roku w czasie nagonki na Wałęsę. Od tamtego czasu sytuacja nie zmieniła się za bardzo. Myślę, że za 10–15 lat historia związku zawodowego Solidarność będzie już mityczna. Od jej świetlanych czasów upłynęło wiele lat, większość ludzi z barykad Solidarności już odeszła. Im mocniej politycy próbują zdekonstruować mit Wałęsy, tym bardziej staje się on symbolem. A pomysł, żeby zdekonstruować emblematy Solidarności, nie jest równoważny z tym, że uda się stworzyć nowe. Więc miejmy nadzieję, że tamte symbole z lat 80. przetrwają.

Na wystawie „Polska” w 2019 roku w Muzeum Narodowym w Krakowie, pokazując 54 małe zdjęcia z lat 2015–2018, mnożył pan nasze symbole i grał na emocjach.

Inspiracją były wyniki ostatnich wtedy wyborów w Polsce, a także setna rocznica odzyskania niepodległości. W końcu to miasto jest sercem Polski. Pośrodku rzędu fotografii zostało wycięte w ścianie małe okienko, z widokiem na Polskę.

A portret Jana Pawła II z 2004 roku, utworzony z setek brazylijskich żołnierzy, z czego się wziął?

Zostałem zaproszony na biennale w São Paulo, w szacownej instytucji, w której Polacy pojawiali się od lat 50. XX wieku. Potrzebna była nowa, niepokazywana dotąd praca. Kiedy okazało się, że w Brazylii są dosyć żywe tradycje katolickie, pomyślałem, że spróbuję im dać to, czego, jak sądziłem, oczekiwali od polskiego artysty w tamtym czasie, czyli na przykład portretu Jana Pawła II. Już wcześniej robiłem zdjęcia, angażując grupy osób, które rekonstruowały obraz. Z drugiej strony w trakcie rozmów powiedziano mi, że armia brazylijska miała niezbyt dobrą opinię w przeszłości i próbuje robić wszystko, żeby poprawić swój wizerunek w społeczeństwie. Dlatego byli zainteresowani realizacją projektu ze mną. Tak powstało zdjęcie na poligonie.

Jeśli pan mówi, że nie robi prac dla rozgłosu, to dlaczego w 2003 roku w Artforum za niemałe pieniądze pokazał pan gołą pupę Alison Gingeras?

To był nasz wspólny projekt. Ja zrobiłem zdjęcie, a ona napisała tekst wyjaśniający ten anons. Postanowiliśmy skonfrontować w agresywny, konfrontacyjny sposób stygmatyzowanie przez świat sztuki związku artysty z kuratorką pracującą w ważnej instytucji, jak Centre Pompidou. Chcieliśmy też zrobić z tego dzieło sztuki.

Spotkało się ze zrozumieniem?

Niestety nie. Poprosiłem galerie, z którymi współpracowałem, żeby sfinansowały ten anons. Zgodziły się, chociaż nie wiedziały, jak będzie wyglądał. Dano mi carte blanche. Gdy to ogłoszenie się ukazało, jeden z galerzystów stwierdził, że będzie kluczem do trumny w karierze, bo wszyscy są obrażeni. Nikt nie mówił, że mieliśmy fantastyczny pomysł. Czuliśmy się trochę sparaliżowani. Pojawił się też mocno niechętny głos bardzo znanego krytyka z Nowego Jorku. Potem po 20 latach odwołał swoje słowa, stwierdzając, że z perspektywy czasu widzi, że to był bardzo dobry projekt. W przeciwieństwie do „Nazistów” ta wszechogarniająca krytyka zabolała mnie wtedy. Odporność się ulotniła, a obnażyłem się kompletnie.

Poza tym, że było o tym projekcie głośno, przełożył się on na coś konkretnego w karierze?

Nie. Podobnie jak zniszczenie „Nazistów” przez Olbrychskiego – choć było o nich głośno – nie mogłem ich sprzedać.

Sześć lat później udało się to za monstrualną kwotę 570 tys. funtów, czyli 2,7 mln zł.

Tak. Ale grecki kolekcjoner, który kupił moją pracę, nie miał pojęcia, kto to jest Daniel Olbrychski. Afera z „Nazistami” nie przełożyła się ani na zaproszenia, ani na brak tych zaproszeń. Z kolei z projektu z Gingeras powstała edycja fotografii, którą dałem sponsorom anonsu, a oni je spieniężyli. Czy taka sprzedaż to sukces? Udało mi się spłacić długi. Nigdy nie czułem się artystą, który ma ludziom uprzyjemniać czas i być uwielbiany. Może tylko przybyło mi kilku więcej wrogów.

Czytaj więcej

Świetność i kryzys największej sceny narodowej

A Katarzynę Kozyrę, która oskarżyła pana o plagiat, traktuje pan jako swojego wroga?

Nie zgadzam się z jej oceną, że kradzieżą było użycie zdjęć z perfomance’ów innych artystów, z których zrobiłem potem obrazy. Zawłaszczenie – jak najbardziej. Pirackie – jak najbardziej. Powiedzmy nawet – gwałtowne. To był taki duszący uścisk miłosny. Uważam, że to wszystko mieści się w zakresie pojęcia dzieła sztuki. Z drugiej strony nie dziwię się, że były takie reakcje i pozwy sądowe.

Został pan pozwany?

Tak, przez dwóch artystów i jeden proces, już po odwołaniu do Sądu Najwyższego, przegrałem. A drugi wciąż się toczy, chyba już dziesięć lat.

Czy wydany w 2010 roku album z wczesnymi pracami to prowokacja? Ich autorem jest pan w wieku przedszkolnym. Po co pan to wydał?

Może po to, żeby skomplikować swoją biografię? Wszystkie te rysunki zatrzymała moja mama, a nie ja. W książce są dwa teksty: jeden psychologa, który powstał na podstawie tych rysunków. I drugi, który jest przedrukiem artykułu napisanego w 1976 roku, w „Tygodniku Powszechnym” o mojej mamie, która przechodziła przez bardzo trudną sytuację związaną z rozwodem z moim ojcem. Na tyle trudną, że dziennikarz napisał o tym artykuł. Więc nazwijmy, że ten album to zawoalowany autobiograficzny produkt.

Jest pan scenarzystą i reżyserem filmu „Summer Love”, który nie tylko był pokazany na FFF w Gdyni w 2015, ale nawet miał nominację do Gucci Group Award 2007. Akcja toczy się na Dzikim Zachodzie, ale zdjęcia powstawały w Polsce. Po co panu ten film?

Bolszewicy mówili, że film to najważniejsza ze sztuk.

Ale chyba się pan z Sowietami nie utożsamia?

Nie. I dlatego nakręciłem tylko ten jeden film (śmiech). To jeden z tych projektów, które – tak jak papież z żołnierzami – były w zamyśle kompletną kliszą kulturową. W tym przypadku opowiadającą, że trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie. Obsada została skonstruowana dość prześmiewczo: Katarzyna Figura z „Pociągu do Hollywood” i Bogusław Linda, nigdy chyba niewykorzystany w pełni w polskim kinie, ale nie mniej wielbiony. Na trzy dni przyjechał na zdjęcia Val Kilmer, który nie wypowiada w filmie żadnej kwestii, jest tylko ciałem, metaforycznym obiektem pożądania. Udało mi się zebrać pieniądze na produkcję, ale wielu rzeczy nie byłem świadomy. Jedną z nich było, że do filmu potrzeba nie tylko sali kinowej, ale i odpowiedniej promocji. Film był dystrybuowany w wielu krajach – Czechach, Brazylii, USA itd., pokazywany w wielu instytucjach sztuki, m.in. w Whitney Museum, ale – ogólnie rzecz biorąc – ani krytycy sztuki, ani jej odbiorcy nie byli wtedy w stanie skonsumować tzw. prawdziwego filmu, który zaproponowałem. Było chyba na to za wcześnie, może dziesięć lat później byłoby inaczej. Nie wiedziałem też, że świat filmu jest dużo bardziej skodyfikowany niż świat sztuki. Pamiętam spotkanie z firmą, która miała dystrybuować film w USA. Powiedzieli, że bardzo im się podoba, ale nie wezmą go do dystrybucji. Bo jest po angielsku, a oni zajmują się produktami zagranicznymi w Stanach, które muszą być w obcych językach. I tak mój projekt znalazł się w oryginalnej, trudnej do określenia przestrzeni. Nie miałem nadziei, że zdobędzie Oscara czy będzie w Wenecji, choć to ostatnie się udało. Tak naprawdę chciałem, żeby był na półkach w supermarkecie.

W 2015 roku miał pan przekrojową trzyczęściową wystawę „Fatal Attraction” w prestiżowym Metropolitan Museum w Nowym Jorku. W tym samym roku odbyła się też pańska ostatnia indywidualna i zbiorowa wystawa w Gagosian Gallery, z którą był pan związany w USA. Gdzie pan zniknął?

Można dodać, że w tym samym roku miałem ostatnią wystawę w Fundacji Galerii Foksal w Warszawie.

Czytaj więcej

Wilhelm Sasnal. Właściwy artysta we właściwym momencie

Czyli jest pan teraz wolnym strzelcem?

I nie szukam randki.

Zna pan świat sztuki w USA i Polsce. Więcej jest między nimi różnic czy podobieństw?

Bardzo trudne pytanie, na które nie ma oczywistej odpowiedzi. W tej chwili w amerykańskim świecie sztuki jest mnóstwo pieniędzy. I chociaż kreują one ten świat, nie mają nic wspólnego ze sztuką – są tylko po to, by korzystnie, z zyskiem inwestować. W Polsce pieniądze też odgrywają rolę, ale nie jest to aż taka aberracja, bo i sumy są mniejsze. Kultura w Polsce wciąż nie jest traktowana jako inwestycja, przynajmniej z punktu widzenia prawa podatkowego. Nie ma na przykład odpisów podatkowych, które zachęcałyby zamożnych do wkładania w nią kapitału, a następnie przekazywania dzieł sztuki do muzeów. Perwersją jest, że rząd PiS-u jest jedyną frakcją polityczną inwestującą, jak również eksploatującą symboliczny kapitał kulturowy. Problemem jest, jak to się odbywa. Ale to i tak lepiej niż w USA,  gdzie wsparcie kultury, muzeów jest kwestią prywatnych donatorów, bo ministerstwa kultury tam nie ma.

Może to lepiej?

W Stanach są inne problemy. Szala jest przechylona diametralnie w drugą stronę. Instytucje, ażeby zdobyć finansowanie od prywatnych sponsorów, stają się od nich bardzo zależne, wręcz służalcze. No i artyści w Ameryce muszą mocno stąpać po ziemi. Nie mają tam praw ani oczekiwań ochrony ze strony państwa, jak artyści w Polsce. Czego tym ostatnim można pozazdrościć.

Kiedy będzie pana wystawa w Polsce?

Może w przyszłym roku, na razie pracuję nad tym.

Piotr Uklański (ur. 1968)

Artysta posługujący się różnymi mediami – fotografią, instalacjami, wideo i performance’em. Studiował w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Jego wystawy organizowano w wielu muzeach i galeriach Europy i USA. |Prace Uklańskiego znajdują się m.in. w zbiorach Metropolitan Museum of Art i Museum of Modern Art w Nowym Jorku, Tate Modern w Londynie, Museum of Modern Art w Chicago, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Migros Museum für Gegenwartskunst w Zurychu czy Fundacji François Pinaulta.

Kontrowersyjni „Naziści” – 165 fotosów zebranych przez Piotra Uklańskiego w jedną kompozycję. Pracę

Kontrowersyjni „Naziści” – 165 fotosów zebranych przez Piotra Uklańskiego w jedną kompozycję. Pracę w 2006 r. sprzedano w Londynie za 568 tys.funtów. Było to wówczas najdroższe polskie dzieło sztuki współczesnej

Stefan Boness/Ipon/Imago Stock and People/east news

Plus Minus: W Bibliotece Polskiej w Paryżu trwa pańska wystawa „Il Tormento di Chopin”, czyli „Udręka Chopinowska”, sugerująca, że jej źródłem była zakazana miłość słynnego kompozytora do mężczyzn.

Ta szacowna instytucja szczyci się podtrzymywaniem czy też może odkurzaniem tożsamości. Nieprzypadkowo zatem znajduje się w niej portret Tytusa Wojciechowskiego, bo przedstawia obiekt westchnień i zabiegów Chopina. A „tormento” znaczy więcej niż udręka – to wewnętrzna tortura. Dla mnie Chopin jest symbolem, marką. Z jednej strony był przecież pełnym żalu emigrantem, a z drugiej – jego imieniem zostało nazwane warszawskie lotnisko. Potraktowałem go trochę jako pretekst do mojej prezentacji, bo też jestem artystą emigrantem, przepełnionym żalem i wewnętrznym bólem (śmiech).

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi