Nakładające się na siebie pandemia, wojna i zmiana klimatu zgotowały ludzkości największy kryzys energetyczny w historii. Choć czynniki te nie mają równego wpływu na sytuację, to jednak jej rozmiar jest konsekwencją wystąpienia trzech poważnych i ogólnoświatowych zaburzeń w dość krótkim czasie.
Najpierw koronawirus gwałtownie zatrzymał światową gospodarkę okresem lockdownów, by następnie równie szybko pchnąć ją na tory coraz większego zużycia energii. W marcu 2020 r. producenci ropy naftowej byli gotowi dopłacić za jej odbiór, bo kończyło się miejsce w magazynach, ale już w marcu 2021 r. cena tego surowca wróciła do przedpandemicznych poziomów, by przez kolejne 11 miesięcy rosnąć. Potem rozpoczęta przez Rosję wojna z Ukrainą zaowocowała przerwaniem łańcuchów dostaw surowców energetycznych do Europy. Przez pewien czas w 2022 r. trzy z czterech głównych gazociągów łączących rosyjskie złoża z europejskimi odbiorcami (Jamał, Nord Stream, Turk Stream) były wyłączone, a czwarty (Braterstwo) tłoczył minimalne ilości surowca. Z kolei globalne ocieplenie przyniosło Chinom największą od 60 lat falę upałów, która – zwiększając zapotrzebowanie na moc – obniżyła poziom wody w rzekach, zaburzając w ten sposób pracę elektrowni wodnych i zmuszając do zwiększenia produkcji energii z bloków zasilanych węglem kamiennym. Traf jednak chciał, że chińskie regiony górnicze zostały akurat dotknięte przez… ulewy oraz powrót Covid-19, co zredukowało wydobycie, podniosło ceny węgla i zagroziło deficytami tego surowca.
Wszystkie te problemy bardzo szybko uwidoczniły się w cenach surowców energetycznych. Baryłka ropy Brent kosztowała w maju 2022 r. 112 dolarów, najwięcej od ośmiu lat. Ceny gazu w kontraktach futures na holenderskiej giełdzie TTF sięgnęły w sierpniu poziomu 339 dolarów za megawatogodzinę, podczas gdy w normalnych warunkach za surowiec ten płaciło się kilkanaście razy mniej. Za tonę węgla w portach ARA płaciło się 440 dolarów, czyli około dziewięciu razy więcej niż we wrześniu roku 2020. Z kolei ceny dostawy energii elektrycznej na rok 2023 zostały na wielu rynkach w Europie wycenione w ciągu ostatnich tygodni najwyżej w historii – sięgały poziomu nawet 387 dolarów za megawatogodzinę, siedmiokrotnie wyższego niż rok wcześniej. Nie lepiej było na rynku bilansującym – historyczny rekord padł m.in. w Polsce, gdzie w lipcu za megawatogodzinę trzeba było zapłacić prawie 2500 zł, czyli dziesięć razy więcej niż normalnie.
Wiele wskazuje na to, że najgorsze dopiero nadejdzie. Koronawirus chyba nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, o czym mogą świadczyć doniesienia na temat nowych ognisk np. w Chinach, kraju niezwykle ważnym dla światowego rynku energii – choćby ze względu na prymat w wydobyciu węgla kamiennego. Z kolei zbliżająca się do Europy zima przyniesie ze sobą również energetyczne oblężenie ze strony Rosji, która stawia wszystko na kartę szantażu gazowego, odcinając od dostaw błękitnego paliwa nawet dotychczasowych najwierniejszych klientów w nadziei na zniesienie sankcji i osłabienie bohaterskiej Ukrainy. Do tego dochodzą zmiany klimatu i długi okres tzw. La Niña, anomalii pogodowej, która najprawdopodobniej będzie trwać trzecią zimę z rzędu, niosąc ze sobą intensywniejsze burze oraz susze, spotęgowane przez globalne ocieplenie. Innymi słowy mówiąc: jest źle, a może być jeszcze gorzej.
Czytaj więcej
Postępujące globalne ocieplenie przyniesie ze sobą nie tylko zmianę warunków klimatycznych, paradygmatów gospodarczych czy systemów energetycznych. Wysokie koszty z tym związane już dziś wykorzystywane są w brutalnej walce politycznej.