Czy czytanie świadczy o przynależności do elity?

O kondycji intelektualnej polskiego społeczeństwa ma świadczyć to, że czytamy coraz mniej książek. A może to klasowy fetysz? Bo tak naprawdę czytamy więcej niż kiedykolwiek przedtem.

Publikacja: 22.07.2022 10:00

Mirosław Owczarek

Mirosław Owczarek

Foto: Mirosław Owczarek

Na festiwalu Góry Literatury w Nowej Rudzie noblistka Olga Tokarczuk powiedziała tak: „Ja nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, by szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć kompetencje, mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze”. Po czym jeszcze dorzuciła: „Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje katharsis”. Po czym rozpętała się burza.

Część lewicy natychmiast zareagowała oburzeniem, że Tokarczuk przedstawia klasistowskie stereotypy, że obraziła ludzi, którzy nie rozumieją jej książek. Lewicowa aktywistka Maja Staśko napisała w sieci: „Tokarczuk nie chce, by jej książki trafiały pod strzechy, bo ona »nie pisze dla idiotów«. To jest podejście do ludzi, które zawsze mnie mierziło. Pod strzechami mieszkają idioci, którzy nie myślą i nie czują? Nie dość, że to nieprawdziwe, to jeszcze głęboko pogardliwe. Niestety”. Również posłanka lewicy Paulina Matysiak uznała, że takie wypowiedzi jak noblistki mogą tylko zrazić potencjalnych czytelników.

Ale i prawa strona szybko skrytykowała wypowiedź Tokarczuk, zarzucając jej elitaryzm, który już łatwo wykorzystać politycznie, by mówić o zdegenerowanych elitach III RP, które pogardzają zwykłym ludem, mieszkającym rzekomo pod strzechami. „Potęga »elit« w pigułce” – napisała Marzena Paczuska, niegdyś szefowa „Wiadomości” w ekipie Jacka Kurskiego.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: W wakacje odświeżam stare lektury

„Dowiedziałem się, że Tokarczuk nie pisze dla mnie” – ironizował Sławomir Jastrzębowski, były naczelny „Super Expressu”, później piarowiec współpracujący m.in. z byłym rzecznikiem Prawa i Sprawiedliwości Adamem Hofmanem, sugerując, że to on jakoby mieszka pod strzechą.

Były szef radiowej Trójki Wiktor Świetlik z kolei stwierdził, że Tokarczuk „ze swoimi kompleksami i elitarnością jest dokładnym zaprzeczeniem tego, czym była polska inteligencja”. Idąc tym politycznym tropem, uznał, że podobnie jak sympatycy opozycji Tokarczuk gardzi narodem i stanowi inteligencji antytezę.

Noblistki bronił w internetowym wpisie Jakub Żulczyk, tłumacząc, że Tokarczuk podkreślała raczej wspólnotowość „inteligenckiej rodziny”, która zawiązuje się na takim festiwalu, ale nawet jej obrońcy, jak Mariusz Szczygieł, uznali, że użyła zbyt mocnych słów.

To nie burza w szklance wody w środku sezonu ogórkowego. W zeszły poniedziałek wypowiedź Tokarczuk zajmowała piąte miejsce w trendach Google’a. We wtorek i środę zajmowała drugie miejsce w trendach serwisu społecznościowego Twitter. Według Instytutu Monitorowania Internetu i Mediów Społecznościowych w ciągu dwóch pierwszych dni mijającego tygodnia zasięg hasła #Tokarczuk wynosił 3 mln.

Spór, jaki wybuchł po słowach noblistki Olgi Tokarczuk, absolutnie nie powinien być zignorowany. To bowiem spór fundamentalny o to, kim jesteśmy jako wspólnota, kim chcemy być, za kogo się uważamy, co myślimy o sobie samych. To spór równie ważny jak sama literatura, której on dotyczy. Bo pokazuje, jak dokładnie wygląda intelektualna mapa Polski, jak wyglądają pewne kulturowe fetysze, ale też to, jak politycznie wykorzystuje się literaturę. Zadając pytanie o to, kim są lub powinni być czytelnicy książek, trąciła struny, które bardzo mocno rezonują w polskiej duszy. Bo spór o czytelnictwo mówi wiele o kondycji naszego społeczeństwa.

Fakty i interpretacje

Krytycy Tokarczuk, zarzucający jej, że mówienie o tym, iż czytanie ze zrozumieniem wymaga pewnych kompetencji kulturowych, to przejaw klasizmu, dają paradoksalnie dowód braku własnych kompetencji kulturowych. Fraza „trafiać pod strzechy”, której użyła, według „Wielkiego słownika języka polskiego” oznacza bycie szeroko rozpowszechnionym, zyskiwać popularność. Dosłowne odczytanie tego związku frazeologicznego, że chodzi o ludzi mieszkających jakoby pod strzechami, a więc ludzi mieszkających na wsi, jest podwójnie błędne. Po pierwsze, dziś nie ma już strzech, więc od razu wiadomo, że nie jest to sformułowanie dosłowne. Po drugie, zgodnie ze słownikowym znaczeniem, Tokarczuk powiedziała po prostu, że jej książki nie będą masowo czytane. Komu się to kojarzy ze słomianym pokryciem dachu, nie umie lub nie chce złapać przenośnego sensu tej frazy.

W dodatku, biorąc pod uwagę co roku przedstawiany raport o czytelnictwie w Polsce, autorka „Ksiąg Jakubowych” i „Empuzjonu” ma rację, mówiąc, że „literatura nie jest dla idiotów”. Według najświeższej edycji badania Biblioteki Narodowej po lekkim wzroście związanym z pandemią Polacy wrócili do nawyków nieczytania. Jedynie 38 proc. przyznało, że w ciągu ostatniego roku choćby przewertowało jakąkolwiek książkę. Na skłonność do czytania mają kolosalny wpływ czynniki demograficzne. Osoby czytające najwięcej książek (minimum siedem rocznie) mają wyższe wykształcenie, lepszą sytuację materialną i żyją w mieście liczącym ponad 200 tys. mieszkańców. Częściej książki czytają kobiety, ponieważ – jak się rzekło – czytanie skorelowane jest z wykształceniem, a kobiety są statystycznie lepiej wykształcone niż mężczyźni. W dodatku czytanie jest dziedziczne – nawyk czytania mają dzieci wychowane w rodzinach, gdzie się czyta.

Seniorzy, którzy nie czytają, nie czytali też wcześniej, zawsze spędzając wolny czas przed telewizorem. Jedynie co dziesiąty badany przez BN twierdzi, że w ostatni wolny weekend spędzał czas, czytając. Czytaniu sprzyja też poczucie bezpieczeństwa bytowego – komu brak pieniędzy, życiowych perspektyw itp., nie sięgnie po lekturę. Te dane jednak i tak są niezwykle optymistyczne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co czytają Polacy. Króluje bowiem literatura kryminalno-sensacyjna oraz romantyczno-obyczajowa. „Literaturę wysokoartystyczną”, jak to definiuje raport Biblioteki Narodowej – a do takiej z pewnością należą dzieła Olgi Tokarczuk – wybiera jedynie 9 proc. z tych, którzy w ogóle czytają książki. W porównaniu z 2020 r. to o 5 pkt proc. mniej, A zatem noblistka ma rację, zdając sobie sprawę, że trafia do naprawdę wąskiego grona odbiorców. I że pisze dla czytelników raczej wykształconych z dużych miast, którzy w rodzinach akumulują kapitał kulturowy. Tyle tylko, że to stwierdzenie prostego faktu dla wielu już jest myślozbrodnią, krokiem zaledwie od wyższościowej pogardy elit dla mas, czyli krokiem od wejścia do głównego, bardzo stereotypowego podziału społecznego, który pociąga za sobą najgłębszy podział polityczny. Stąd też jej słowa tak szybko zaczęły rezonować w publicznej debacie.

Czytaj więcej

Irena Lasota: Polityka, historia i plotki

Dlaczego? Bo język podziałów społecznych, nie wspominając już nawet o samym podziale klasowym, jest w Polsce absolutnym tabu. Już samo stwierdzenie faktu, że istnieją klasy społeczne, może zostać uznane za klasistowskie. I dlatego właśnie dyskusja wokół wypowiedzi Tokarczuk tak wiele mówi nam o nas samych. Mówi nam to, co chcielibyśmy wyprzeć ze świadomości, choćby analizując jednak szokujące dane z raportów czytelnictwa. Inna rzecz, że noblistka użyła słów, które część publiki mogła uznać za stygmatyzujące. Żeby rozumieć książki, trzeba rzeczywiście mieć rozeznanie w kulturze, ale twierdzenie, że ci, którzy go nie mają, są idiotami, może być odebrane przez wiele osób jako brak szacunku, pogarda czy dzielenie społeczeństwa na część lepszą, posiadającą to rozeznanie, i gorszą, która z różnych względów go nie ma. I znów jesteśmy tylko krok od politycznej narracji mówiącej o zadufanych w sobie elitach III RP, które zamiast realizować inteligencki etos, epatują własną lepszością, kontrastującą z niższością ludu, niższością owych „idiotów”.

Paradoksy czytelnictwa

Jednak nie wszyscy są zdania, że czytanie utrwala klasowe podziały. Na przekór klasizmowi idzie Maria Deskur, prezes Fundacji Powszechnego Czytania, która od lat alarmuje, że nieczytanie jest społecznie bardzo niedobre. – Czytanie jest ważnym ćwiczeniem dla mózgu, jest prawdziwą przyjemnością dla tych, którzy czytają książki regularnie i dzięki temu regularnemu „ćwiczeniu” mają kompetencje do tego, by je smakować, rozumieć zawarte w nich piękno – mówi „Plusowi Minusowi”, interpretując wypowiedź Tokarczuk. Ale równocześnie przekonuje, że właśnie upowszechnienie czytania daje szansę na prawdziwy egalitaryzm: – Nacisk na nie, wyrabianie nawyku czytania od dziecka, tworzy społeczeństwo równych szans, w którym każdy, każde dziecko, ma możliwość rozwijania się dzięki kontaktowi z książką – przekonuje Deskur. Jej zdaniem to właśnie upowszechnienie czytania jest najlepszym remedium na wykluczenie społeczne.

I przedstawia całą paletę zalet związanych z czytaniem: – Sprawia, że nabywamy umiejętności krytycznego myślenia. Lepiej rozumiemy związki przyczynowo-skutkowe, zwiększamy kompetencje do rozumienia rzeczywistości i ludzi. To wszystko podstawy funkcjonowania społecznego każdego z nas.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Ojczyzną jest język, a nie skrawek mapy

Pytanie tylko, czy wskaźniki czytelnictwa nie są fetyszyzowane. Ostrzega przed tym Daria Chibner z Klubu Jagiellońskiego w głośnym tekście „Czytanie jest mocno przereklamowane” w piśmie „Pressje”. „Czytanie samo w sobie nie jest czynnością ani »lepszą«, ani »gorszą« od oglądania filmów bądź grania w gry komputerowe. Książki nie posiadają monopolu na rozwijanie niektórych umiejętności. Sztampowe lektury w magiczny sposób nie spotęgują naszej wiedzy. Produkowane od sztancy kryminały nie wyniosą naszej wyobraźni na poziom mistrzowski” – pisała. „Owszem, książki mają swoje zalety. Jednakże zakres tych plusów pozostaje w ścisłym związku z ich poziomem. Przekonanie o rozwijaniu wyobraźni lub aktywizowaniu naszych szarych komórek przy literaturze niskich lotów należy do kategorii pobożnych życzeń, a nie twardych dowodów” – przekonywała już dwa lata temu.

Jej intuicje zdaje się potwierdzać cytowane już badanie czytelnictwa. Z danych Biblioteki Narodowej wynika rzeczywiście, że jeśli Polacy już coś czytają, są to książki kryminalno-sensacyjne lub – to z kolei wynik nadreprezentacji kobiet wśród czytelników – romanse. Wysokie miejsce zajmują poradniki, biografie znanych osób (głównie gwiazd kultury masowej czy sportu) oraz książki historyczne, a także podręczniki (tu liczbę czytelników zawyżają licealiści i studenci). Książki reprezentujące najwyższy poziom artystyczny znajdują się na samym końcu. Jeśli romanse i kryminały to ponad dwie trzecie wszystkich czytanych w Polsce książek, to czy rzeczywiście jest o co walczyć? Czy jest sens starać się podnosić ten wskaźnik, który nie wzbogaca nas kulturowo bardziej niż oglądanie telewizyjnych tasiemców czy też przewijanie aktualności w komórce?

Tu dochodzimy do swoistego paradoksu związanego z czytaniem. Choć bowiem eksperci alarmują, że nie czytamy, dane zarówno z Polski, jak i ze świata mogą sugerować, że wcale nie jest tak źle. Polacy bowiem rocznie kupują ok. 100 mln książek, wydając na to ponad 2 mld zł – wynika z danych Nielsen Book Scan. Liczba sprzedanych papierowych książek na świecie rośnie w tempie 18,5 proc. rocznie. Czyli choć wydawało się, że przerzucimy się wyłącznie na nośniki cyfrowe, śmierć drukowanej książki ogłoszono zdecydowanie przedwcześnie. Największy przyrost, jeśli idzie o książki, zanotowali Finowie, Estończycy i Polacy, pesymistyczne dane płyną zaś z Francji, Austrii czy Rumunii. Czyżby więc Polacy czytali mniej książek – przynajmniej tak wynika z badań – ale równocześnie kupowali ich więcej niż inne narody Europy?

Czytaj więcej

Kataryna: Sentyment do polowania na książki

Czytanie rozproszone

Na całym świecie w ubiegłym roku sprzedano książki za 26 mld dol., z czego e-booki wygenerowały zaledwie 9 proc. tej sumy. To zaś zmusza nas do skonfrontowania się z kilkoma śmiałymi tezami. Po pierwsze, może się okazać, że nasza część świata przeskoczyła pewną fazę rozwoju. Biorąc pod uwagę fakt, że szczególnie jeśli idzie o czytelnictwo gazet, Europa Środkowa i Europa Wschodnia znajdują się w europejskim ogonie, mamy do czynienia z głębokimi przemianami cywilizacyjnymi związanymi z przemianami technologicznymi.

Ponad 60 proc. Polaków twierdzi, że informacje o świecie czerpie z internetu, zaledwie kilkanaście procent z drukowanej prasy – dzienników lub tygodników. Oczywiście, jest to zgodne z trendami opisywanymi w badaniu czytelnictwa Biblioteki Narodowej, z których wynika, że pandemia radykalnie przyspieszyła proces cyfryzacji naszego społeczeństwa. Czyżby więc tylko przyspieszyła proces cyfryzacji, który w Polsce następuje szybciej niż w bardziej rozwiniętych państwach Zachodu? Może z czytaniem jest trochę tak, jak z rewolucją komunistyczną. Marks zapowiadał, że powinna ona się pojawić w społeczeństwach kapitalistycznych jako ostateczna faza rozwoju dziejów. Tymczasem przyszła w niezwykle prymitywnej Rosji, która wcale jeszcze nie przeszła przez fazę kapitalizmu. Z czytaniem jest podobnie. Rewolucja technologiczna być może znacznie silniej dotknęła społeczeństw Europy Środkowej i Wschodniej, które porzuciły tradycyjne sposoby przyjmowania informacji i stały się prekursorami rewolucji technologicznych i informacyjnych, pobijając radykalizmem tradycyjnie najbardziej technologicznie rozwinięte społeczeństwa – Amerykanów, Brytyjczyków, Holendrów, Belgów, Niemców czy Skandynawów. Wszak w tamtych krajach prasa drukowana – mimo szaleńczego tempa rozwoju nowych technologii – trzyma się relatywnie dobrze. Tymczasem gigantyczny rozwój internetu dzięki smartfonom w krajach rozwijających się południowej półkuli pokazuje podobny trend co w Europie Środkowej i Wschodniej.

Paradoksalnie osoby najbardziej związane ze światem cyfrowym, te, które korzystają z usług w świecie wirtualnym (bankowość, profil zaufany, email), to te, które częściej czytają. Pracujący przy komputerze kilka godzin dziennie to też ci, którzy znajdują się w czołówce czytelnictwa. To więc nie nośniki cyfrowe stają się zagrożeniem dla tradycyjnej książki – do słuchania audiobooków lub czytania e-booków przyznaje się jedynie 5 proc. ankietowanych, co aż tak bardzo nie odbiega od światowego trendu udziału sprzedaży książek elektronicznych w wolumenie całego rynku księgarskiego. Szczególnie że wszystkie badania wskazują, że do e-booków sięgają ci, którzy i tak już są czytelnikami, a słuchaczami podcastów również są ci, którzy czytają. Może więc czytamy znacznie więcej niż w przeszłości, lecz to czytanie jest inaczej rozłożone. Czytanie literatury pięknej być może zawsze było przywilejem elit, ale dziś proces egalitaryzacji poszedł tak daleko, że po prostu czytamy inaczej.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Kanon jest jak kręgosłup

Według amerykańskich naukowców dziś średnio przyswajamy 34 GB danych, co da się przeliczyć na ok. 100 tys. słów. Dziennie! Z roku na rok ilość przyswajanych danych rośnie o ok. 5 proc. Dla przykładu, w 2011 r. przeciętny człowiek przyswoił pięć razy więcej informacji niż 25 lat wcześniej. Może więc to narzekanie, że nie czytamy, to wyłącznie narzekanie dziadersów, niemogących pogodzić się z tym, że dziś czytamy nieporównanie więcej tekstu niż nasi przodkowie, tylko to czytanie znacznie bardziej rozproszone – są to zapowiedzi tekstów, nagłówki filmików wideo, dziesiątki, setki, jeśli nie tysiące postów na platformach społecznościowych. Owszem, to nie lektura kolejnych opasłych tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Ale być może przyswajamy średnio nawet więcej znaków dziennie niż najbardziej wysmakowani „ludzie liter” z czasów wybitnego francuskiego pisarza?

Może więc rację miała Chibner, pisząc, że większy kapitał kulturowy można wynieść z niejednego serialu na Netfliksie, HBO czy Apple TV niż z nawet najpoczytniejszego romansidła czytanego w wersji papierowej. A nośnik przestaje mieć zupełnie znaczenie, bo ważniejsza jest intelektualna i artystyczna wartość, którą można przyswajać za pomocą e-booka, podcastu czy nawet najzwyklejszego pdfa.

To, oczywiście, nie oznacza, że nie mamy żadnych powodów do zmartwień. Amerykańscy badacze ostrzegają przed kulturą rozproszenia, która jest związana z nieustannym pobudzaniem mózgu przez powiadomienia różnych serwisów, które walczą o naszą uwagę. Przyswajamy zatem więcej informacji niż dawniej, ale równocześnie trudniej nam się na dłużej skupić, przeprowadzić jakąś analizę intelektualną. Ale może po prostu oznacza to, że już na serio weszliśmy w erę „Po piśmie”, jaką kilka lat temu zapowiadał pisarz Jacek Dukaj, który zresztą sam ostatnio porzucił pisarstwo na rzecz innych aktywności?

Na festiwalu Góry Literatury w Nowej Rudzie noblistka Olga Tokarczuk powiedziała tak: „Ja nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, by szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać książki, trzeba mieć kompetencje, mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze”. Po czym jeszcze dorzuciła: „Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje katharsis”. Po czym rozpętała się burza.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi