Zaczynająca się od odgłosu wystrzału powieść Dezső Kosztolányiego, „Złoty latawiec", krąży wokół mnie w nerwowym, stukającym obcasami rytmie kroków tegorocznych maturzystów. Jej atmosfera unosiła się nad całym mijającym miesiącem jak opary maskujących ich lęk perfum i – a jakże – zapach kwitnących kasztanów. To opowieść, jak setki innych, również tych, w których i nam samym dano odegrać rolę. Klasa maturalna, a w niej atletyczny, ale za to niezbyt rozgarnięty biegacz, irytujący wszystkich kujon, obojętny na to wszystko, lecz zakochany po uszy w córce profesora arystokrata. Banał obok banału, sztanca przy sztancy, rozsadzone równiutko w szkolnych ławkach, wstające posłusznie na widok zasiadającego do pracy pisarza. Ale Kosztolányi, jak jeszcze kilku innych piszących 100 lat temu Węgrów, był czarodziejem. Nie układał zdań, tylko rzucał zaklęcia. Uwalniał dramat zaklęty w banale, jakby wyprowadzał księżniczkę z ciała żaby.
Czytaj więcej
To było trochę jak cenzura prewencyjna, choć może bliższe duchowi naszych czasów byłoby określenie „filtr rodzicielski". Zwał jak zwał, fakty są takie, że cały wieczór przesiedziałem nad książką dla dzieci. Samotnie, dodajmy, kiedy właściwi jej adresaci dawno już zasnęli. Jeśli coś mnie usprawiedliwia, to może tylko ta okoliczność, że historia filozofii dla siedmiolatków to nie taka znowu błaha lektura. I chociaż pojawiła się ona pod naszym dachem jako prezent, to postanowiłem złamać regułę dobrego wychowania i popatrzeć darowanemu Sokratesowi w zęby.
Musi być też w końcu jakiś powód, dla którego pisarze kręcą się wokół liceów i matur jak niepijący alkoholicy w okolicach barów nocnych. Kryje się w nich jakaś niebezpieczna i pociągająca jednocześnie intensywność. To jedyne w swoim rodzaju zgęszczenie, które jest solą zarówno literatury jak i czasów licealnych. Wszystko tu jest blisko, położone zaraz obok siebie – przedmioty szkolne, wiedza, której już nigdy potem nie będzie się przyswajać z taką nieprzyzwoitą wszechstronnością. Uczucia, bo przecież tylko w liceum zakochuje się i nienawidzi tak samo zapamiętale. Tuż obok siebie siedzą, notują w zeszytach te same słowa obiekty westchnień i zazdrości. Dorosłość jest już tylko wielkim rozrzedzeniem, poluzowaniem oczek tej sieci, w którą liceum łowi nasze losy.
I przejścia, pierwsze, jedyne tak bolesne pożegnania. Z niewinnością, w którą uzbrojeni przekraczamy pierwszego dnia próg liceum. I która zawsze zapodzieje się gdzieś na jego korytarzach. Ze złudzeniami, wyobrażeniami na własny temat. I na koniec wreszcie z samym liceum, ulem brzęczącym przez kilka lat od naszych lęków, namiętności i rozczarowań. To wszystko wyczarował w „Złotym latawcu" Kosztolányi, rozprawiając się przy okazji z najbardziej szkodliwym, a powielanym przy okazji każdego pożegnania maturzystów micie. „Teraz dopiero zacznie się prawdziwe życie. Wszystkie troski i marzenia, cała praca, jaką wykonaliście w tych murach, było tylko przygotowaniem".