Jan Maciejewski: Licealiści i podatnicy

"Pistolet wystrzelił" – czy opowieść może zaczynać się bardziej przewrotnie? Przecież wisząca na ścianie strzelba musi cierpliwie doczekać do ostatniego aktu przedstawienia, dopiero wtedy wypalić. A więc co, falstart? Nie, jeśli broń, o której mowa, to pistolet startowy. I jeżeli bohaterami opowieści są maturzyści.

Publikacja: 27.05.2022 17:00

Jan Maciejewski: Licealiści i podatnicy

Foto: Fotorzepa, Robert Gardzinski

Zaczynająca się od odgłosu wystrzału powieść Dezső Kosztolányiego, „Złoty latawiec", krąży wokół mnie w nerwowym, stukającym obcasami rytmie kroków tegorocznych maturzystów. Jej atmosfera unosiła się nad całym mijającym miesiącem jak opary maskujących ich lęk perfum i – a jakże – zapach kwitnących kasztanów. To opowieść, jak setki innych, również tych, w których i nam samym dano odegrać rolę. Klasa maturalna, a w niej atletyczny, ale za to niezbyt rozgarnięty biegacz, irytujący wszystkich kujon, obojętny na to wszystko, lecz zakochany po uszy w córce profesora arystokrata. Banał obok banału, sztanca przy sztancy, rozsadzone równiutko w szkolnych ławkach, wstające posłusznie na widok zasiadającego do pracy pisarza. Ale Kosztolányi, jak jeszcze kilku innych piszących 100 lat temu Węgrów, był czarodziejem. Nie układał zdań, tylko rzucał zaklęcia. Uwalniał dramat zaklęty w banale, jakby wyprowadzał księżniczkę z ciała żaby.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Milczące woły, gadające osły

Musi być też w końcu jakiś powód, dla którego pisarze kręcą się wokół liceów i matur jak niepijący alkoholicy w okolicach barów nocnych. Kryje się w nich jakaś niebezpieczna i pociągająca jednocześnie intensywność. To jedyne w swoim rodzaju zgęszczenie, które jest solą zarówno literatury jak i czasów licealnych. Wszystko tu jest blisko, położone zaraz obok siebie – przedmioty szkolne, wiedza, której już nigdy potem nie będzie się przyswajać z taką nieprzyzwoitą wszechstronnością. Uczucia, bo przecież tylko w liceum zakochuje się i nienawidzi tak samo zapamiętale. Tuż obok siebie siedzą, notują w zeszytach te same słowa obiekty westchnień i zazdrości. Dorosłość jest już tylko wielkim rozrzedzeniem, poluzowaniem oczek tej sieci, w którą liceum łowi nasze losy.

I przejścia, pierwsze, jedyne tak bolesne pożegnania. Z niewinnością, w którą uzbrojeni przekraczamy pierwszego dnia próg liceum. I która zawsze zapodzieje się gdzieś na jego korytarzach. Ze złudzeniami, wyobrażeniami na własny temat. I na koniec wreszcie z samym liceum, ulem brzęczącym przez kilka lat od naszych lęków, namiętności i rozczarowań. To wszystko wyczarował w „Złotym latawcu" Kosztolányi, rozprawiając się przy okazji z najbardziej szkodliwym, a powielanym przy okazji każdego pożegnania maturzystów micie. „Teraz dopiero zacznie się prawdziwe życie. Wszystkie troski i marzenia, cała praca, jaką wykonaliście w tych murach, było tylko przygotowaniem".

Tuż obok siebie siedzą, notują w zeszytach te same słowa obiekty westchnień i zazdrości. Dorosłość jest już tylko wielkim rozrzedzeniem, poluzowaniem oczek tej sieci, w którą liceum łowi nasze losy.

Bzdura, i to taka, że powinno się wszystkich, którzy ją bezmyślnie powielają, dla przykładu lać po gębie. Puścić wygadywanie podobnych bredni płazem oznaczałoby przyznać, że „prawdziwym życiem" są kredyty i rachunki, biurowe rozgrywki i spinanie domowych budżetów w epoce inflacji. Prawdziwe życie, to które jest godne tego słowa, kończy się w powieści Kosztolányiego zgodnie z regułami pisarskiej sztuki – wystrzałem pistoletu. Wraz z końcem liceum. Tyle że rzecz nie w nostalgii za czasami, w których wszyscy byliśmy szczupli i młodzi, ale wzięciu miary z tamtej intensywności.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Trzy porażki w dzień zwycięstwa

Rocznicowe spotkania klasy maturalnej – żadnej innej konfrontacji nie obawiam się tak jak tej. Boję się, że przekraczając próg knajpy, w której się spotykamy, nie poczuję znowu tego dreszczu, który towarzyszył mi zawsze przy wchodzeniu do klasy. Lęku, że komuś wydam się śmiesznym, radości na widok przyjaciela, nadziei, że COŚ się wydarzy. Ludzie dzielą się, bez względu na wiek, na dwa gatunki – licealistów i podatników. Ale tak czy inaczej, w kierunku jednych i drugich – pistolet wystrzelił.

Zaczynająca się od odgłosu wystrzału powieść Dezső Kosztolányiego, „Złoty latawiec", krąży wokół mnie w nerwowym, stukającym obcasami rytmie kroków tegorocznych maturzystów. Jej atmosfera unosiła się nad całym mijającym miesiącem jak opary maskujących ich lęk perfum i – a jakże – zapach kwitnących kasztanów. To opowieść, jak setki innych, również tych, w których i nam samym dano odegrać rolę. Klasa maturalna, a w niej atletyczny, ale za to niezbyt rozgarnięty biegacz, irytujący wszystkich kujon, obojętny na to wszystko, lecz zakochany po uszy w córce profesora arystokrata. Banał obok banału, sztanca przy sztancy, rozsadzone równiutko w szkolnych ławkach, wstające posłusznie na widok zasiadającego do pracy pisarza. Ale Kosztolányi, jak jeszcze kilku innych piszących 100 lat temu Węgrów, był czarodziejem. Nie układał zdań, tylko rzucał zaklęcia. Uwalniał dramat zaklęty w banale, jakby wyprowadzał księżniczkę z ciała żaby.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS