Gdzie grywacie?
Brzeska, Ząbkowska, stara Praga, warto w tym miejscu pozdrowić Grześka Domańskiego, i całą Kapelę Nicponie. Grzesiek to najlepszy bandżysta w Warszawie, to on nas ściągnął w tamte rejony. Zaczęliśmy graniem podczas „dni Bazaru Różyckiego", z trupą teatralną Warszawiaki – chyba rok 2017. Ważną rolę odegrał lokal „Pyzy, flaki gorące", właśnie na Brzeskiej. Pozdrawiam panią Kasię i pana Jarka, którzy go prowadzą. To wszystko ludzie, których spotkaliśmy na naszej drodze, ludzie, którzy kochają Warszawę. Grywaliśmy u nich, chociaż lokal jest malutki. Wcześniej grywaliśmy w barze Warszawa na Miodowej. No i na Woli – w nieistniejącym już barze na Płockiej. Tu pozdrowię jeszcze panią Hanię i pana Krzysia, bo wytwarzali tam niesamowity klimat. Zdarzały się tam historie, których może lepiej nie opowiadać.
Przeżywaliście jakieś groźne przygody? Atakował was ktoś może?
Straż miejska zabraniała nam grać na ulicy. Kiedyś próbowali nam przerwać koncert powstańczy, pierwszosierpniowy. „Nie ma takiej możliwości, żebyście zagrali, to nielegalne zgromadzenie". Jak się tłum dobrał im do skóry, jak ludzie zaczęli nazywać ich „Gestapo", poszli jak niepyszni.
A musicie mieć czyjąś zgodę?
Nie musimy, jeśli nie gramy z nagłośnieniem. Chociaż 1 sierpnia akurat mamy nagłośnienie (śmiech). Trudno. Na Starym Mieście bywały na początku tarcia z Romami. Odwracamy się, a mali chłopcy porywają nam czapkę z pieniędzmi. Gonimy ich, wtedy wychodzą nam naprzeciw starsi, postawne chłopy, od razu awantura. Ale potem się szczerze polubiliśmy. Zdarzało mi się słyszeć, jak wspomniani wyżej chłopcy zamiast „Oczy cziornyje" grają na Starówce na akordeonie „Hankę" czy inne warszawskie melodie. Nasz wpływ. Związek cygańskiej kultury z muzyką jest imponujący, razem tworzymy muzyczną mozaikę kultur, niczym w przedwojennej Warszawie.
Czyli zero zagrożeń?
Jak graliśmy w lokalach, bywało, że dochodziło do bójek, ale nie z nami. Jak ktoś ciskał w kogoś krzesłem, to był hołd dla naszej muzyki.
W lokalach gracie opłacani przez właścicieli czy za „co łaska"?
Tu pozdrawiam Adasia ryksiarza, szac chłopak. Woził ludzi obok nas, gdy graliśmy na Starówce, bo wiedział, że to dodatkowa atrakcja. To on podszedł do nas i zaproponował, żebyśmy zagrali w barze Warszawa. Polubiliśmy się tam z barmanami, Dominikiem, Kacprem, fajni ludzie, i oni pozwolili nam grać za to, co nam wpadnie do czapki. A dziś jesteśmy już wynajmowani. Zapraszają nas na obchody imprez organizowanych przez miasto czy dzielnice, ale i na prywatne, nawet wesela. Z tego można żyć, choć dla żadnego z nas to nie jest główne źródło zarobku.
Jak rząd będzie walczył z czwartą falą epidemii?
Masowy bojkot restrykcji czy ich lekceważenie stałyby się ostatecznym testem, że państwo nie działa. To nie tylko groziłoby upadkiem autorytetu władzy w walce z pandemią, ale też wszystkich zobowiązań wobec państwowych struktur.
Skoro was wynajmują, coś się ludziom w tym musi podobać. Co?
Nic nas nie oddziela od publiki, my ich zapraszamy do naszego świata. Ja w przerwach między piosenkami coś gadam, opowiadam o przedwojennej Warszawie. Nie gramy tylko piosenek stąd, czasem na przykład i lwowskie, to też jest folklor miejski.
Nauczył się pan bałaku, lwowskiej gwary?
Wydaje mi się, że posługuję się nim coraz lepiej. Język tamtego Lwowa jest fascynujący. Uczę się go z książek przedwojennych. A akcentu z filmów ze Szczepciem i Tońciem czy z legendarnej, radiowej „Lwowskiej fali".
Od początku uprawiał pan między piosenkami konferansjerkę?
Od początku. To jest performance, anegdota, ja z tego czerpię przyjemność przenoszenia się w czasie. Mam wprawić ludzi w taki stan, żeby zaczęli na ulicy tańczyć, płakać albo przeżywać wzniosłe rzeczy. Pewnie dlatego poszedłem na studia aktorskie. Może gdyby nie kapela, nie wpadłbym na ten pomysł. Moim jedynym doświadczeniem scenicznym przed szkołą aktorską była ulica i knajpa. Na egzamin wszedłem w kaszkiecie i z gitarą. Powiedziałem, że niewiele miałem dotychczas wspólnego z teatrem, ale to jest moje doświadczenie. Umówmy się: jeżeli się to państwu nie znudzi, nie przerywajcie mi.
I nie przerwali?
Nie przerwali. Chociaż oczywiście teksty do recytacji także przygotowałem. Potem moi profesorowie mówili mi, że te moje występy uliczne kolidują z systemem aktorskiej edukacji. Bywałem strofowany, szczególnie na pierwszym roku. Jestem taki, że nie ustępuję. Chciałem udowodnić ludziom, których darzę wielkim szacunkiem, że to nie kwestia wyboru: aktorstwo dramatyczne albo kapela. Mam wrażenie, że się udało.
Z czego ten opór się brał?
Może z tego, co utrwalił „Dzień świra", z przekonania, że takie muzykowanie to nie sztuka. Moim zadaniem jest zgromadzić ludzi na ulicy. Dochodzi do jakiegoś niezwykłego splotu, innego niż w teatrze. Warto było obstawać przy swoim. A zarazem umiejętności nabyte w Akademii pozwalają mi być bardziej profesjonalnym w Kapeli Sztajer.
Występujecie od kilku lat 1 sierpnia, na rocznicę Powstania Warszawskiego. Powiedział pan podczas jednego z tych koncertów, że wierzy w zjednoczenie Polaków tego dnia.
Myślę, że tak nadal jest. Moje dzieciństwo przypadło na czasy renesansu pamięci o Powstaniu. Powstańcy stali się autorytetami, stworzono Muzeum Powstania. Już jako dziecko szukałem tych weteranów, chciałem im uścisnąć dłoń, wyrazić podziw dla ich odwagi. Byłem skądinąd za mały na analizy o słuszności wybuchu Powstania.
A dziś ma pan na ten temat zdanie?
Mam poczucie, że to wszystko mogło się nie wydarzyć, ci ludzie mogli żyć, to miasto mogło stać.
Byłoby lepiej?
Nie mam wciąż wystarczającej wiedzy, i chyba nie mam prawa do takiego osądu. Nadal chylę czoła przed każdym, kto wtedy chwycił za broń. Miałem zaszczyt poznać profesora Witolda Kieżuna. On nam opowiadał, jak im odebrano młodość, musieli zdejmować przed Niemcami czapki. Zamiast się bawić, zamiast kochać, słyszeli raz po raz, że kolega z klasy zginął w obozie. Rozumiem ich żądzę zemsty. I rozumiem, że chcieli wystąpić jako armia, a nie walczyć z ukrycia. Czy to jednak usprawiedliwia osoby decyzyjne? Po operacji „Ostra Brama"? Wiedzieli, kim są Sowieci. Ojciec nie pozwala dzieciom na wszystko. Zarazem mam poczucie, że Powstanie to część tożsamości Warszawy. Tak, jestem rozdarty. Przeżywam każdego 1 sierpnia, ale razi mnie pewna jarmarczność tego patriotyzmu.
To znaczy co?
Sprzedawanie znaczka Polski Walczącej do przyklejania na samochody chociażby.
To naklejanie jest podyktowane dobrą intencją.
Rozumiem, ale tłum cieszący się z faktu, że Powstanie wybuchło, to jednak coś ponad moje siły. 77 lat temu zaczęła się hekatomba, tragedia. Brakuje mi w tym refleksji. Powtórzę: jestem rozdarty.
Zbiorowe utożsamienie się zawsze jest trochę bezrefleksyjne.
Na każdą rocznicę staram się śpiewać „Pierwszy sierpnia, dzień krwawy". Chcę oddać nadzieję, euforię w pierwszych dniach, ale i tragedię końcówki.
„Pałacyk Michla" też śpiewacie. W tym jest to, o czym pan mówił: dodawanie sobie animuszu w najcięższych chwilach.
Śpiewamy. Ale dla mnie najważniejszą piosenką z tamtych czasów jest „Niech żyje wojna" Grzesiuka. To piosenka o wydźwięku antywojennym. Janek Młynarski powiedział kiedyś podczas koncertu: dedykuję ten utwór ludziom, którzy uważają, że wojna jest OK. Wojna nigdy nie jest OK. Młodzi ludzie nie powinni zazdrościć powstańcom, że biegali z bronią.
A zarazem warto pilnować gotowości obrony ojczyzny.
Zgoda. W tym roku w przeddzień 1 sierpnia zagraliśmy koncert dla powstańców. Pojawiła się ich ósemka, tam, gdzie zwykle, u wylotu Świętojańskiej. Widziałem łzy w oczach starszych ludzi. Czuli się docenieni, to mój obowiązek, żeby tak się czuli. Kiedy widzę ich pod biało-czerwonymi flagami, budzą się emocje. W 2015 r. pewien weteran powiedział nam: „Chłopcy, mogę spokojnie umierać, bo widzę, że Warszawa żyje". Ale nie chcę obchodzić tej rocznicy tak, jakbyśmy świętowali rocznicę zwycięstwa.
Otoczenie nie uważa pana za pasjonata dziwnych rzeczy?
Chociaż zawsze miałem w rodzinie wsparcie, a dziś babcia o chłopakach z zespołu mówi jako o jej przybranych wnuczkach, wzruszając się do łez, to początkowo aprobaty nie wyrażali nawet najbliżsi. „Coś ty zgłupiał, chcesz wychodzić z muzyką na ulicę, w marynarce po dziadku? Policja cię zgarnie. Będzie wstyd". A przecież Sztajer zyskał renomę, przywraca warszawski folklor, może na nowo go tworzy. My sami ułożyliśmy kilka nowych piosenek: „Powiedz dlaczego" (napisałem słowa), „Na winklu" czy „W tramwaju 26". Przymierzamy się do komentowania w tej poetyce warszawskiej współczesności.
A koledzy z Akademii Teatralnej?
Przyjaciele uważają mnie trochę za wariata, a może trochę i zazdroszczą, mam przecież coś swojego. Nikogo nie będę zaganiał do takiej muzyki. Ale młodzi generalnie odnoszą się raczej z uznaniem. Starsi się wzruszają, najmłodsi się cieszą, bo mają ciekawą zajawkę czasów, których nie znają. Najgorzej jest ze średnim pokoleniem. To ci ukształtowani w czasach, o których traktował „Dzień świra".
Imigranci na granicy, zamieszanie w polityce
Rządowy scenariusz rozwoju sytuacji na wschodzie kraju, choć niepewny, jest wciąż jedynym, jaki przedstawiono opinii publicznej. Opozycja nie pokazała alternatywy. Przytomny głos niektórych jej polityków ginie w natłoku niespójnych partyjnych deklaracji.
Ma pan marzenia aktorskie?
Marzę o etacie w warszawskim teatrze, bo kocham Warszawę. Mam nadzieję na rolę filmową. Odtworzyć postać pana Staśka Grzesiuka, to byłby szczyt marzeń i symbioza tych dwóch pasji mojego życia. Dla mnie aktorstwo to maszyna do przenoszenia się w czasie, powiedziałem to kiedyś zapytany w Akademii. Jestem zafascynowany przeszłością.
I zamierza pan śpiewać na ulicy zawsze?
Na własny użytek nagrywam w piwnicy kawałki hip-hopowe, bywa, że też o Warszawie, to jest muzyka mojego pokolenia. Ale tak, my bez występów na ulicy nie wytrzymamy. Wystarczy dłuższa przerwa od grania, żeby każdy z chłopaków czuł w środku wewnętrzny ścisk. Ulica uzależnia, więc tak. Zamierzam grać na ulicy, choćbym miał to robić jako dyrektor Teatru Narodowego.
Krzysztof Godlewski
Student V roku Akademii Teatralnej w Warszawie, lider, solista i gitarzysta Kapeli Sztajer grającej warszawski folklor.