Krzysztof Godlewski: Przywróciliśmy ducha wspólnoty

Dziesięć lat temu grywanie po tramwajach kojarzyło się z nachalnym żebractwem, z wątpliwą jakością. Ja zamarzyłem, żeby to granie integrowało ludzi wracających do pracy. Żeby w tramwajach wytwarzała się społeczność – mówi aktor i muzyk Krzysztof Godlewski, lider Kapeli Sztajer.

Publikacja: 17.12.2021 16:00

Kapela Sztajer. W środku, z gitarą – Krzysztof Godlewski

Kapela Sztajer. W środku, z gitarą – Krzysztof Godlewski

Foto: Fotorzepa, Aleksandra Kustra

Plus Minus: W „Dniu świra" Marka Koterskiego jest scena, w której Marek Kondrat przegania człowieka grającego warszawski folklor. „Panie, tego nikt nie słucha!" – krzyczy. A pan jako lider Kapeli Sztajer nie tylko świetnie gra taką muzykę, ale na niej zarabia.

Film znam i uważam za jedno z arcydzieł rodzimej kinematografii. Wtedy folklor warszawski kojarzono ze starociami i kiczem. Winni byli także niektórzy piewcy tego folkloru.

Kto?

Nie chcę być bezczelny, ale na przykład – z całym uznaniem dla jego zasług – Stasiek Wielanek od lat 90. Nie jestem też entuzjastą aranżacji zespołu Szwagierkolaska. Folklor warszawski zaczął niebezpiecznie trącić disco polo. Około roku 2010 zaczął się renesans. To wielka zasługa takich ludzi jak Janek Młynarski.

Ale on uprawia komercjalną stylizację. Wy gracie inaczej.

Prawda, ale mam wrażenie, że łączy nas autentyczna fascynacja muzyką „dołów", ludzi biednych, robotników. Wymienię innych, choćby nieżyjącego już Sylwestra Kozerę, który grał na bandżo w Kapeli Czerniakowskiej. To ludzie starsi ode mnie.

Pan ma 23 lata. Jak wyglądała pana droga do tej muzyki?

Jako berbeć uwielbiałem teksty Stanisława Grzesiuka czy Wiecha. I wczesne winyle Orkiestry z Chmielnej. Dużo zawdzięczam dziadkowi. On pochodził ze wschodniego Mazowsza, ja jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Warszawie. Ale on całe życie do tej Warszawy dążył, osiągnął wreszcie swoje marzenie. Ze Stoczka przeniósł się na warszawskie Bemowo. Mnie już prowadzał na wycieczki po stolicy. I to on podsuwał mi te książki. W końcu sam zacząłem się włóczyć po Bazarze na Kole albo po Bazarze Różyckiego.

Czytaj więcej

Mejza i inni. Beneficjenci ostrych podziałów

Co pana w tej tradycji tak zainteresowało?

Prostota treści i odbioru, charakterność, gwara, język. W balladzie „Dwunasta wybiła na miejskim zegarze" śpiewanej przez Grzesiuka czujemy grozę stulecia rosyjskich rządów. To jest muzyka ludowa w tym sensie, że to tekst prowadzi melodię. W tym folklorze jest magia: w czerwonych cegłach, w kaszkietach, w opiewaniu ludzi prostych, a często zajmujących się procederem przestępczym. I zachowujących w tym – może to naiwne – jakiś kodeks honorowy. Nawet jeśli to nie całkiem była prawda, aura literacka i muzyczna czyni z robotników, z przestępców, z bojowców, z ludzi będących na bakier z prawem postaci wyraziste i ciekawe. Moim zdaniem zwrócenie się ku tej muzyce to kwestia naszej tożsamości. My Polacy tak mamy, że ludzie na bakier z władzą stawali się bohaterami. Ta nasza tożsamość kształtowała się przecież w czasach zaborów. To ładnie pokazuje Szczepan Twardoch w „Królu".

Ale nie wszystkie te ballady opowiadają o przestępcach, czasem tylko o ludziach, którzy się bawią. Choćby piosenka „Chodź na Pragie".

Ale nawet tam są burdy, przepychanki z policją. Tu bijatyka, tu pijatyka, kogoś zabrakło, no trudno, chrzciny, wesele, tak się żyje. W tym jest lekkość, a to opowieść o ludziach, którzy mieli ciężkie życie, żyli w biedzie. To zresztą dotyczy także piosenek zakazanych, tych z II wojny światowej. Zawsze powtarzam podczas koncertów na 1 sierpnia, że podczas najgorszego terroru, żyjąc w piekle, Polacy potrafili się zdobywać na kpinę. Piosenki „Siekiera-motyka" czy „Nalot" to świetna broń przeciw okupantowi. I świadectwo wielkiej żywotności. To odnosi się też do czasów przed wojną i po wojnie. Wtedy z kolei piosenka była narzędziem walki z ubóstwem, z trudem codzienności. Jest lekka i zarazem nie jest. Jest frywolna i traktuje o sprawach życia i śmierci.

Nie ma w tym gloryfikacji przestępców? W „Balu na Gnojnej" Antek zabija i trafia na szubienicę.

Jeszcze lepszym punktem wyjścia do wątpliwości etycznych jest „Tango apaszowskie", gdzie bohater zabija z zazdrości ukochaną.

A wcześniej ją bije.

Nikt z nas, grających te piosenki, nie nawołuje do bicia czy zabijania. Te ballady są świadectwem czasów. Nasza świadomość społeczna jest inna, ale nie powinna nam zakazywać próby zrozumienia tamtych ludzi. W Polsce międzywojennej strzelanina uliczna nie była ewenementem. Policja strzelająca do protestujących też nikogo nie dziwiła.

Życie ludzkie miało wtedy inną wagę.

Właśnie. Moim celem było odrodzenie tego folkloru. Dziesięć lat temu grywanie po tramwajach kojarzyło się z nachalnym żebractwem, z wątpliwą jakością. Ja zamarzyłem, żeby to granie integrowało ludzi wracających do pracy. Żeby w tramwajach wytwarzała się społeczność. My nie odtwarzamy tamtej tradycji, my ją próbujemy kontynuować. My wracamy na ulice, na skwery.

To czas powiedzieć, jak powstała Kapela Sztajer.

Miałem 15 lat, to był rok 2013. Zaproponowałem przyjacielowi ze szkoły muzycznej Wojtkowi Sitkowi wspólne granie. To było ZPOSM im. Grażyny Bacewicz nazywane Tyszkiewiczem – od nazwy ulicy. Ja byłem gitarzystą, on skrzypkiem. Bierzemy swoje instrumenty, wkładamy kaszkiety, marynarki po dziadkach. Zaczęliśmy rzępolić na ulicy, wielce uradowani, że ktoś nam wrzuca do czapki pieniądze. I tu zdarza się coś pięknego. Gramy na Starym Mieście, pada deszcz, chowamy się pod wiatą przy ruchomych schodach. Zgromadzeni tam ludzie zaczęli nas zachęcać, żebyśmy zagrali. I nagle pojawia się chłopaczek, nie obrazi się, podobny do galicyjskiego chłopa we współczesnym świecie. Zaczął na akordeonie dogrywać do naszych melodii. On grał na Starówce piosenki sądeckie, bo stamtąd pochodzi. Tak się zaczęła przyjaźń mojego życia.

On, czyli?

Julek Skirło, uczył się w Krakowie, do stolicy przyjeżdżał na lato. Nie znał tych utworów, grał ze słuchu.

Co wyście wtedy grali?

„Nie ma cwaniaka nad warszawiaka", „Balladę o Wiśniewskiej", piosenki Jaremy Stępowskiego. Gdybyśmy wtedy nie spotkali przypadkiem Julka, może dalibyśmy sobie spokój. On wniósł wielką wrażliwość muzyczną i miłość do muzyki ludowej wszelkiego rodzaju. Potem dołączył nasz szkolny kolega Karol Lewandowski, świetny pianista, który wziął z domu swojej ciotki 100-letnią bandżolę i nauczył się na niej grać. Była nas już czwórka. Ludzie podchodzili na ulicy, dawali wizytówki, proponowali występy w lokalach. Trzeba było się nazwać, założyć stronę na Facebooku. Nazwa Sztajer to rok 2014.

Czytaj więcej

„Wesele 2” Smarzowskiego: Na wojnie ze współczesną Polską

Dużo na tym zarabialiście?

Sporo, choć my na ulicy nie gramy dla pieniędzy. Byliśmy na początku ewenementem. Grupa gnojków w zbyt dużych marynarkach gra muzykę, która nie jest kojarzona z młodzieżą. Animuszu dodawali nam ludzie. Kiedy do naszej muzyki na ulicach zaczęły tańczyć pary, gromadzić się tłumy, objawiać entuzjazm, było po co grać. Zaryzykuję twierdzenie: to trudniejsze niż granie w teatrze. Tu na ulicy nikt nie kupuje biletów, by nas zobaczyć. Mamy niewiele czasu, żeby zatrzymać ludzi śpieszących za swoimi sprawami. W lipcu tego roku podeszła do nas para. Są małżeństwem i poznali się podczas naszego występu ulicznego w roku 2015. To są niesamowite rzeczy!

To może być cel w życiu?

Nigdy nie czułem się tak mocno u siebie, jak teraz, kiedy przechodzę przez Starówkę. Pozdrawiają mnie dorożkarze, panie handlujące „bubelotami", pan z papugą, z którą można sobie zrobić zdjęcie, albo te serdeczne panie, które koło Gesslerów sprzedają gofry. Wszyscy się uśmiechają i pytają o jedno: „Kiedy wracacie chłopaki?". To wszystko, duch wspólnoty, było w książkach Wiecha, w tych piosenkach, a nam się udało to zmienić w rzeczywistość.

Ilu was jest teraz?

Sześciu. W 2015 r. dołączył pianista Szymon Orliński, który był z Karolem w licealnej klasie. W Kapeli gra na akordeonie. Z początku nie zamierzał być z nami długo, przyszedł na zastępstwo za Julka, i zakochał się w nas, a my w nim. Zaskakuje mnie, kiedy mówi, że zawdzięcza tej muzyce wielki rozwój w repertuarze poważnym. My zresztą z Szymonem uprawiamy też inną muzykę, z lat 50., 60., repertuar Bogdana Łazuki, Kabaretu Starszych Panów. Wreszcie jako ostatni dołączył mój przyjaciel ze szkolnej ławki Wojtek Kochański. Najtęższa głowa w zespole, filozof, aspirujący reżyser. Kochaś po paru latach odkurzył skrzypce specjalnie dla tej muzyki, ciuchra też na mandolinie i mam w nim nieocenioną pomoc w animowaniu publiczności, w kwestiach organizacyjnych. Pokończyliśmy studia, jeden z kolegów zdążył się ożenić, zespół dojrzewa razem z nami. Różnimy się charakterami, ale Kapelę tworzymy wspólnie. Ciężko naszą historię podrobić. Ja tym chłopakom zawdzięczam własną tożsamość.

Gdzie grywacie?

Brzeska, Ząbkowska, stara Praga, warto w tym miejscu pozdrowić Grześka Domańskiego, i całą Kapelę Nicponie. Grzesiek to najlepszy bandżysta w Warszawie, to on nas ściągnął w tamte rejony. Zaczęliśmy graniem podczas „dni Bazaru Różyckiego", z trupą teatralną Warszawiaki – chyba rok 2017. Ważną rolę odegrał lokal „Pyzy, flaki gorące", właśnie na Brzeskiej. Pozdrawiam panią Kasię i pana Jarka, którzy go prowadzą. To wszystko ludzie, których spotkaliśmy na naszej drodze, ludzie, którzy kochają Warszawę. Grywaliśmy u nich, chociaż lokal jest malutki. Wcześniej grywaliśmy w barze Warszawa na Miodowej. No i na Woli – w nieistniejącym już barze na Płockiej. Tu pozdrowię jeszcze panią Hanię i pana Krzysia, bo wytwarzali tam niesamowity klimat. Zdarzały się tam historie, których może lepiej nie opowiadać.

Przeżywaliście jakieś groźne przygody? Atakował was ktoś może?

Straż miejska zabraniała nam grać na ulicy. Kiedyś próbowali nam przerwać koncert powstańczy, pierwszosierpniowy. „Nie ma takiej możliwości, żebyście zagrali, to nielegalne zgromadzenie". Jak się tłum dobrał im do skóry, jak ludzie zaczęli nazywać ich „Gestapo", poszli jak niepyszni.

A musicie mieć czyjąś zgodę?

Nie musimy, jeśli nie gramy z nagłośnieniem. Chociaż 1 sierpnia akurat mamy nagłośnienie (śmiech). Trudno. Na Starym Mieście bywały na początku tarcia z Romami. Odwracamy się, a mali chłopcy porywają nam czapkę z pieniędzmi. Gonimy ich, wtedy wychodzą nam naprzeciw starsi, postawne chłopy, od razu awantura. Ale potem się szczerze polubiliśmy. Zdarzało mi się słyszeć, jak wspomniani wyżej chłopcy zamiast „Oczy cziornyje" grają na Starówce na akordeonie „Hankę" czy inne warszawskie melodie. Nasz wpływ. Związek cygańskiej kultury z muzyką jest imponujący, razem tworzymy muzyczną mozaikę kultur, niczym w przedwojennej Warszawie.

Czyli zero zagrożeń?

Jak graliśmy w lokalach, bywało, że dochodziło do bójek, ale nie z nami. Jak ktoś ciskał w kogoś krzesłem, to był hołd dla naszej muzyki.

W lokalach gracie opłacani przez właścicieli czy za „co łaska"?

Tu pozdrawiam Adasia ryksiarza, szac chłopak. Woził ludzi obok nas, gdy graliśmy na Starówce, bo wiedział, że to dodatkowa atrakcja. To on podszedł do nas i zaproponował, żebyśmy zagrali w barze Warszawa. Polubiliśmy się tam z barmanami, Dominikiem, Kacprem, fajni ludzie, i oni pozwolili nam grać za to, co nam wpadnie do czapki. A dziś jesteśmy już wynajmowani. Zapraszają nas na obchody imprez organizowanych przez miasto czy dzielnice, ale i na prywatne, nawet wesela. Z tego można żyć, choć dla żadnego z nas to nie jest główne źródło zarobku.

Czytaj więcej

Jak rząd będzie walczył z czwartą falą epidemii?

Skoro was wynajmują, coś się ludziom w tym musi podobać. Co?

Nic nas nie oddziela od publiki, my ich zapraszamy do naszego świata. Ja w przerwach między piosenkami coś gadam, opowiadam o przedwojennej Warszawie. Nie gramy tylko piosenek stąd, czasem na przykład i lwowskie, to też jest folklor miejski.

Nauczył się pan bałaku, lwowskiej gwary?

Wydaje mi się, że posługuję się nim coraz lepiej. Język tamtego Lwowa jest fascynujący. Uczę się go z książek przedwojennych. A akcentu z filmów ze Szczepciem i Tońciem czy z legendarnej, radiowej „Lwowskiej fali".

Od początku uprawiał pan między piosenkami konferansjerkę?

Od początku. To jest performance, anegdota, ja z tego czerpię przyjemność przenoszenia się w czasie. Mam wprawić ludzi w taki stan, żeby zaczęli na ulicy tańczyć, płakać albo przeżywać wzniosłe rzeczy. Pewnie dlatego poszedłem na studia aktorskie. Może gdyby nie kapela, nie wpadłbym na ten pomysł. Moim jedynym doświadczeniem scenicznym przed szkołą aktorską była ulica i knajpa. Na egzamin wszedłem w kaszkiecie i z gitarą. Powiedziałem, że niewiele miałem dotychczas wspólnego z teatrem, ale to jest moje doświadczenie. Umówmy się: jeżeli się to państwu nie znudzi, nie przerywajcie mi.

I nie przerwali?

Nie przerwali. Chociaż oczywiście teksty do recytacji także przygotowałem. Potem moi profesorowie mówili mi, że te moje występy uliczne kolidują z systemem aktorskiej edukacji. Bywałem strofowany, szczególnie na pierwszym roku. Jestem taki, że nie ustępuję. Chciałem udowodnić ludziom, których darzę wielkim szacunkiem, że to nie kwestia wyboru: aktorstwo dramatyczne albo kapela. Mam wrażenie, że się udało.

Z czego ten opór się brał?

Może z tego, co utrwalił „Dzień świra", z przekonania, że takie muzykowanie to nie sztuka. Moim zadaniem jest zgromadzić ludzi na ulicy. Dochodzi do jakiegoś niezwykłego splotu, innego niż w teatrze. Warto było obstawać przy swoim. A zarazem umiejętności nabyte w Akademii pozwalają mi być bardziej profesjonalnym w Kapeli Sztajer.

Występujecie od kilku lat 1 sierpnia, na rocznicę Powstania Warszawskiego. Powiedział pan podczas jednego z tych koncertów, że wierzy w zjednoczenie Polaków tego dnia.

Myślę, że tak nadal jest. Moje dzieciństwo przypadło na czasy renesansu pamięci o Powstaniu. Powstańcy stali się autorytetami, stworzono Muzeum Powstania. Już jako dziecko szukałem tych weteranów, chciałem im uścisnąć dłoń, wyrazić podziw dla ich odwagi. Byłem skądinąd za mały na analizy o słuszności wybuchu Powstania.

A dziś ma pan na ten temat zdanie?

Mam poczucie, że to wszystko mogło się nie wydarzyć, ci ludzie mogli żyć, to miasto mogło stać.

Byłoby lepiej?

Nie mam wciąż wystarczającej wiedzy, i chyba nie mam prawa do takiego osądu. Nadal chylę czoła przed każdym, kto wtedy chwycił za broń. Miałem zaszczyt poznać profesora Witolda Kieżuna. On nam opowiadał, jak im odebrano młodość, musieli zdejmować przed Niemcami czapki. Zamiast się bawić, zamiast kochać, słyszeli raz po raz, że kolega z klasy zginął w obozie. Rozumiem ich żądzę zemsty. I rozumiem, że chcieli wystąpić jako armia, a nie walczyć z ukrycia. Czy to jednak usprawiedliwia osoby decyzyjne? Po operacji „Ostra Brama"? Wiedzieli, kim są Sowieci. Ojciec nie pozwala dzieciom na wszystko. Zarazem mam poczucie, że Powstanie to część tożsamości Warszawy. Tak, jestem rozdarty. Przeżywam każdego 1 sierpnia, ale razi mnie pewna jarmarczność tego patriotyzmu.

To znaczy co?

Sprzedawanie znaczka Polski Walczącej do przyklejania na samochody chociażby.

To naklejanie jest podyktowane dobrą intencją.

Rozumiem, ale tłum cieszący się z faktu, że Powstanie wybuchło, to jednak coś ponad moje siły. 77 lat temu zaczęła się hekatomba, tragedia. Brakuje mi w tym refleksji. Powtórzę: jestem rozdarty.

Zbiorowe utożsamienie się zawsze jest trochę bezrefleksyjne.

Na każdą rocznicę staram się śpiewać „Pierwszy sierpnia, dzień krwawy". Chcę oddać nadzieję, euforię w pierwszych dniach, ale i tragedię końcówki.

„Pałacyk Michla" też śpiewacie. W tym jest to, o czym pan mówił: dodawanie sobie animuszu w najcięższych chwilach.

Śpiewamy. Ale dla mnie najważniejszą piosenką z tamtych czasów jest „Niech żyje wojna" Grzesiuka. To piosenka o wydźwięku antywojennym. Janek Młynarski powiedział kiedyś podczas koncertu: dedykuję ten utwór ludziom, którzy uważają, że wojna jest OK. Wojna nigdy nie jest OK. Młodzi ludzie nie powinni zazdrościć powstańcom, że biegali z bronią.

A zarazem warto pilnować gotowości obrony ojczyzny.

Zgoda. W tym roku w przeddzień 1 sierpnia zagraliśmy koncert dla powstańców. Pojawiła się ich ósemka, tam, gdzie zwykle, u wylotu Świętojańskiej. Widziałem łzy w oczach starszych ludzi. Czuli się docenieni, to mój obowiązek, żeby tak się czuli. Kiedy widzę ich pod biało-czerwonymi flagami, budzą się emocje. W 2015 r. pewien weteran powiedział nam: „Chłopcy, mogę spokojnie umierać, bo widzę, że Warszawa żyje". Ale nie chcę obchodzić tej rocznicy tak, jakbyśmy świętowali rocznicę zwycięstwa.

Otoczenie nie uważa pana za pasjonata dziwnych rzeczy?

Chociaż zawsze miałem w rodzinie wsparcie, a dziś babcia o chłopakach z zespołu mówi jako o jej przybranych wnuczkach, wzruszając się do łez, to początkowo aprobaty nie wyrażali nawet najbliżsi. „Coś ty zgłupiał, chcesz wychodzić z muzyką na ulicę, w marynarce po dziadku? Policja cię zgarnie. Będzie wstyd". A przecież Sztajer zyskał renomę, przywraca warszawski folklor, może na nowo go tworzy. My sami ułożyliśmy kilka nowych piosenek: „Powiedz dlaczego" (napisałem słowa), „Na winklu" czy „W tramwaju 26". Przymierzamy się do komentowania w tej poetyce warszawskiej współczesności.

A koledzy z Akademii Teatralnej?

Przyjaciele uważają mnie trochę za wariata, a może trochę i zazdroszczą, mam przecież coś swojego. Nikogo nie będę zaganiał do takiej muzyki. Ale młodzi generalnie odnoszą się raczej z uznaniem. Starsi się wzruszają, najmłodsi się cieszą, bo mają ciekawą zajawkę czasów, których nie znają. Najgorzej jest ze średnim pokoleniem. To ci ukształtowani w czasach, o których traktował „Dzień świra".

Czytaj więcej

Imigranci na granicy, zamieszanie w polityce

Ma pan marzenia aktorskie?

Marzę o etacie w warszawskim teatrze, bo kocham Warszawę. Mam nadzieję na rolę filmową. Odtworzyć postać pana Staśka Grzesiuka, to byłby szczyt marzeń i symbioza tych dwóch pasji mojego życia. Dla mnie aktorstwo to maszyna do przenoszenia się w czasie, powiedziałem to kiedyś zapytany w Akademii. Jestem zafascynowany przeszłością.

I zamierza pan śpiewać na ulicy zawsze?

Na własny użytek nagrywam w piwnicy kawałki hip-hopowe, bywa, że też o Warszawie, to jest muzyka mojego pokolenia. Ale tak, my bez występów na ulicy nie wytrzymamy. Wystarczy dłuższa przerwa od grania, żeby każdy z chłopaków czuł w środku wewnętrzny ścisk. Ulica uzależnia, więc tak. Zamierzam grać na ulicy, choćbym miał to robić jako dyrektor Teatru Narodowego.

Krzysztof Godlewski

Student V roku Akademii Teatralnej w Warszawie, lider, solista i gitarzysta Kapeli Sztajer grającej warszawski folklor.

Plus Minus: W „Dniu świra" Marka Koterskiego jest scena, w której Marek Kondrat przegania człowieka grającego warszawski folklor. „Panie, tego nikt nie słucha!" – krzyczy. A pan jako lider Kapeli Sztajer nie tylko świetnie gra taką muzykę, ale na niej zarabia.

Film znam i uważam za jedno z arcydzieł rodzimej kinematografii. Wtedy folklor warszawski kojarzono ze starociami i kiczem. Winni byli także niektórzy piewcy tego folkloru.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi