„Wesele 2” Smarzowskiego: Na wojnie ze współczesną Polską

Rozumiem ludzi, którzy uznają nowe „Wesele" Wojciecha Smarzowskiego za oczyszczającą terapię, ale korzystanie z dawnych wstydliwych dla Polaków wydarzeń we współczesnych ideologicznych wojenkach budzi we mnie opór. Pouczanie i pogarda to nie recepta na ambitny film.

Aktualizacja: 15.10.2021 15:48 Publikacja: 15.10.2021 10:00

W „Weselu 2” Wojciech Smarzowski skleja w jedną całość marną współczesną rzeczywistość – w której są

W „Weselu 2” Wojciech Smarzowski skleja w jedną całość marną współczesną rzeczywistość – w której są pijaństwa, zdrady, kombinowanie, okrutne praktyki z rzeźni, ale także nacjonalizm i homofobia weselnych gości – ze starą zbrodnią, wymordowaniem w 1941 r. pięciuset Żydów

Foto: Michał Szpak

Pamiętam mój prywatny spór sprzed jakichś sześciu lat z pisarzem o konserwatywnych poglądach. On atakował pierwsze „Wesele" Wojciecha Smarzowskiego, film z 2004 roku, za przerysowane drwiny z portretowanej przezeń prowincjonalnej weselnej zbiorowości. Wydawały mu się tak grube, że uznał ten film za intencjonalnie antypolski.

Spytałem wtedy, czy Nikołaj Gogol, portretując rosyjską XIX-wieczną prowincję w „Martwych duszach" czy „Rewizorze", był antyrosyjski. Uznawałem prawo reżysera do hiperboli i nawet szczypty niesprawiedliwości, bo każdy taki obraz „z życia polskiej prowincji" prowokuje natychmiast uogólnienia. Skądinąd miałem poczucie, że Smarzowski aspiruje do roli dyżurnego autora satyr na Polaków. Nie mogły o tym nie przekonywać jego kolejne filmy (w najmniejszym stopniu „Róża" i „Wołyń").

Łatwo popaść w wykonywaniu takiej misji nie tylko w przesadę, ale też w manierę i banał, pokrywane aranżowaniem efektownych scenek, które wykonują znani i sprawni aktorzy. A jednak dawałem mu kredyt zaufania – właśnie ze względu na te efekty. Znajdowałem w nich prawdę o człowieku i świecie, nawet jeśli okrutną i zdeformowaną, to sugestywną.

Swastyka na plecach

„Wesele" czy „Dom zły" nie miały jeszcze ambicji większych niż obyczajowe obserwacje, chociaż nie darował sobie Smarzowski w tym pierwszym filmie absurdalnej, gdyby ją przykładać do realiów, sceny, kiedy to pijana gromada weselników śpiewa „Rotę". W takim przypadku ciężko już było się wypierać tego, że stawia się tezy bardzo uogólnione, w gruncie rzeczy społeczno-polityczne. Miał do nich prawo? Ależ miał. Tak jak ja mam prawo je oceniać. Gdy bierzemy się za politykowanie, mają nas prawo pytać, co jest nagięciem czy fantazją, a co oddaniem realiów.

Motyw muzyczny „Roty" przewijał się zresztą i przez „Wesele 2". W tym obrazie dostajemy już pełne rozwinięcie owego sygnału. W pierwszej warstwie opowieść jest podobna do tamtego „Wesela". Mamy nawet świadome nawiązania: ojciec panny młodej, rzutki acz siermiężny biznesmen z branży mięsnej (Robert Więckiewicz) jest równie zapamiętały co ojciec grany przez Mariana Dziędziela w coraz bardziej rozpaczliwej walce o pieniądze. Znowu obdarowuje zięcia drogim autem, znowu negocjuje interesy z księdzem, znowu bije się z ludźmi czyhającymi na jego majątek, ba, ma podobne kłopoty z żoną (tam Iwona Bielska, tu Agata Kulesza).

Zarazem tło jest już z założenia polityczne: koledzy zięcia muszą być kibolami skandującymi antysemickie hasła (a jeden naziolem ze swastyką wytatuowaną na plecach), a niemal wszyscy obecni okazują się amatorami rasistowskich uwag. To są postaci i wątki jak z internetowego „Soku z buraka", skrojone na miarę przeciętnego, chociaż pisanego z zacięciem pamfletu. To jednak tylko wstęp do nałożenia na współczesną fabułę równoległego planu historycznego.

Wesele córki biznesmena toczy się w miejscowości, w której Polacy wymordowali w 1941 roku 500 Żydów. W szczególnej atmosferze, zaraz po odejściu stamtąd Sowietów. Aranżując sekwencje pogromu mającego swe korzenie jeszcze w antyżydowskich ekscesach lat międzywojennych, Smarzowski inspiruje się rozmaitymi sytuacjami, niekoniecznie tylko z terenu Polski. Gwałty i napaści na rynku są na przykład wzorowane nie na podlaskim Radziłowie, gdzie rozegrał się najbardziej podobny do zdarzeń z filmu finał, ale na pogromie lwowskim, dokonanym w roku 1941 przez Ukraińców. Marna współczesna rzeczywistość, w której są pijaństwa, zdrady, kombinowanie, okrutne praktyki z rzeźni, ale także nacjonalizm i homofobia niektórych (a właściwie niemal wszystkich) gości, staje się jedną, logiczną całością ze starą zbrodnią. Do tego stopnia, że reżyser miesza, zresztą artystycznie zręcznie, dawne i nowe zdarzenia. Oprawcy i ofiary wędrują sobie pośród weselnych gości, albo ci goście zapędzają się pod płonącą stodołę. Oto jedna i ta sama polskość, mówi nam Smarzowski.

Kiedy Krzysztof Kłopotowski obruszał się na „Dom zły", że tworzy karykaturę polskiego motłochu, co spodoba się innym nacjom, z Niemcami na czele, odpowiadałem, że to przecież tylko jedna konkretna miejscowość na krańcach Polski, że wszystko wpisane jest na dokładkę w specyficzne realia Polski z czasów Gierka i Jaruzelskiego. Tu już powiedziane jest wprost: tacy zawsze byliście i takimi pozostajecie. Od zawsze i po wsze czasy. Można by rzec, że Smarzowski wierzy w odpowiedzialność zbiorową i przechodzenie winy z ojca na syna. W bardzo drapieżny, wręcz pierwotny sposób to swoje przekonanie oddaje. To wręcz niezwykłe jak na twórcę oklaskiwanego przez liberalny i lewicowy salon.

Można by rzec, że Smarzowski wierzy w odpowiedzialność zbiorową i przechodzenie winy z ojca na syna

Tego wrażenia nie zmienia fakt, że kiedy pokazuje lata 1939–1941, ulega pokusie obrazu bardziej zniuansowanego. To przez chwilę bardziej opowieść o żydowskiej, ale także polskiej zbiorowości, po której przejeżdżają się kolejne walce historii. Nie tai się przed nami brutalności Sowietów wobec Polaków, a także współpracy z nimi przynajmniej części Żydów z tego miasteczka (nawet jeśli jest to trochę rozmazane). To nie jest bynajmniej usprawiedliwienie zbrodni, ale na przykład w „Pokłosiu" Władysława Pasikowskiego, też demaskującym polską zbrodnię na Podlasiu, ten kontekst pominięto.

Są i inne zaskakujące detale. Niemcy są przedstawieni jako odrażający organizatorzy zbrodni, ale też Smarzowski wytycza swoistą, niezbyt jasną, ale jednak ciągłość pomiędzy oprawcami w mundurach a Niemcami współczesnymi. Niemniej głównym oskarżonym jest cały czas polskość. Wódczana, dzika, pogrążona w rozmaitych malignach.

Wojna ze współczesną Polską

Tworzy to natychmiast, gdy chodzi o reakcje, podział całkiem do przewidzenia w dzisiejszej rzeczywistości. Zachwyt pośród liberalnych recenzentów i niechęć prawicy, chyba na ogół niezdolnej do zmierzenia się z tą tematyką. Nie będę ukrywał: bliżej mi do krytyków, co nie znaczy, że czuję się niezdolny do rzeczowej analizy zalet i wad filmu. Ale Smarzowski niewiele mi daje szans na spokój odbioru. Życzliwi oceniacze wychwalają, że zmierzył się z tematem nienawiści, czasem pada argument, że nikt przed nim tego tak skutecznie nie zrobił. A ja twierdzę, że sporo wrogości (może prawdziwej, a może wykalkulowanej), sporo stereotypowych uprzedzeń jest w tym jego dziele. W przypadku mierzenia się z takim tematem to poważny defekt.

„No tak, bo Polaków przecież nie można oczerniać" – reagują z głębokim przekąsem rzecznicy podobnych filmów i podobnej pedagogiki. To czyni z ewentualnej dyskusji wojnę przewidywalnych min. Od dawna się do tego przyzwyczaiłem.

Ja widzę najwięcej uproszczeń graniczących ze schematycznym politructwem, co paradoksalne, w planie współczesnym tej opowieści. Paradoksem jest to dlatego, że najcięższe oskarżenie dotyczy przecież historii z czasów wojny. Ale właśnie ten schematyzm dzisiejszych oskarżeń pozbawia „Wesele 2" nimbu dzieła skoncentrowanego na poszukiwaniu choćby i najboleśniejszej prawdy. Bardziej chodzi o to, aby przyłożyć dzisiejszej prawicy, Kościołowi, tradycyjnej części społeczeństwa. Płonąca stodoła staje się tylko jednym więcej, choć może najcięższym, narzędziem.

Czytaj więcej

"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego - film, który boli

Pierwszy przykład z brzegu: ksiądz nawołujący pod koniec lat 30. do walki z Żydami oraz ksiądz współczesny, atakujący LGBT i występujący przeciw aborcji, przemawiają z tej samej ambony. Właściwie zlewają się w jedną osobę, choć graną przez dwóch aktorów (niektóre postaci współczesne mają swoje odpowiedniki w przeszłości, wtedy aktor jest jeden). Mogę akceptować lub nie retorykę owego współczesnego kapłana, celowo sprowadzonego do superkarykatury (nawołuje nawet pannę młodą do posłuszeństwa wobec męża, bywałem na ślubach w zabitych deskami wioskach i niczego takiego nigdy nie słyszałem). Najważniejsze, że skojarzenie retoryki antysemickiej z najostrzejszą nawet krytyką LGBT jest zestawianiem czegoś nieporównywalnego. Smarzowski jednak świadomie na nie stawia. Podpowiada nam, że dziś homofobiczny Kościół najchętniej poprowadziłby wiernych do nowych pogromów.

Jest to nieprawda i żadne prawo do hiperboli tego nie usprawiedliwia. Przykład inny: uzbrojony w mieczyk Chrobrego brat panny młodej ma iść na studia historyczne. Głośno rozprawia o krzywdach dawnego antykomunistycznego podziemia. Wiadomo (przynajmniej Smarzowskiemu), że taka postawa nie prowadzi do niczego dobrego. Nie minie jedna weselna noc i chłopak weźmie udział w napaści na ukraińskie domy (zresztą o niejasnej motywacji, jego ojciec korzysta z Ukraińców jako pracowników).

Teza, że oglądanie się na własną historię musi się kończyć nienawiścią i przemocą, jest wyłożona niemal expressis verbis, a przy okazji schematycznie, wręcz infantylnie, jak na propagandowym obrazku. Nie oszczędza nam Smarzowski niczego, łącznie z majaczącymi w tle plakatami czczącymi wyklętych. Artysta nie opowiada swojego stosunku do polityki historycznej z ciekawością obserwatora, ale właśnie z nienawiścią.

Dziadek Wilk i trochę komplikacji

Kumulacja incydentów na zasadzie: jeszcze i to im przypiszę, jeszcze i ten brud odsłonię, przekracza barierę śmieszności. W „Klerze" kilka sąsiadujących parafii zgromadziło duchownych popełniających wszystkie możliwe nieprawości. Instytucja, wciąż droga wielu z nas, stawała się w ostateczności czymś bez mała piekielnym. Tu taki zabieg dotyka Polaków, tych raczej prowincjonalnych i prostych, ale niemal wszystkich. Trochę wyłączeni są z tego panna młoda i jej przyjaciele, na moment z większym zrozumieniem spojrzymy na samego biznesmena i jego żonę. Oddzielnym bytem jest dziadek Antoni Wilk.

Dziadek, grany w wersji współczesnej przez sędziwego Ryszarda Ronczewskiego, który nie dożył premiery filmu, a w wątku z roku 1941 przez Mateusza Więcławka, to klucz do splecenia obu epok. Zaryzykuję tezę, że to zarazem dwie największe kreacje aktorskie tego filmu – nieprzypadkowo, bo sama historia tej postaci jest najciekawsza, najbardziej niejednoznaczna i tajemnicza.

Ten dziadek odziedziczył nazwisko „Antek Wilk" po AK-owskim bohaterze „Wołynia" (tam grał go Adrian Zaremba), jednej z najsympatyczniejszych postaci, jakie zdarzyło się wymyślić Smarzowskiemu. Antek z „Wesela" jest jednak mniej świadomy, bardziej zagubiony w historii, prosty i kierujący się odruchami, nie zawsze zresztą dobrymi. A jednak nagle pośród kukieł mamy do czynienia z człowiekiem.

To paradoks, ale przedstawiając w „Wołyniu" Ukraińców jako okrutników, bardziej jednak zadbał Smarzowski o jakieś wyłożenie ich racji lub choćby subiektywnych motywów, niż zrobił to z Polakami w „Weselu 2". Historię Antka ogląda się jednak z zaciekawieniem, ba, w finale ze wzruszeniem. Wątek uczucia przekraczającego, nie bez oporów, narodowy podział jest także częścią prawdy o tych strasznych czasach. Podobnie jak nieoczekiwana wypowiedź jednego ze świadków historii w jarmułce (gra go tuż przed śmiercią Krzysztof Kowalewski): „Były stodoły, w których Żydzi płonęli, i były stodoły, w których ich ukrywano".

Nie szukam w tej dawnej historii mechanicznego symetryzmu. Pewnie go nie ma. I nie buntuję się, że sięgnięto po pogrom jako temat. Nawet jeżeli twórca filmu nie ukrywa swojej intencji: zamiaru, aby Polacy nigdy już nie byli dumni ze swojej historii. To kilkakrotnie wprost w tym filmie pada.

My: pomocnicy nazistów

Przypomnę jednak o kontekście. Niezależnie od tego, jak mocną pogardę poczuje oświecony polski widz do siermiężnej, złej, okrutnej polskiej prowincji, to w oczach Zachodu mordowanie Żydów pójdzie także i na konto tegoż oświeconego Polaka. Film ma bowiem przemożną siłę uogólnienia. Próżno tłumaczyć, że to był tylko jeden region, kilkanaście miejscowości, że kiedy w lipcu 1941 roku zabijano Żydów w Radziłowie, zresztą za zachętą Niemców, nie było na miejscu polskich elit. Nie zostanie to wysłuchane. Czy da się to zresztą wytłumaczyć w fabularnym filmie?

Skądinąd część elit obecnych nawet takie tłumaczenia uznaje za niedopuszczalny „negacjonizm". Za sprawą filmu Smarzowskiego takie rozumowanie się jeszcze utrwali. A tu już nie będzie odwrotu. Trzeba przyjąć na zawsze rolę pomocników nazistów. Czy to powinno być jakoś uwzględniane przy wyborze tematu? Może i nie powinno, o ile nie towarzyszy temu tak mocno ideologiczny anturaż. Tu jednak towarzyszy.

Zwycięża zamiar wprost przez Smarzowskiego wykładany: „Zmienię swoim filmem Polskę"

Pominę niejasności fabuły, rwące się wątki, wiem, jak taki obraz powstaje, jak w ostatniej chwili coś z niego wypada, albo czegoś nie udaje się dokręcić. Ale czy film operujący do tego stopnia stereotypami i kliszami może być sztuką wielkiego formatu, niezależnie od sugestywności wizualnej poszczególnych ujęć czy gęstości niektórych ról? Na wyżyny wzniósł się Wojciech Smarzowski w filmach „Róża" i „Wołyń", kiedy łączył empatię wobec przedstawianego cierpienia z wyczuciem komplikacji historii. To bardzo charakterystyczne, te komplikacje dotyczyły raczej krzywd Polaków (choć w „Róży" i Niemców). Kiedy Polacy są stawiani w roli sprawców, pozostaje z tego wyczucia niewiele. Zwycięża zamiar wprost przez Smarzowskiego wykładany: „Zmienię swoim filmem Polskę". I pewnie ją do jakiegoś stopnia zmienia, tylko czy taka pierekowka dusz i umysłów to dzieło należne artyście?

Na filmowych plakatach widzimy bohaterów „Wesela 2" z pozaklejanymi ustami. Ale przecież tej tematyki jest coraz więcej. Podobny wątek, odkrywania grobów, zresztą podczas kolejnego prowincjonalnego wesela, posłużył jako tworzywo metaforycznego horroru „Demon" Marcina Wrony. Prawda, wszystko pozostawało tam w sferze podtekstu, domysłu, aluzji. Także delikatniej, nie wprost, pytano o krzywdę Żydów w „Idzie" Pawła Pawlikowskiego. Nawet „Pokłosie" Pasikowskiego, pozbawione retrospekcji z tamtych lat, też było o tym, choć zatrzymywało się przed pełnym otwarciem drzwi, które Smarzowski rozwarł jak najszerzej, a może i wywalił z futryną.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: "Wesele" czyli Wyspiański 3.0

Tylko czy drastyczność, brutalność, to jedyne kryterium wartości takich dzieł? Rozumiem ludzi, którzy będą to uważali za oczyszczające. Ale doraźność korzystania z tych dawnych historii we współczesnych ideologicznych wojenkach musi budzić opór w takich ludziach jak ja.

„Nasze czasy domagają się obrazów coraz brutalniejszych" – tłumaczy „Gazeta Wyborcza". Nawet nie ukrywa, że mniej chodzi o to, co zdarzyło się kiedyś, o rachunek sumienia, o naprawę dawnych win, a bardziej o dzisiejsze polityczne „rachunki krzywd", a może porachunki. Zaraz potem pada zdanie, że przecież Holokaust może się powtórzyć. Dla porządku jednak, „Wyborcza" zamieszcza też głos Dawida Drożdża, według którego to film „zrobiony z pogardą i nienawiścią". Pogarda ma dotyczyć przede wszystkim „szaraków", polskiej prowincji.

Po tej stronie dominują jednak inne głosy. I dlatego zaraz usłyszę zapewne, że się krzywię na rozprawianie o historii (i teraźniejszości) tonem z „Soku z buraka", bo chcę coś ukryć, bo nie w smak mi rozpamiętywanie polskich win. Tak się ta pseudodebata będzie toczyć. Za sprawą „Wesela 2" owego „pseudo" może być jeszcze więcej. Nawet jeśli tu i ówdzie dostrzegałem resztki intuicji i wrażliwości dawnego Smarzowskiego.

„Wesele 2" to nie tylko film historyczny. Ale rodzi pytanie, jak przedstawiać polską historię. Oczywiście, mamy w Polsce pełen bukiet ofert. Dopiero co Tadeusz Syka nakręcił film „Wyszyński. Zemsta i przebaczenie", gdzie wojennemu zdziczeniu Niemców przeciwstawia się uduchowioną twarz późniejszego prymasa i błogosławionego, w roku 1944 kapelana Armii Krajowej. Film ma kilka ciekawych scen i ról, ale uderza deklaratywnością dialogów, patosem. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że nawet gdyby tak nie było, i tak nie równoważyłby takich obrazów jak „Wesele 2". Ze względu na ideowo-polityczne nastawienie większości polskiej inteligencji, a i dlatego, że poczucie dotknięcia zła jest bardziej atrakcyjne, bardziej typowe dla dzisiejszej popkultury.

Między skromnym dziełem Syki i sławniejszym, narzucającym się ze swoją pedagogiką epatowania obrzydliwościami obrazem Smarzowskiego rozciąga się cały paradoks naszego jednostronnego stosunku do historii. Albo egzaltacja, z dobrymi intencjami u podstaw, ale ze skłonnością do upiększania, albo bezdenny wstyd. Problem w tym, że historia Polski, zwłaszcza tej z czasów drugiej wojny światowej, była znacznie bogatsza, wykraczała poza tę alternatywę.

To nieprawda skądinąd, że nie ma innych wersji historii w polskim kinie. Były nawet na tegorocznym festiwalu w Gdyni (gdzie nie było zresztą ani „Wesela", ani „Wyszyńskiego"). Ale siła przemożnej polaryzacji między naiwnością a terapią szokową mającą nam odebrać dumę z historii jest uderzająca. Boję się mechanicznego pójścia świata filmu i, szerzej, popkultury za myśleniem Smarzowskiego.

Co ciekawe, „Wyszyński" został obsypany finansowym wsparciem resortu kultury i państwowych firm, co niewiele mu pomogło. Ale Polski Instytut Sztuki Filmowej, przedstawiany jako agenda strasznego, jednostronnego w podejściu do historii reżimu, dołożył się i do tego „Wesela". Ot, kolejny paradoks.

Pamiętam mój prywatny spór sprzed jakichś sześciu lat z pisarzem o konserwatywnych poglądach. On atakował pierwsze „Wesele" Wojciecha Smarzowskiego, film z 2004 roku, za przerysowane drwiny z portretowanej przezeń prowincjonalnej weselnej zbiorowości. Wydawały mu się tak grube, że uznał ten film za intencjonalnie antypolski.

Spytałem wtedy, czy Nikołaj Gogol, portretując rosyjską XIX-wieczną prowincję w „Martwych duszach" czy „Rewizorze", był antyrosyjski. Uznawałem prawo reżysera do hiperboli i nawet szczypty niesprawiedliwości, bo każdy taki obraz „z życia polskiej prowincji" prowokuje natychmiast uogólnienia. Skądinąd miałem poczucie, że Smarzowski aspiruje do roli dyżurnego autora satyr na Polaków. Nie mogły o tym nie przekonywać jego kolejne filmy (w najmniejszym stopniu „Róża" i „Wołyń").

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi