Czesio. Filmowy bohater, literacki koniec

W Czatkowicach pod Miliczem do stawu wpadł wielbłąd. Niby nic, a jednak to filmowa historia.

Publikacja: 03.12.2021 10:00

Czesio. Filmowy bohater, literacki koniec

Foto: PAP, Jacek Bednarczyk

W listopadową niedzielę, około czwartej rano, miejscowa ochotnicza straż pożarna dostała wezwanie w tej sprawie. W pierwszej chwili pomyślano: żart. Do akcji ruszyły jednak zastępy z Czatkowic i Wierzchowic, także jednostka ratowniczo-gaśnicza z Milicza. Na miejscu okazało się, że zwierzę rzeczywiście spadło z grobli do wody, skąd nie umiało samodzielnie wyjść. Co prawda zbiornik nie był głęboki, lecz wielbłąd ugrzązł w mule i wierzgając nogami, tylko pogarszał sytuację. Operacja wydobycia go na ląd trwała dwie godziny.

„Działania polegały na zabezpieczeniu miejsca zdarzenia, a później wyciągnięciu zwierzęcia na brzeg za pomocą podczepionych pasów. Nie było potrzeby używania sprzętu, udało się rozwiązać sytuację wyłącznie przy pomocy siły fizycznej strażaków" – informował Dominik Kucharski, strażak z Milicza. Udało się również ogrzać zwierzę, które było osłabione i wyziębione, po czym poczuło się lepiej i nawet zaczęło jeść. „O przyszłości zwierzęcia zdecyduje weterynarz" – napisano proroczo w komunikacie OSP Wierzchowice.

Wierszowany film

Dwugarbny wielbłąd Czesio to gwiazda – w 2000 roku wystąpił w „Dużym zwierzęciu" w reżyserii Jerzego Stuhra. Film powstał na podstawie opowiadania Kazimierza Orłosia „Wielbłąd" – wydrukowanego w 1972 roku w świątecznym numerze magazynu „Literatura". Jego treść liczy ledwie cztery strony: niejaki Mrówczyński za trzy tysiące złotych kupuje wielbłąda (żal, że przy takim nazwisku bohatera pisarz nie zdecydował się na słonia) od pijanego pogromcy zwierząt z obwoźnego cyrku odwiedzającego niewymienione z nazwy miasteczko. Bohater nie chciał otworzyć na rynku zakładu fotograficznego, aby na tym zarabiać, co sugerowali mu sąsiedzi. Zdenerwował tym „lojalnego obywatela", który w sprawie wielbłąda napisał donos do władzy ludowej. Sprawę umorzono, co wzbudziło niezadowolenie u malkontentów – szczęśliwie dla nich egzotyczny zwierz niebawem zdechł i było po problemie.

Prawa do ekranizacji noweli zdobył Krzysztof Kieślowski: w ten sposób chciał zadebiutować filmem fabularnym (w wersji telewizyjnej, taki był wówczas wymóg władz). Rozbudował scenariusz i szykował się do produkcji, gdy Orłoś po opublikowaniu w paryskim Instytucie Literackim powieści „Cudowna melina", zatrzymanej w kraju przez cenzurę, znalazł się na indeksie i produkcja na podstawie jego prozy stała się niemożliwa. Później scenariusz zaginął: po latach trafił do rąk Jerzego Stuhra, który postanowił wyreżyserować „Duże zwierzę" w hołdzie dla zmarłego mistrza i przyjaciela. Tak powstała obsypana nagrodami poetycka ballada o urzędniku bankowym Zygmuncie Sawickim, na ekranie towarzyszy mu Anna Dymna jako żona Maria i miejscowa przedszkolanka.

Reżyser Stuhr dokonał zmian względem oryginału Orłosia i scenariusza Kieślowskiego: Sawicki nie kupił wielbłąda, znalazł go po odjeździe cyrku. Zbudował mu specjalną stajnię jak dla konia, chodził na spacery jak z psem, traktował jak przyjaciela. Nie ma wątpliwości: jego życie zmieniło się dzięki temu na lepsze. Nie wszystkim było to w smak – Sawiccy spotkali się z ostracyzmem lokalnej społeczności, która chciała pozbyć się wielbłąda z zazdrości, ale i obawy, że może być nosicielem afrykańskiej odmiany choroby wenerycznej. Przed furtką ich domu rozpoczęły się pikiety i protesty („Precz"), gminni urzędnicy domagali się specjalnych podatków, rodzice zabierali dzieci z przedszkola. A pewnego dnia Sawiccy zobaczyli pusty kojec...

„Duże zwierzę" opowiada o przywiązaniu, nietolerancji i obronie własnych przekonań. Prosta fabuła, oparta na jednym wątku, daje wiele interpretacji – Stuhr porównał film do wiersza, dla każdego znaczy on coś innego. Żeby zmusić widza do maksymalnej koncentracji na treści, zamiast podziwiania pięknych widoków Beskidu Wyspowego, oraz nadać całości uniwersalnego wymiaru, zdecydował się na użycie czarno-białej taśmy. W jednej z pierwszych scen pokazał również radiowóz napisem „policja" i nie ma wątpliwości, w jakim czasie dzieje się akcja – tak, to ballada o współczesności, choć oryginał Orłosia i scenariusz Kieślowskiego umieściły fabułę się w latach 70., Stuhr złożył ponadczasową opowieść, która trwa do dziś i – jak film – nie ma happy endu.

„Kiedy Mrówczyński kupił wielbłąda – wszyscy pukali palcem w czoło: – Wariat! – Zaczekajcie, ten człowiek ma głowę do interesów – mówiłem. – On jeszcze zrobi majątek. Miałem na myśli możliwość otwarcia interesu fotograficznego, na przykład. Wystarczyło dopasować odpowiednio siodło do garbu tego dziwnego zwierzęcia i codziennie na rynku fotografować dzieci. Niestety – moje przewidywania nie sprawdziły się. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że zawiodłem się na Mrówczyńskim całkowicie".

Czytaj więcej

Kim jest Marian, król znad Wisełki

Marzenie ojca

Wielbłąd z filmu nazywał się Rubio, o czym informują napisy końcowe, i służył dzielnie w cyrku Zalewski. Na plan do Tymbarku przyjechał wraz z dwoma kolegami dla towarzystwa oraz dwójką opiekunów. Jeden z nich, Zenon Dróbkiewicz, opowiadał o pochodzącym z Kazachstanu pupilu i mówił, że ma on sześć lat – znawcy tematu po niezbyt mężnych nogach dawali nieco mniej. „To bardzo łagodne zwierzę. Jest łakomczuchem, więc daje się przekupywać. To nie pierwszy jego występ – jest wynajmowany na różne imprezy. Bułka i sałata sprawiły, że wielbłąd zachowywał się poprawnie" – opisywał „Dziennik Polski". Jerzy Stuhr pytany o zarobki swojego aktora, poza wegetariańską strawą, odpowiadał: „Gaża wielbłąda jest tajemnicą, nie wiem". W albumie wydanym po premierze, zawierającym fotosy z planu, podkreślano iż „unaoczniają one wagę kreacji aktorskiej stworzonej przez wielbłąda Rubio". Nie zrobił jednak kariery w branży i dalej służył w cyrku Zalewski.

Wspomina o nim raport „Cyrki ze zwierzętami w Polsce" międzynarodowej fundacji na rzecz zwierząt Viva!, napisany na podstawie śledztw aktywistów prowadzonych w 2016 roku: „Podczas przerwy w czerwcowym przedstawieniu cyrku Zalewski w Krakowie zmuszanie do pracy były kulawe i stare wielbłądy (wielbłąd Rubio). Kilka z wielbłądów miało również objawy poważnych chorób skóry na nogach, źle pielęgnowane racice (poprzerastane i utrudniające chodzenie pazury), a jeden był bardzo stary (wielbłąd Rubio) i z trudem się poruszał. Wielbłądy te były zmuszane do wożenia dzieci na grzbietach. Dwa ze zwierząt (w tym Rubio) miały wyraźne kulawizny, co zostało zarejestrowane na filmach. Przyczyną może być prawdopodobnie zła pielęgnacja racic. Jednocześnie – jeśli zwierzęta były chore na zakaźne choroby skóry, mogło dojść do naruszenia przepisu art. 157 kodeksu karnego, ponieważ dzieci jeżdżące na wielbłądach dotykały ich gołą skórą".

Niebawem Rubio został sprzedany. Trafił do minizoo w Turce pod Lublinem (na zdjęciach widać oklapnięte oba garby). Później znajdował się w rękach prywatnych. Przeszedł przez sześć albo siedem domów, gdzie służył jako maskotka i po drodze zmieniono mu imię na Czesio. W końcu znalazł się w zajeździe weselnym w Janowicach koło Zakliczyna, gdzie woził gości. Czemu nie zagrzał nigdzie miejsca? – Problem w tym, że potrafił być agresywny. Wcześniej musiał być bity: widziałem film, jak ludzie wsiadali na niego z batem i poganiali – mówi „Plusowi Minusowi" Konrad Bartosiak z Morzęcina pod Wrocławiem, który kupił Czesia w październiku 2019 roku. Nie był drogi właśnie z powodu agresji: kosztował 14,5 tys. zł.

– Nie lubił dotyku ludzkiego, przez rok z nim pracowałem, żeby pozwolił się do siebie zbliżyć. Był bardzo wyczulony: każda próba dotknięcia albo głaskania groziła buntem. – Wielbłąd ma system ostrzegania: porykuje, grozi opluciem, ewentualnie może ugryźć. Kopnie tylko wtedy, gdy się przestraszy – tłumaczy Bartosiak.

Był to już kolejny jego wielbłąd. Pierwszego nabył w 2009 roku, co było marzeniem jego ojca Bogusława: po obejrzeniu „Dużego zwierzęcia" chciał – podobnie jak Stuhr – chodzić z nim na spacery. – Sułtana sprzedał nam handlarz z Pomorza, który dostał potem wyrok za znęcanie się nad zwierzętami, bo prowadził hodowlę wsobną, krzyżującą osobniki ze sobą – dlatego nasz wielbłąd rósł niedorozwinięty, podupadł na zdrowiu, wysiadła mu wątroba i nie było szans na uratowanie. Dożył czterech lat. Gdy dwa lata temu dowiedzieliśmy się z ogłoszenia, że na sprzedaż wystawiono Czesia, występującego w filmie u Stuhra, już na drugi dzień byliśmy w Zakliczynie i kupiliśmy go od ręki. Jechaliśmy z nim do domu i dopiero kończyła się budowa zagrody: wszystko działo się bardzo szybko – opowiada Bartosiak.

„Mrówczyńskiego widywano często na spacerach z wielbłądem. Trzymając sznur uwiązany na szyi zwierzęcia, szedł pustymi uliczkami (zwykle chodzili na spacer wczesnym rankiem) za miasto. Wielbłąd kołysał łbem, z pyska kapała ślina. Skórę miał pokrytą wielkimi liszajami – podobno wielbłądy najczęściej cierpią na choroby skórne. Mrówczyński kroczył wolno, ubrany jak zawsze schludnie: w granatowym ubraniu, białej koszuli z krawatem i w czarnym filcowym kapeluszu. W chłodne dnie szyję owijał szalikiem. Za miastem podobno puszczą wielbłąda luzem – chodzili na łąkę nad rzeką. Zwierzę jednak nie chciało samo spacerować. Ze spuszczoną głową stało w miejscu. Mrówczyński próbował je rozruszać – klepał – udawał, że zamierza się witką. Nic jednak nie pomagało – wielbłąd nie ruszał się z miejsca. Potem wracali – czasem przed ósmą. Kiedy dzieci szły już do szkoły. Zwykle wielką gromadą otaczały ich i odprowadzały pod dom".

Czytaj więcej

Jak wykopać majątek, uniknąć czarów, zbudować szkołę

Budka z lodami

To nie Konrad Bartosiak został właścicielem Czesia, lecz Katarzyna Chodorowska, ówczesna partnerka jego ojca Bogusława. – Zwierzęta kupowaliśmy wspólnie. Część była zapisana na mnie, jeśli akurat ja po nie jechałem, część na nią. Prowadzimy działalności gospodarcze, ale nie chcieliśmy zwierząt wprowadzać na aktywa firmy – opowiada Bartosiak.

Chodorowska pochodzi z niedalekiego Żmigrodu, w przeszłości pomagała dziadkom w gospodarstwie, gdzie zaraziła się pasją do koni i hodowli. Razem z Bogusławem Bartosiakiem zdecydowała się spełnić kolejne marzenie: w 2019 roku stała się właścicielką posiadłości w Czatkowicach – siedmiohektarowej działki z 16 stawami i lasem. Przeniesiono tam całą menażerię: Czesia i pozostałe egzotyczne zwierzęta – sześć alpak, dwie lamy, dwa konie fryzyjskie, cztery kuce, dwie kozy miniaturki, srebrnego lisa. Do tego dziesięć psów: najmniejszego – chihuahua, oraz największego – 100-kilogramowego owczarka środkowoazjatyckiego, który chronił stado przed wilkami z okolic. W sierpniu 2020 roku z czeskiego cyrku Bartosiak wydobył kolejne wielbłądy – Alego i Onura.

Atrakcją czatkowickiego gospodarstwa nazwanego Alpaki Przytulaki – Alpakorekreacja pozostawały właśnie alpaki – udomowione ssaki z rodziny wielbłądowatych o wdzięcznych imionach Śnieżek, Timon, Maniek, Mini, Alfa i Puchatek, które żywią się trawą i sianem, przetartymi burakami i marchewką, bo mają tylko cztery zęby i mały żołądek. Chętni mogli umawiać się na godzinny spacer z dwoma okazami w cenie 80 zł. Niby nic wielkiego, lecz sądząc z internetowych opinii, nie było niezadowolonych. Kinga Nowak-Szymanowska: „Jesteśmy zachwyceni tym niesamowitym miejscem. Pan przewodnik bardzo fajnie opowiadał o zwierzętach, wszechstronna wiedza na temat każdego zwierzaka. Gorąco polecamy wszystkim małym i dużym, rodzinom, parom, znajomym. Świetny relaks i wypoczynek nad wodą wśród chodzących lam, alpak i kóz". Paweł Grzyb: „Rewelacyjne miejsce. Od razu widać, że właściciele kochają zwierzęta i dobrze o nie dbają. Nie tylko alpaki są tutaj atrakcją, zwierząt jest naprawdę dużo. Świetnie spędzony czas i na pewno wrócimy".

Chodorowska przed rokiem zajęła trzecie miejsce w województwie dolnośląskim w kategorii rolnik roku w esemesowym plebiscycie Mistrzowie Agro. „Staramy się, aby nasze gospodarstwo uzyskało status cyrku, a potem minizoo. Na wiosnę chcemy sprowadzić do Czatkowic dodatkowe zwierzęta: pumę, żenety tygrysie, karakale stepowe, małpy, jeżozwierze indyjskie, puchacze wirginijskie, nutrie, wiewiórki, świnki morskie, króliki czy papugi" – zapowiadała na łamach „Głosu Milicza".

W maju miała otworzyć komercyjne łowisko, które planowała zarybić 12 tonami różnych gatunków: karpiami, amurami, sumami, linami, szczupakami, tołpygami, sandaczami, okoniami. Miała być też food truck ze smażonymi rybami i kurczakiem z rożna oraz budka z lodami włoskimi. – W większości to były plany moje i taty. Ona tylko przytakiwała z boku – żali się Konrad Bartosiak. Przyznaje: – Mój tata planował z nią razem przyszłość i ślub. Chcieli zamieszkać w Czatkowicach.

Z planów nic nie wyszło, związek nie przetrwał. – Zależało nam na zachowaniu działki w Czatkowicach, więc wydzierżawiłem ją od pani Katarzyny. W lutym podpisaliśmy umowę, zapłaciliśmy czynsz za dziesięć lat z góry. Zapłakana właścicielka mówiła, że dochody jej firmy spawalniczo-ślusarskiej w tym czasie spadły, nie ma pieniędzy na spłatę rat kredytu i zablokowano jej konto – dlatego należność chciała w gotówce. Zgodziłem się, aby nie miała się czym martwić. Do końca maja pracowałem spokojnie w Czatkowicach z alpakami i innymi zwierzętami, gdy zaczął się konflikt. Pani Katarzyna wezwała policję, bo jej zdaniem w gospodarstwie przebywaliśmy bezprawnie i jej podpis na umowie dzierżawy został sfałszowany. Zarządzono ekspertyzę grafologa, która – wedle mojej wiedzy – udowodniła oczywistość: dokumenty są oryginalne. Wtedy ona podważyła fakt otrzymania gotówki, ponoć nie dysponowałem taką kwotą. Przedstawiłem dowody wypłaty z konta, że jednak dysponowałem.

Przez letnie miesiące Bartosiak przyjeżdżał do Czatkowic z paszą dla zwierząt, miał być jednak wyrzucany przez policję albo ludzi od pani Katarzyny. – Przyszło też kilka pism, abym zabrał stamtąd swoje zwierzęta. W czerwcu pojechaliśmy po alpaki. Za to, że pani Katarzyna pozwoliła nam je odzyskać, musieliśmy odstąpić dwa minikucyki – mówi. – Wcześniej na wałach między stawami zwierzęta miały powydzielane zagrody, aby ogrodzenie chroniło je przed wpadnięciem do wody. Potem zagrody rozebrano, aby oszczędzić na paszy: miały chodzić luzem i jeść trawę. W sierpniu zdarzył się pierwszy wypadek i nasz wielbłąd Onur wpadł do stawu. Przyjechała straż pożarna i rolnik ze wsi, razem wyciągnęli go ładowarką teleskopową. Było ciepło, więc otrzepał się, wysechł i poszedł dalej. We wrześniu doszło do utopienia się owcy. Gdy dowiedziałem się o tym, skierowałem sprawę do prokuratury, i pojechałem po swoje kolejne zwierzęta – wtedy doszło do pierwszych objawów agresji ochroniarzy.

„Upłynęło kilka miesięcy – zbliżała się zima. Mrówczyńska uszyła pokrowiec na garb wielbłąda. Gorączkowo kończyli budowę wysokiej komórki, w której mógłby przezimować. Wynajęci murarze pili i po pijanemu próbowali drażnić zwierzę. Mówiono, że jeden z nich został przez wielbłąda dokładnie opluty żółtą kręcą śliną, zmieszaną w dodatku z przeżutym owsem. (...) Fakt faktem, że przed świętami Bożego Narodzenia komórka była gotowa i wielbłąd znikł, razem z pokrowcem uszytym przez Mrówczyńską, w ciemnym wnętrzu. Wieczorami pod dachem komórki, paliła się żarówka".

Czytaj więcej

Vanier, Zięba, Węcławski. Gdy Mistrz zawodzi uczniów

Biały wielbłąd

Po odzyskaniu zwierząt Konrad Bartosiak prowadzi Alpaki Przytulaki w Morzęcinie. Ludzie pytają go o białego wielbłąda, lecz Czesio pozostał w Czatkowicach (obok dwóch innych zwierząt: srebrnego lisa i klaczy). Pytam Chodorowską, skąd wziął się w stawie nad ranem? Prosi o telefon w południe – po czym nie odbiera ani wtedy, ani później. – Jaki tryb życia prowadzą te zwierzęta? Bardzo długo śpią. Moi chłopcy Onur i Ali, jak tylko zaczyna się ściemniać, mają problem, żeby wstać do jedzenia i trzeba im podrzucić kolację pod nos, żeby zjedli na leżąco. Wielbłąd noce przesypia w całości. I podejrzewam, że Czesia coś przestraszyło – może wystrzał myśliwego, może pod teren podeszły wilki? Według pani Katarzyny cały dzień zsuwał się do stawu, bo nogi od dawna odmawiały mu posłuszeństwa. Stała nad nim aż do 3:30 nad ranem. Dlaczego nie próbowała go odsunąć? – pyta Bartosiak.

O wypadku dowiedział się od strażaka z Czatkowic, którego jednostka ratowała zwierzę. Od razu uruchomił kontakty do hodowców i handlarzy, aby go ratować. – Mieliśmy wiedzę, pani Katarzyna nie chciała słuchać. Potem nie odbierała telefonów, gdy próbowaliśmy się dowiadywać o stan zdrowia Czesia – opowiada.

W poniedziałek, dzień po wypadku, Bartosiak z ojcem pojawili się w Czatkowicach, żeby zobaczyć Czesia: nie chcieli podsycać konfliktu, nie weszli na teren gospodarstwa, podeszli do płotu od strony lasu, co „wypatrzyła właścicielka i jej ochroniarz zaczął nas gonić z widłami". We wtorek ze względu na bezpieczeństwo pozostałych wielbłądów pojechali po Alego i Onura, które wciąż przebywały w Czatkowicach, bo w Morzęcinie dopiero powstawała dla nich przybudówka.

– Czesio miał głowę bezładną jakby w agonii. Zawołałem go po imieniu, uniósł ją, obserwował, co robimy – na inną reakcję nie miał już sił. Spędziliśmy tam cały dzień, bo załadunek wielbłądów jest trudny – niechętnie wchodzą do przyczepy. Przyjechała pani z Powiatowego Inspektoratu Weterynaryjnego w Miliczu. Wcześniej właścicielka doniosła, że rzekomo porzuciłem swoje zwierzęta, choć gdy usuwała mnie policja, zobowiązała się do stanowienia opieki nad nimi do momentu wyjaśnienia konfliktu. Pani inspektor kazała mi zabrać zwierzęta, inaczej – wymieniała prawne formułki – zasądzi ich przepadek. Zrobiłem to. A kiedy poprosiłem, żeby skontrolowała stan Czesia i warunki, w jakich przebywa, odmówiła. Stwierdziła, że zna sprawę i właścicielka zwierzęcia robi wszystko, co może, aby go uratować. Na miejscu nie było jednak weterynarza sprawdzającego stan zdrowia Czesia – relacjonuje Bartosiak.

– Proponowałem pani Katarzynie, że odkupimy Czesia. Mam sprzęt i chciałem go przetransportować do kliniki, gdzie leżałby w cieple podpięty do kroplówki i medykamentów. Nie zgodziła się – twierdzi. Kilka dni później wielbłąd zmarł, o czym Bartosiak dowiedział się od kierowcy zakładu utylizacyjnego w Prusicach, który dostał zlecenie na odbiór martwego ciała z Czatkowic. Przekonuje, że „zgon wyniknął z wyziębienia organizmu": – Rozmawiałem z hodowcą, który w Polsce wielbłądy miał jako jeden z pierwszych, i ustaliliśmy, że prawdopodobnie po wyciągnięciu ze stawu Czesio został położony na grobli na przemokniętym sianie, nogi miał cały czas podkurczone, zatrzymało się krążenie i wdała martwica. Poza tym nie był dogrzany: strażacy położyli mu na grzbiet polarową derkę, lecz gdy go widziałem, był odkryty. Nad sobą miał tylko prowizoryczną plandekę.

Czytaj więcej

Bułgaria w objęciach żiwkomanii

Krystyna Pietruszka z fundacji DIOS, Dolnośląskiego Inspektoratu Ochrony Zwierząt, która zajmuje się podobnymi i trudnymi przypadkami, na prośbę Konrada Bartosiaka zażądała dokumentacji od weterynarza, który sprawował opiekę nad Czesiem: jakie leki mu podawał, w jakich dawkach, co było przyczyną śmierci. Odpowiedzi na razie nie ma. Mój telefon do Jerzego Chmielowskiego z Wińska również kończy się niczym: przedstawiłem się jako dziennikarz „Plusa Minusa" i zanim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytanie, usłyszałem potok słów, że on może odpowiadać tylko przed prokuratorem w obecności swojego adwokata, poza tym jako lekarza weterynarii obejmuje go tajemnica lekarska, nie jest właścicielem zwierzęcia, a sprawa wielbłąda to dziennikarskie bicie piany, choć nie sprecyzował z czyjego pyska, i czego jeszcze nie rozumiem? I zakończył rozmowę, chociaż sprawa dopiero się zaczyna.

„Przed domem stała spora gromadka dzieci i starszych. Pośrodku podwórza leżał wielbłąd – nieruchomy, ze sztywno wyciągniętymi nogami. Z otwartego pyska, spomiędzy wielkich żółtych zębów, ciekła kleista ślina. Uszyty przez Mrówczyńską pokrowiec leżał na garbie pokrytym liszajami. Kilka wróbli wesoły skakało wokół ostatniej kopki wielbłądziego łajna. (...) I tak ta sprawa skończyła się – dla mnie niejasna właściwie od początku. Szczerze mówiąc, gdyby to ode mnie zależało – nie zostawiłbym jej tak, jak ten porucznik, z notatką w aktach »bez znamion przestępstwa«. Dla każdego rozsądnego człowieka było w niej coś ciemnego, to jasne".

Cytaty z „Wielbłąda" Kazimierza Orłosia za: „Wielbłąd i inne opowiadania filmowe", wydawnictwo Puenta, 2001

W listopadową niedzielę, około czwartej rano, miejscowa ochotnicza straż pożarna dostała wezwanie w tej sprawie. W pierwszej chwili pomyślano: żart. Do akcji ruszyły jednak zastępy z Czatkowic i Wierzchowic, także jednostka ratowniczo-gaśnicza z Milicza. Na miejscu okazało się, że zwierzę rzeczywiście spadło z grobli do wody, skąd nie umiało samodzielnie wyjść. Co prawda zbiornik nie był głęboki, lecz wielbłąd ugrzązł w mule i wierzgając nogami, tylko pogarszał sytuację. Operacja wydobycia go na ląd trwała dwie godziny.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi