Politycy od dawna przyzwyczaili nas, że forma prowadzonej przez nich debaty publicznej przestała przypominać Wersal. Sformułowania w stylu: komuchy, kanalie, sprzedawczyki to dzień powszedni politycznego dyskursu. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości stanowili na tym tle wzór do naśladowania. To się zaczęło zmieniać, gdy wymiar sprawiedliwości, który z natury swojej powinien być odrębny od polityki, znalazł się w jej epicentrum, zaś prawnicy stali się uczestnikami politycznego sporu.
Początkiem złych zwyczajów były ujawnione na grupie dyskusyjnej „antykasta” prawnicze konwersacje, które bardziej przypominały bazarową wymianę inwektyw niż dyskusję osób mających zajmować się sprawiedliwością.
Czytaj więcej
Jeśli za poprzedniej władzy zarzucano niektórym sędziom brak niezależności, to jak należy odebrać obecne wydarzenia, wpisujące się w strategię jednej z partii politycznych?
Pani prezes mówi
Niestety te rozmowy nie stanowią jedynego ekscesu, a obecnie w taką retorykę wpisała się sędzia pełniąca funkcje pierwszego prezesa Sądu Najwyższego. Nawiązuję do wypowiedzi Małgorzaty Manowskiej, która po bezprawnej próbie przejęcia kontroli nad Izbą Pracy po upływie kadencji sędziego Piotra Prusinowskiego i oświadczeniu premiera, że o mających miejsce wydarzeniach zostanie zawiadomiona prokuratura, oświadczyła w wywiadzie: „ja patrzę na to, jak na szantaż rodem z komuny”.
Odwoływanie się do negatywnych wzorców z okresu państwa komunistycznego i konfrontowanie tamtych standardów z zachowaniami współczesnych polityków to dość powszechna narracja stosowana w polityce. Gdyby więc takie słowa zostały użyte przez polityka niepotrafiącego przekazywać w przestrzeni publicznej własnych mądrzejszych przemyśleń, to wypowiedź mogłaby jedynie świadczyć o ubogości intelektualnych skojarzeń osób zajmujących się działalnością publiczną. Jeśli jednak padają one z ust osoby wykonującej funkcję prezesa Sądu Najwyższego, dodatkowo posiadającej dorobek naukowy, mogą budzić zdziwienie.