Miejsce na mapie oznaczono jako „Polana nad Wisłą", choć to raczej chaszcze i zarośla. Z lewej most Śląsko-Dąbrowski, z prawej Gdański, za plecami ogród zoologiczny, przed nim – rzeka. Dookoła wierzby. Trzeba przyznać: wśród drzew urządził się całkiem nieźle. Palenisko obudował cegłami, szafkę wypełnił prowiantem – ziemniaki, cebula, czosnek, jajka, grzyby marynowane, papryka w zalewie, fasola w puszce. Do pnia przyczepił lustro i zegar; chciałby jeszcze gołą babę z cyckami, lecz kolega wybrał obraz Świętej Rodziny, choć on wierzy w Ducha Ziemi: gdy zaczyna padać to „bogowie mnie chronią i deszcze omijają".
Na taborecie świnka-skarbonka. Za każde przekleństwo każe wrzucać monetę, żeby kultura była. Pod kawałkiem brezentu powiesił kilka ubrań; zamiast trzymać je w improwizowanej szafie, lepiej nosić na sobie, bo cieplej. Ubrany na cebulę i okutany tak, że prawie nie widać twarzy – koszula, sweter, bluza z kapturem, kurtka, szalik, czapka – siedzi pod parasolem na rozpadającym się fotelu-tronie jak król na włościach. Opowiada o Marii Skłodowskiej-Curie, która chodziła tutaj nad brzegiem, co pomogło jej odkryć rad i polon. „Rozważała myśli i czerpała nie wiem skąd. Ja też chodzę, ale póki co niczego nie wymyśliłem".
Śpi na wysłużonym materacu pod starą kołdrą. Zwykle wstaje o piątej rano, gdy po rzece pływają bobry. Pojawia się też łabędź, który syczy i je mu z ręki. Na ogniu parzy kawę na wodzie z Wisły, w pogodne dni kąpie się nago. Sika w krzakach, za grubszą potrzebą chodzi z łopatą, żeby zakopać produkcję. „Po nocy jest jak na melinie murzyńskiej: pełno butelek i garów do zmywania. Co ja sierotka Marysia do sprzątania jestem?" – narzeka, choć każdego przyjmie, napije się i pogada.
Po śniadaniu idzie zbierać złom, w południe wraca, bo znowu może ktoś przyjdzie. Na obiad resztki z tygodnia – mówi, że to ratatouille. Potem drzemka i znów kolejka F16, czyli denaturatu, taniego wina Amarena lub „wody rozmownej". „W ten sposób w jeden dzień przeżywam dwa. I tak w koło Macieju, perpetuum mobile" – żartuje, choć z każdym haustem jest bliżej śmierci. Właśnie kończy się drugi dzień tego dnia i Marian w milczeniu kontempluje widok na miasto. I zaprasza na rybkę. Z Wisły? „A skąd! Ze sklepu. Dostałem w prezencie i usmażyłem z cebulką".
Gdy raz siedział w szlafroku, dla zdrowotności mocząc stopy w wodzie z Wisły z dodatkiem soli, i patrzył na Zamek Królewski, choć widok za milion dolarów nieco zasłaniało mu drzewo i nawet chciał je wyciąć, podeszła do niego damulka z pieskiem, która akurat przechodziła obok ścieżką. „Pan tu żyjesz jak król" – powiedziała. „A jak mam żyć?" – odpowiedział. „A ta ziemia do kogo należy? Kupił ją pan? Pan za nic nie płaci" – drążyła. „Tak, Rafałowi Trzaskowskiemu loda zrobiłem. A pani z urzędu skarbowego?" – odparował. Denerwuje się, że zamierzała mu życie ułożyć i trzęsie się mocniej na tamto wspomnienie, bo lekkie drgawki to codzienność. „Rzeka i powietrze są za darmo i dla wszystkich". On tutaj rządzi, jest – jak sam mówi – Królem znad Wisły. Śpiewa: „Nie liczę godzin i lat, to życie mija, nie ja. Bliżej gwiazd, bliżej dna, jestem wciąż taki sam, wciąż ten sam". Zasypia.