Kim jest Marian, król znad Wisełki

Wiślane bulwary, Stare Miasto, wieżowce i Pałac Kultury – Marian ma widok wart milion dolarów, czym dzieli się z innymi bezdomnymi.

Aktualizacja: 19.11.2021 15:39 Publikacja: 19.11.2021 10:00

Marian – Król znad Wisły

Marian – Król znad Wisły

Foto: Fotorzepa, Filip Miller

Miejsce na mapie oznaczono jako „Polana nad Wisłą", choć to raczej chaszcze i zarośla. Z lewej most Śląsko-Dąbrowski, z prawej Gdański, za plecami ogród zoologiczny, przed nim – rzeka. Dookoła wierzby. Trzeba przyznać: wśród drzew urządził się całkiem nieźle. Palenisko obudował cegłami, szafkę wypełnił prowiantem – ziemniaki, cebula, czosnek, jajka, grzyby marynowane, papryka w zalewie, fasola w puszce. Do pnia przyczepił lustro i zegar; chciałby jeszcze gołą babę z cyckami, lecz kolega wybrał obraz Świętej Rodziny, choć on wierzy w Ducha Ziemi: gdy zaczyna padać to „bogowie mnie chronią i deszcze omijają".

Na taborecie świnka-skarbonka. Za każde przekleństwo każe wrzucać monetę, żeby kultura była. Pod kawałkiem brezentu powiesił kilka ubrań; zamiast trzymać je w improwizowanej szafie, lepiej nosić na sobie, bo cieplej. Ubrany na cebulę i okutany tak, że prawie nie widać twarzy – koszula, sweter, bluza z kapturem, kurtka, szalik, czapka – siedzi pod parasolem na rozpadającym się fotelu-tronie jak król na włościach. Opowiada o Marii Skłodowskiej-Curie, która chodziła tutaj nad brzegiem, co pomogło jej odkryć rad i polon. „Rozważała myśli i czerpała nie wiem skąd. Ja też chodzę, ale póki co niczego nie wymyśliłem".

Śpi na wysłużonym materacu pod starą kołdrą. Zwykle wstaje o piątej rano, gdy po rzece pływają bobry. Pojawia się też łabędź, który syczy i je mu z ręki. Na ogniu parzy kawę na wodzie z Wisły, w pogodne dni kąpie się nago. Sika w krzakach, za grubszą potrzebą chodzi z łopatą, żeby zakopać produkcję. „Po nocy jest jak na melinie murzyńskiej: pełno butelek i garów do zmywania. Co ja sierotka Marysia do sprzątania jestem?" – narzeka, choć każdego przyjmie, napije się i pogada.

Po śniadaniu idzie zbierać złom, w południe wraca, bo znowu może ktoś przyjdzie. Na obiad resztki z tygodnia – mówi, że to ratatouille. Potem drzemka i znów kolejka F16, czyli denaturatu, taniego wina Amarena lub „wody rozmownej". „W ten sposób w jeden dzień przeżywam dwa. I tak w koło Macieju, perpetuum mobile" – żartuje, choć z każdym haustem jest bliżej śmierci. Właśnie kończy się drugi dzień tego dnia i Marian w milczeniu kontempluje widok na miasto. I zaprasza na rybkę. Z Wisły? „A skąd! Ze sklepu. Dostałem w prezencie i usmażyłem z cebulką".

Gdy raz siedział w szlafroku, dla zdrowotności mocząc stopy w wodzie z Wisły z dodatkiem soli, i patrzył na Zamek Królewski, choć widok za milion dolarów nieco zasłaniało mu drzewo i nawet chciał je wyciąć, podeszła do niego damulka z pieskiem, która akurat przechodziła obok ścieżką. „Pan tu żyjesz jak król" – powiedziała. „A jak mam żyć?" – odpowiedział. „A ta ziemia do kogo należy? Kupił ją pan? Pan za nic nie płaci" – drążyła. „Tak, Rafałowi Trzaskowskiemu loda zrobiłem. A pani z urzędu skarbowego?" – odparował. Denerwuje się, że zamierzała mu życie ułożyć i trzęsie się mocniej na tamto wspomnienie, bo lekkie drgawki to codzienność. „Rzeka i powietrze są za darmo i dla wszystkich". On tutaj rządzi, jest – jak sam mówi – Królem znad Wisły. Śpiewa: „Nie liczę godzin i lat, to życie mija, nie ja. Bliżej gwiazd, bliżej dna, jestem wciąż taki sam, wciąż ten sam". Zasypia.

Po śniadaniu idzie zbierać złom, w południe wraca, bo znowu może ktoś przyjdzie. Na obiad resztki z tygodnia – mówi, że to ratatouille. Potem drzemka i znów kolejka F16, czyli denaturatu, taniego wina Amarena lub „wody rozmownej" 

Moje miasto

Rocznik 1958. Mieszkał w Koszalinie, jednak podczas delegacji w Świecku, gdzie jako brygadzista budował most na Odrze, jego żona zaszła w ciążę z innym. Po powrocie do domu zdjął złotą obrączkę i powiedział, że nie bierze już za nic odpowiedzialności. Mógł wyrzucić kobietę z domu, lecz nie chciał krzywdzić dwójki pozostałych dzieci. Ruszył w długą: był w Berlinie, nad Morzem Śródziemnym w Cannes i Nicei. „Podróż na stopa za jeden uśmiech" – uśmiecha się. Dotarł do Paryża, chciał na żywo zobaczyć wieżę Eiffla. „Pewien Polak wjechał rowerem na jej szczyt. Ja umiem żonglować i miałem marzenie, żeby pobić rekord Guinnessa, wchodząc tam i podrzucając trzema pomarańczami. Marzenia mi się zagubiły. Wieży nawet nie dotknąłem, choć przez miesiąc spałem pod nią na ławce. Na odchodnym powiedziałem, żeby w tę kurwę piorun pierdolnął, bo miałem jej dość". Zatęsknił za Polską i napisał na kartonie, że zbiera na bilet. Od spotkanego rodaka dostał jedzenie, picie i pieniądze na autobus. Wrócił do Warszawy, gdzie przeniosły się jego dzieci.

Znalazł pracę i nosił biały kapelusik. Podchodzili do niego bezdomni, prosili o wsparcie. Dawał im pieniądze i zagadki: domek dla pszczół na dwie litery, pierwsza to „u". „Szedłem mostem i z radyjka leciało: »Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie, tu rośnie dom, tam rośnie dom, z godziny na godzinę«. Gdy jechałem tramwajem 18, usłyszałem: »Kiedy rano jadę osiemnastką, chociaż ciasno, chociaż tłok, patrzę na kochane moje miasto, które mnie zadziwia co krok«. Zajebiste momenty. Wtedy zrozumiałem: to moje miasto" – opowiada.

Zmieniał wynajmowane mieszkania, potem dzielił lokum z Ukraińcami, lecz w łazience zostawiali taki syf, że się wyprowadził. Zatrudniający go prywaciarz oszukał Mariana na kilka tysięcy. „Nikt nie będzie się moimi rękoma bogacił. Powiedziałem: stop" – opowiada. Chciał skoczyć z mostu, przestraszył się jednak kry na rzece, bo jeszcze sobie nogę złamie albo co... Wtedy stracił dom: zaczął sypiać pod Pałacem Kultury lub mostem.

W marcu 2020 roku zatrzymał się w schronisku dla bezdomnych przy Polskiej, gdzie kazano mu dmuchnąć w alkomat. Wyszło 1,4 promila i dostał 30 dni kary. Uznał, że od tej pory musi sobie radzić sam. Najpierw koło stadionu Polonii zbudował szałas, ale kolega od kielicha przyszedł przenocować i zsikał się na materac; drugi towarzysz miał wszy, więc Marian postanowił rozstać się również z nimi. Przeniósł się wówczas na Polanę nad Wisłą, znaną dobrze rowerzystom, spacerowiczom i wędkarzom, którzy zaglądają tam na chwilę, lecz on chciał na dłużej.

Czytaj więcej

Ameryka. Bogaty kraj bezdomnych

Jego ziemia nieobiecana nie ma planu zagospodarowania: to tereny zalewowe. Wisła po roztopach lub deszczach przybiera na sile i rozlewa się, więc obyło się bez sąsiadów. „Rozbiłem namiot. Po jakimś czasie przyszedł wędkarz i zapytał, czy chcę rybę. Pewnie, że bym zjadł. Rozpaliłem ognisko, usmażyłem ją. I zaczęła się bajka od ryby". Gdy powódź zalała mu namiot, musiał go suszyć i skrobać z zaschniętego mułu.

Mariusza poznał, gdy nad ranem zbierał pety na bulwarach po drugiej stronie rzeki. Przyprowadził do swojego Królestwa i zamieszkali razem. Szybko okazało się, że z kolegą coś jest nie w porządku: kradł mu skarpety i konserwy, bo pieniędzy w tym świecie raczej nie uświadczysz. „Gdy poszedłem na obiad na Miodową do ojców kapucynów, ten przepierdolił mi kieszenie, plecak i skrytkę pod poduszką. Wtedy zrozumiałem: kawał złodzieja. Tak go ugościłem i przyzwyczaił się. I nie mogłem się go pozbyć. Wiadomo: gość w dom, Bóg w dom. Rozpanoszył się skurwysyn! Do tego śmierdzące skarpety miał" – narzeka. Zastanawia się, czy to aby nie była choroba – Mariusz nie oszczędzał nikogo: Artur obudził się bez roweru, telefonu i butów; Adam też stracił telefon, który trzymał pod głową, choć oglądali na nim „Poranek kojota" i „Chłopaki nie płaczą", to „Seksmisji", „Czterech pancernych" czy Kargulów i Pawlaków – marzenie Mariana – niestety już nie zdążyli.

To niewesołe miasteczko

Artur i Adam przyszli razem z innymi bezdomnymi: koło namiotu Mariana wyrosły kolejne i powstało małe miasteczko. „Przewinęło się 20 chłopaków. Głodnych, smutnych, zagubionych. Było lato i każdy chciał nad Wisłę" – mówi. „Jednego z roboty wyjebali, drugi pokłócił się z żoną i chatę stracił, trzeci nie chciał płacić alimentów. Ktoś przeżył szok albo traumę, popierdoliło mu się życie i nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. My daliśmy mu spać i pić, karmiliśmy i pocieszaliśmy. U nas człowiek odpoczął i nabierał sił. Kąpał się w Wiśle, drewna narąbał, siadał przy ognisku i pomalutku rozwijał. Po jakimś czasie każdemu otwiera się serce, opowiada i żali się. Jakby się wyspowiadał i oczyścił duszę. Zaczyna się śmiać i żartować, piosenkę zaśpiewa, stres go opuszcza. Powstaje jak Feniks z popiołów. Odczuwa inne wartości, zapomina o tamtym życiu. Przemienia się w człowieka znad Wisełki. Puszki zbiera, piwo stawia i znów ma radość w sercu. Jest szczęśliwy".

Marian wspomina tych, co wyszli na prostą. Adama objął program wychodzenia z bezdomności: miesiąc spędzi w pensjonacie socjalnym „Św. Łazarz" przy Traktorzystów, potem podejmie pracę i dostanie mieszkanie ćwiczebne, gdzie kontrola może przyjść o drugiej w nocy i sprawdzić trzeźwość delikwenta. „Albo Kamil, który kupił kawałek sznurka w Castoramie i chciał się powiesić. Gdy przyszedł, ważył 60 kilogramów, chudy jak patyk. Pobył trochę z nami, po pijaku się wygłupialiśmy, wykąpaliśmy w Wiśle i życie mu uratowaliśmy. Po trzech miesiącach wrócił z reklamówką browarów, każdemu dał po 20 złotych. Znalazł kobietę i pracę na koparce. Chłopak się odnalazł, nabrał sensu życia. I waży ponad sto kilogramów".

Mieszkała też Gośka, którą Marian poznał podczas letnich seansów filmów na Polach Mokotowskich, ogrodzie Saskim i parku Bródnowskim. Mówiła mu, że śpi u babci, wybierała jednak pustostany i klatki. „Pokazałem jej namiot. Ciągle musiałem ognisko rozpalać i wrzątek robić na kawę". Królowa pożeglowała dalej, Król został.

Policja rzeczna podpływa i pyta, co słychać. Latem ostrzegała, że idzie wielka fala, by bezdomni zwinęli namioty i przenieśli się gdzie indziej. Mówiła o kamerach na moście Gdańskim, które wszystko widzą i żeby nikt się nie wygłupiał, bo wielki brat patrzy. Tylko kto ma się wygłupiać? Żarty żartami, ale to niewesołe miasteczko, gdzie ludzi zesłało życie i alkohol, na którego nie ma mocnych. Poza Mariuszem niejeden okazał się złodziejem: ktoś zjadł całą kaszankę, ginęły inne rzeczy. Przyszedł Gruzin z wódką, zniknął mu portfel i dokumenty. „Adam oskarżył Ukraińców o kradzież namiotu, choć sam go zwinął. Myśleliśmy, że to oni i zrobiliśmy awanturę. Wyszło nieporozumienie, obrazili się i zagrozili spaleniem namiotów. I rzeczywiście w nocy nas podpalili – spłonęły dwa fajne fotele". A największe zagrożenie przyniosła jadowita żmija, ponoć uciekła z zoo, zaszyła się w namiocie Mariana, który musiał ją wygonić. Potem ciągle chodził w trepach i tupał w ziemię. Nauczył się czujności i wciąż patrzy pod nogi, jak idzie w krzaki po chrust.

„W grupie raźniej. Podział był jasny: jeden szuka szkła, drugi puszek, trzeci drewna na opał, czwarty jedzenia. Nie tak łatwo wyłapać zaufanych ludzi do takiego życia. W tym świecie nie ma nic za darmo". Wspólnota zaczęła się psuć, bezdomni kłócili się i zaczęli rozpierzchać. Do tego lato się skończyło i zimę Marian przeżył sam. „Mróz był taki, że jak wychodziłem z namiotu, to czułem się jak Armstrong, co wylądował na Księżycu. Otwieram wejście i pytam siebie: na jakiej planecie jestem? Ziemia. Co to za rzeka pod lodem? Wisełka. Co to za wioska? Warszawa. Ognisko rozpalałem i patrzyłem przed siebie. O, Bogowie!". Nie zginął z głodu, bo dobrzy ludzie przynosili mu ciasta i zupy, słoiki z jedzeniem, wino własnej roboty, zupki chińskie, pierogi i bigos. Chwali zwłaszcza samotne panie z pieskami, które przychodzą na spacer i litują się nad człowiekiem. „Nigdy nie byłem głodny" – mówi. Ani spragniony: ostatnio ktoś podarował siatkę piw królewskich i Król śmieje się, że trzy brał dla siebie, a jedno oddawał swoim poddanym. Kolejnej zimy się nie boi.

Syreny nie dają spać

Nad brzegiem powiewa polska flaga, trochę już wyblakła i postrzępiona jak wszystko wokół, choć to nie Marian ją postawił. Niektóre namioty zniknęły, ale kilka jeszcze stoi, obok dwa miejskie leżaki z napisem „Wisła". Plandeka rozpięta na palach służy jako salon: fotele, stolik, palenisko. Na półce sól i cukier, trochę przypraw, noże i sztućce, tacka do grilla, talerze, garnki i patelnie. Obok akwarium i książki przyniesione przez Mariana: atlasy grzybów i ryb, kryminał Larssona, opis cudów z Fatimy. Torba na zakupy, baniak na wino.

Mieszkańców jednak mniej niż kiedyś. Rafał wraca tylko na noc, bo robi na budowie i narzeka, że obcy buszują mu w rzeczach. Ostatnio zamieszkał Janek, człowiek z Bieszczad, skąd wyrzucili go bracia chcący pozbawić go ojcowizny – tylko bez zdjęć, nie chce stracić pracy w brygadzie remontowej, która przy placu Bankowym odnawia urząd miasta, co podkreśla do znudzenia, bo jest zawiany bynajmniej nie od wiatru.

Z namiotu wytacza się Czesiek, pijany w sztok, z małym kaktusem w dłoni: musi go oddać komuś na zimę, lecz nikt w chaszczach nie przygarnia rośliny. I nie przygarnie: następnego dnia przypłynie rzeczna policja, żeby zatrzymać Cześka, który ukrywał się przed sądem. Zakuje go w kajdanki i odwiesi wyrok, więc ten odpocznie teraz przez dziewięć miesięcy w więzieniu. Za co? Marian nie pamięta. Wie, że wcześniej siedział 12 lat. Kolega zostawił mu latarkę i mydło, kazał zaopiekować się swoim plecakiem.

Przyszedł Marcin, którego Marian nazywa Marcinkowski, on sam siebie Puszkin, bo zbiera aluminium – ostatnio kilogram podskoczył do 6,50 zł i opłaca się grzebać w hasiokach. On w miasteczku nie mieszka, jest samotnikiem, wolał bunkry przy Cytadeli, choć narkomani podpalili mu niedawno koc, przyjechała policja i tyle zostało z dobrej miejscówki. Ma już inną. Nie woli iść do noclegowni? Patrzy ze zdziwieniem. Przecież tam łamią ludziom charaktery, on robi co chce.

Do Mariana przychodzi dla towarzystwa, żeby się rozgadać i coś wypić. Rozpala palenisko i kopci niemiłosiernie, bo użył deski z lakierem – nie ma czym oddychać, choć Marcin pali lewe marlboro i jest przyzwyczajony. Ma 38 lat. Pochodzi z Ciechanowa. W Warszawie jako ekstern studiował finanse i bankowość przy Pawiej. „Piękne kobiety dookoła. Olałem naukę i nie żałuję" – wspomina. Pracował jako magazynier w firmie kurierskiej. Trzy lata temu rozstał się z żoną, gdy ich trzecie dziecko zmarło tuż po porodzie.

„Mieszkaliśmy z teściową-grzybową, która wjechała z nerwami i dostałem czarną polewkę jak w »Panu Tadeuszu«. Wróciłem do matki i oskarżyła mnie o włamanie: zamknęła lodówkę w dużym pokoju, a ja przecież byłem głodny. Nie chciała mnie więcej widzieć. Mieszkałem na wynajętym, żona pisała listy. Poszedłem do niej jeszcze raz, aby ustalić wspólne życie, ale nie przyjęła z powrotem, taki zawzięty charakter. Zacząłem pić: zalewać smutki w butelce wódki" – opowiada.

Dziewięć miesięcy temu przyjechał do Warszawy, gdzie „potrzebował zmądrzeć". Chyba się udało: niebawem chce jechać do Ciechanowa, aby znaleźć pracę i wrócić do rodziny – mówi, że tęskni za żoną i ją kocha, zaś jak dzieci podrosną, będzie go potrzebować, aby Wojtek i Gosia wyszli na ludzi. „Mam takie sny pojebane, że żona nie daje sobie rady, a dzieci trzeba wychować". Przed powrotem musi wyleczyć stopy: moczy je w occie i soli, polewa woskiem ze świeczki, bo pocą się od chodzenia i śmierdzą; mimo iż zmienia skarpetki trzy razy dziennie.

Stanisław, sąsiad z Saskiej Kępy, zachodzi z psem i pomaga chłopakom w potrzebie. Wie wszystko o wszystkim, mógłby wystąpić w „Milionerach". Albo w cyrku: zza pazuchy wyczarował właśnie flaszkę cytrynówki. Prosi o szklankę, nie musi być czysta, skoro wódka też nie jest. Piją z Marianem do dna, za chwilę – znów nie wiadomo skąd – w ręku trzyma piwo kasztelan.

Nie piję i marznę, trzymam ręce w kieszeni, więc Król robi mi burę, wszak to chamskie przy innych drapać się po jajach. Marcin zwraca uwagę, że „cham" nie miało kiedyś złej konotacji. Marian nie zgadza się, bo słowo pochodzi od imienia Chama, syna Noego, który – obok Sema i Jafeta – robił sobie jaja z ojca, więc ten go przeklął i tak narodzili się Murzyni. „Ty czarnuchu" – mówi Marcin. Kumpel twarz ma ogorzałą, bardziej od gorzały niż słońca, do tego brudną. Śmiejemy się. „Czego?". „Nic złego". Sacrum miesza się z profanum, zaraz padnie nieodzowne pytanie o alkohol.

„Radia nie słuchamy, telewizji nie oglądamy, nawet nie wiemy, co się dzieje w Warszawie, tylko te syreny wkurwiają i spać nie dają". Ze śmietnika Marian wygrzebuje stare gazety, których potrzebuje do rozpałki i dzięki nim wie, czy akurat Tusk Kaczyńskiego, czy Kaczyński Tuska. Janek obsadził siekierkę i Marcin rąbie drewno, aby ogień nie przygasł. Jest jasno i ciepło.

Czytaj więcej

Wigilie dla bezdomnych i samotnych. Jak to się robi w pandemii

Nowe Królestwo

Marian mówi, że miasteczko już przeminęło z wiatrem: po pijaku była awantura. Wkurwił go Adam, który brał mięso bez pytania i kazał mu wypierdalać. Wcześniej porozwalał rzeczy i załatwił się do miski, gdzie moczył nogi. Nie pamięta nic innego, film mu się urwał, choć ponoć poszło o kobietę. Powtarza, że i tak chciał odejść, wciąż gary zmywał, wodę nosił, ogień rozpalał, inni żyrowali na jego pracy. Znów powiedział: stop. I przeniósł się dwieście metrów dalej przy brzegu, gdzie wśród wierzb zakłada nowe Królestwo. Widok jeszcze lepszy, nie zasłania go żadne drzewo, i wiatry mniejsze, bo na otwartej przestrzeni wiało zbyt mocno. Tam na pewno nie wróci, dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. „Ubieram się jak menel. Ludzi już się nie wstydzę, gdy do koszy zaglądam. Nie spełniłem żadnych marzeń. Bardzo ładnie rysuję i maluję. Mogłem wygrać program »Mam talent«. Zacofałem się w rozwoju" – mówi.

Jedna fundacja obiecała mu telefon, druga miała namiot przywieźć i radyjko – do dzisiaj nie przywieźli. „Założyć konto w banku chcieli, mieszkanie proponowali, ale ja to pierdolę". Garniturowcy i krawaciarze z urzędu gminy pytali, co mu trzeba? Przyszedł społecznik Piotr Ikonowicz i to samo. Jego siostra Magda Gessler miała coś ugotować. Tymczasem Marian właśnie usmażył placków ziemniaczanych, aż palce lizać.

Nie zaprasza do siebie byle kogo: samych ludzi-sreberka i ufa im, bo bogowie ich zsyłają. Co prawda zarzeka się, że denerwują go inni bezdomni, ciągle przychodzą, żeby ich przenocował i nakarmił, u niego jest przecież normalnie i o nic nie pyta – ostatnio Zbyszek, sąsiad z pobliskich krzaków o drugiej w nocy musiał się wygadać – Marian zaś przyjmie każdego. Czasem w żartach mówi przybyłym, żeby pukali do pałacu biskupa przy Miodowej, nie do jego Biskupina, choć sam zakłada purpurowy szalik jak stułę i unosi ręce do góry jakby błogosławił. W dłoni trzyma karnisz jak królewską buławę.

Jego dzieci mieszkają w Warszawie. „One mnie nie chcą, kontakt się urwał. Odezwałem się do córki i usłyszałem: »Tatuś, jak jesteś po piwku, nie życzę sobie, żebyś się kontaktował«. Dzwoniłem do syna w urodziny, nie odebrał. Widzi moje miejsce z autobusu nr 500, którym jeździ do pracy, jednak nie przyszedł. W centrum spotkałem zięcia, bardzo się spieszył. Czy jestem głodny? Nie. Powiedział, że da mi 50 złotych. »Gdzie pan mieszka? Nad Wisełką? Ale pan odważny«. On też mnie nie odwiedził. Nad Wisełką jest moje miejsce. Nie mam wyjścia z krytycznej sytuacji. Życie mnie się znudziło. Mam dość. Baterie się wyczerpały. Nie czuję radości w sercu i sensu. Nie mam dla kogo żyć. Zawsze żyłem dla żony i dzieci. Teraz jestem wolny i nie czuję już nic. Nie mam się komu poświęcić. Nikogo nie kocham. Brakuje mi czegoś, tylko nie wiem kurwa czego, muszę odnaleźć ten pierwiastek. Niedawno miałem sen piękny i byłem szczęśliwy, bo poznałem kobietę i tańczyłem z nią". Król obudził się i wciąż czeka na Królową. 

Miejsce na mapie oznaczono jako „Polana nad Wisłą", choć to raczej chaszcze i zarośla. Z lewej most Śląsko-Dąbrowski, z prawej Gdański, za plecami ogród zoologiczny, przed nim – rzeka. Dookoła wierzby. Trzeba przyznać: wśród drzew urządził się całkiem nieźle. Palenisko obudował cegłami, szafkę wypełnił prowiantem – ziemniaki, cebula, czosnek, jajka, grzyby marynowane, papryka w zalewie, fasola w puszce. Do pnia przyczepił lustro i zegar; chciałby jeszcze gołą babę z cyckami, lecz kolega wybrał obraz Świętej Rodziny, choć on wierzy w Ducha Ziemi: gdy zaczyna padać to „bogowie mnie chronią i deszcze omijają".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi