Mesjasz dotarł na Diunę

Cykl „Kroniki Diuny" Franka Herberta, zainicjowany powieścią „Diuna", należy do wizytówek literackich science fiction, dokonań, którymi fantastyka się chlubi.

Aktualizacja: 13.11.2021 17:20 Publikacja: 12.11.2021 16:00

Kadr z filmu "Diuna"

Kadr z filmu "Diuna"

Foto: materiały prasowe

Ekranizacje takich dzieł przeprowadza się z pieczołowitością i nie inaczej jest z filmem Denisa Villeneuve'a. Podszedł on do dzieła tym bardziej skrupulatnie, że jest to druga ekranizacja po słynnym i udanym obrazie Davida Lyncha z 1984 r.

Powieść należy do tzw. science fantasy – występują w nich elementy rodem i z SF, i z fantasy, choć zwykle odmiany te traktowane są jako przeciwieństwo. Mamy więc kosmiczną technikę i społeczeństwo przyszłości z jednej strony, a z drugiej winkrustowane w to elementy magiczne, jak zakon Bene Gesserit ze swymi obrzędami czy używaniem Głosu, zmuszającego do posłuszeństwa. Ta mieszanina wyszła powieści i obu filmom na korzyść: sceneria jest bogatsza, a filmy nie przypominają tak bardzo reportażu z warsztatu naprawy rakiet.

Głównym wszelako bohaterem i powieści, i filmów jest unikalny specyfik, zwany zależnie od tłumaczenia przyprawą albo melanżem. To narkotyk występujący wyłącznie na Diunie. Wzbogaca on życie wewnętrzne zażywającego, ale też wyposaża go w umiejętność pilotowania statków kosmicznych. W Diunie nieznane są komputery, nie ma też robotów, prawdopodobnie ze względów religijnych czy ideologicznych, a bez maszyn liczących nowoczesna technika się nie obejdzie. Gdyby nie melanż/przyprawa społeczności zamieszkujące planety byłyby do nich przykute na wieki. Małe oszołomienie mózgu pozwala tę blokadę obejść i obliczać trajektorie tak, jak my dodajemy proste liczby w głowie.

Z kolei bohater osobowy, Paul Atryda, to podobno wyhodowany przez zakon Ben Gesserit Quisatz Haderach, czyli jakby mesjasz, mający odegrać w tej krainie kluczową rolę. To bohater podobny do Neo z „Matriksa". Podobieństwo nie podlega dyskusji, ale Herbert był pierwszy. W pomysłach i rozwiązaniach „Diuna" z 1965 r. wydaje się dziś archaiczna. Jeśli nadal cieszy się zainteresowaniem, to dla wizji Herberta ukonkretnionej przez Wojtka Siudmaka, polskiego malarza, który ją zilustrował. Villeneuve zna jego twórczość, napisał nawet wstęp do albumu Siudmaka, który się u nas ukazał, i tę inspirację widać – każdy kadr został wypieszczony i smakowanie tych obrazów należy do największych atrakcji „Diuny".

Zdjęcia częściowo kręcono na pustyni, aby dodać filmowi autentyczności. Mimo to reżyser nie ustrzegł się błędów, które kładą się cieniem na jego robocie. Olbrzymi statek kosmiczny wyłania się z oceanu, by płynnie przejść do uniesienia się w przestworza. Linia wody przy brzegu ani drgnie, choć taki ogrom wyjęty z morza musiałby spowodować jej czasowe obniżenie. Inny przykład: Leto Atryda, pojmany i na łożu śmierci, wydycha truciznę, aby dopiec swoim wrogom. Działa ona błyskawicznie i kładzie pokotem trochę luda. Aby jednak dyfuzja rozniosła mór po sporym bądź co bądź pomieszczeniu, potrzeba byłoby czasu – tu nie ma żadnej zwłoki. W tych fragmentach filmu, gdzie liczy się fizyka, wypadałoby okazać jej więcej uwagi. Nie wszystko jest winą filmowców, część niedostatków to grzech pierwowzoru, obciążający Herberta. Poruszający się żwawo pod powierzchnią piasku Szej-hulud, czyli czerw pustyni, migiem spaliłby się od tarcia. I czym się takie monstrum 400-metrowej długości żywi na planecie, gdzie oprócz ludzi i myszoskoczków nie ma nic? Stanowczo łańcuch pokarmowy Diuny jest za krótki, by utrzymać takie giganty.

Przymykamy oko i umysł na te nieścisłości, jak tego wymaga właściwie cała fantastyka. Bezwzględnie „Diuna" jest filmem wizualnie bogatym, a właściwie jego połową, wstępem do prawdziwych zmagań, którymi będzie walka narodowowyzwoleńcza Fremenów pod dowództwem Paula Atrydy. Decyzja o produkcji takiego filmu właśnie zapadła; obejrzymy go za dwa lata.

„Diuna", reż. Denis Villeneuve, dystr. Warner Bros

Ekranizacje takich dzieł przeprowadza się z pieczołowitością i nie inaczej jest z filmem Denisa Villeneuve'a. Podszedł on do dzieła tym bardziej skrupulatnie, że jest to druga ekranizacja po słynnym i udanym obrazie Davida Lyncha z 1984 r.

Powieść należy do tzw. science fantasy – występują w nich elementy rodem i z SF, i z fantasy, choć zwykle odmiany te traktowane są jako przeciwieństwo. Mamy więc kosmiczną technikę i społeczeństwo przyszłości z jednej strony, a z drugiej winkrustowane w to elementy magiczne, jak zakon Bene Gesserit ze swymi obrzędami czy używaniem Głosu, zmuszającego do posłuszeństwa. Ta mieszanina wyszła powieści i obu filmom na korzyść: sceneria jest bogatsza, a filmy nie przypominają tak bardzo reportażu z warsztatu naprawy rakiet.

Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS