Naukowcy już dawno zgodzili się, że homoseksualizm w pewnych przypadkach jest skłonnością wrodzoną, w pozostałych zaś wykreowaną przez czynniki społeczne i inne. Co więcej, w warunkach więziennych oprócz orientacji hetero, homo czy biseksualnej pojawiają się jeszcze „zachowania homoseksualne" u mężczyzn hetero. Proszę zauważyć, że radzenie sobie z popędem płciowym w wieloletniej izolacji to jedynie wstrzemięźliwość, masturbacja lub stosunek homoseksualny. Pojawiają się wówczas popędy tworzące „homoseksualizm zastępczy", o którym mówię. Takie zachowania mają źródło w tzw. pozasądowych skutkach odbywania kary.
Przede wszystkim jest to długotrwała niemożność zaspokojenia ludzkich potrzeb związana z izolacją. Psychologia nazywa to deprywacją potrzeb. Gdy mówimy, że ktoś „siedzi w więzieniu", co to właściwie oznacza? Proszę zdać sobie sprawę, że jego życie na wszystkich niemal polach gruntownie się zmienia. Przestaje być pracownikiem, a nawet mieszkańcem własnego domu. Nie decyduje już o swoim czasie, spożywając posiłki w godzinach wyznaczanych przez innych i kąpiąc się raz w tygodniu. Mało tego, przechodząc przez bramę zakładu karnego, mimowolnie wchodzi w obcy świat hierarchii środowiska więziennego. W atmosferę stresującą, pełną grozy i przemocy. Deprywacja potrzeb jest wówczas szczególnie dojmująca.
Niezaspokojone potrzeby generują przemoc za kratami?
W dużej mierze. Proszę zauważyć, że ciągłe towarzystwo tych samych osób przez lata w ciasnej celi samo w sobie jest frustrujące. Skazani miewają telewizor czy komputer do gier, brak im jednak telefonów komórkowych czy dostępu do internetu. Czas dłuży się, konflikt narasta. Tymczasem zwłaszcza wśród grypsujących istnieje przyzwolenie na przemoc i gwałt. Mówimy przecież o ludziach poważnie łamiących prawo, a zatem z zaburzonym już systemem wartości, co dotyczy także sfery seksualnej. Pierwotną przyczyną przemocy jest brak wyznawanych wartości, prowadzący nas za więzienne mury. Wtórną zaś deprywacja potrzeb towarzysząca długiej izolacji.
Więźniowie uważają, że sposobem na przetrwanie kary jest udział w podkulturze więziennej. Jak działa grypsera?
Wyznawcy podkultury więziennej stanowią zamkniętą grupę, trzymającą się pewnych zasad. Obowiązuje ich zwłaszcza reguła wzajemnej pomocy i bezwzględnej lojalności. Wspierają się, dzieląc się pieniędzmi, jedzeniem czy papierosami. Gdy ktoś jest zagrożony – bronią go. Nie zdarza się pozostawienie członka grupy na pastwę losu czy poddanie manipulacji. Innym istotnym dla skazanych elementem grypsery jest surowo przestrzegana dbałość o higienę osobistą, co poprawia jakość życia w warunkach więziennych. Większość zasad obowiązuje przy tym także po wyjściu na wolność, grypsującym jest się bowiem na całe życie. Zdarzają się jednak skazani traktujący to jedynie jako sposób przetrwania za kratami.
Czy grypsujący pracują?
Rzadko. Z zasady nie biorą także udziału w resocjalizacji, zajęciach kulturalnych czy edukacyjnych, ale to się zmienia. Współcześnie za kratami bardziej niż siła ciosu liczą się bowiem zaradność, spryt, intelekt i sprawność radzenia sobie w środowisku. Utrudnianie życia wrogom nie polega dziś na fizycznej agresji, którą łatwo wykryć i ukarać, ale na sprytnych akcjach wymagających przebiegłości i „cwaniactwa". Istotne są przy tym środki finansowe i dobre układy na wolności. Zgadzam się zatem, że udział we wspólnocie grypsujących może spełniać potrzebę bezpieczeństwa czy akceptacji. Problem w tym, że więźniowe zdegradowani jako przetrzymywani w podwójnej izolacji są tego pozbawieni.
Wspomniał pan, że polskie prawo nie reguluje sytuacji więźniów zdegradowanych.
W przepisach prawa tacy więźniowie w ogóle nie istnieją. W zakładach karnych nie ma też oficjalnych oddziałów dla „poszkodowanych". Pracownicy więzienia tworzą je z rozsądku na własną rękę. Z praktyki więziennej wynika bowiem, że izolowanie niektórych skazanych jest jedynym sposobem zapewnienia im bezpieczeństwa. Co więcej, zapobieżenie degradacji leży także w interesie służby więziennej. Zakład karny ma obowiązek zapewnić skazanemu bezpieczeństwo w czasie odbywania kary. Pracownicy zaś ponoszą odpowiedzialność za utrzymanie porządku w oddziale. Obserwuję jednak, że regulacje prawne w tej materii są naprawdę niezbędne.
Dlaczego?
Brak regulacji prawnych uniemożliwia bowiem poszkodowanym dostęp do resocjalizacji. Jako odizolowani od reszty nie mogą uczestniczyć w zajęciach kulturalnych czy sportowych. Ich obecność w centralnej świetlicy wywołałaby bowiem błyskawiczny konflikt i eskalację złości. Co gorsza, mają też bardzo ograniczone możliwości pracy czy podjęcia nauki. Usankcjonowany status „więźniów chronionych" stworzyłby możliwości resocjalizacji i poprawy warunków życiowych. Opinię publiczną w zrozumiały sposób oburza jednak perspektywa inwestowania dodatkowych publicznych środków w dobrostan przestępców.
Przekona ją pan, że warto?
Cóż, zawsze można zostawić tych więźniów na pastwę innych: niech im pokażą! Albo podjąć publiczny dyskurs o definicji i roli wybaczenia. Nie przekona się rządzących emocjami. W resocjalizacji zdegradowanych chodzi jednak o coś zupełnie innego: o dobrobyt społeczny płynący z bezpieczeństwa, ładu i pokoju. Większość zdegradowanych wyjdzie bowiem na wolność. Lepiej zatem poddać ich intensywnej terapii w więzieniu, by nie powtarzali swych czynów w przyszłości, niż na całe lata pozostawić samym sobie. Gwałt na pedofilu nie zmieni przecież jego seksualnych preferencji. Z drugiej strony: czy pospolity złodziej zdegradowany za zniewieściałość i infantylizm zasługuje, pani zdaniem, na gwałt?
Oczywiście że nie.
Właśnie. Tymczasem w obecnych warunkach odbywa karę w podwójnej izolacji, by wyjść na wolność jako ten sam lub głębiej zdemoralizowany człowiek. To jednak nie wszystko. Innym argumentem przemawiającym za usankcjonowaniem oddziałów ochronnych jest aspekt sprawiedliwości. Czy zgwałcenie pedofila jest aktem sprawiedliwości?
Takie zasady obowiązywały tylko w pewnych przypadkach w prawie talionu „oko za oko, ząb za ząb".
Mówi pani o zemście emocjonalnej. Zaręczam jednak, że ból dziecka i jego rodziców nie zostanie zrekompensowany. A najdotkliwszą karą dla przestępcy jest wywołanie w nim poczucia winy i wyrzutów sumienia. Metody resocjalizacji oparte na pracy z sumieniem stosuje się już w Skandynawii i USA. Skazanych poddaje się tam terapii szokowej. Pierwszym, najłagodniejszym, elementem jest pokazanie mordercy zdjęć ciała ofiary, ceremonii pogrzebowej czy osieroconej rodziny. Już ten etap mocno nim wstrząsa. Uświadamia sobie wagę swoich czynów, oglądając ich konsekwencje. Niestety, polska resocjalizacja nie daje takim metodom szans, uznając je za nieetyczne.
Resocjalizuje pan od wielu lat...
Owszem. W swojej pracy obserwuję, jak wielkie szkody przynosi nam jako społeczeństwu promowanie w mediach agresji i epatowanie erotyką. Moimi pacjentami są osoby wychowane w rodzinach, gdzie jedyną reakcją była agresja. Nie okazywano sobie nawzajem pozytywnych uczuć. Dokuczano dzieciom. Bito je. A jeśli biję swoje dzieci, dlaczego bulwersuje mnie, że kibice okładają się kijami na boisku? Większość skazanych ma także trudną sytuację rodzinną.
Wszyscy zdegradowani więźniowie opisani w pańskiej książce pochodzą z rodzin rozbitych i patchworkowych. Sami także nie tworzą udanych związków w dorosłym życiu.
Spora część wychowała się w domu dziecka. Tym bardziej niepokoją mnie niestałe, przelotne związki młodego pokolenia, w którym pary zamieszkują razem, ledwie się poznawszy. Z mojego punktu widzenia, najlepszą profilaktyką jest wychowanie do wartości, których sami przestrzegamy. Jasne, że nie zmienimy zasad rządzących światem, ale możemy zrobić coś dobrego wokół siebie.
Dr Mariusz Snopek jest adiunktem w Zakładzie Pedagogiki Resocjalizacyjnej Uniwersytetu Opolskiego. Właśnie ukazała się jego książka pt. „Więźniowie poszkodowani – psychospołeczne funkcjonowanie osób zdegradowanych w przestrzeni penitencjarnej"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95