Do historii przeszedł odcinek z bananem i prezerwatywą.
„Niech pani poczuje się teraz jak dzieci, które zmusza do tego samego" – tak odezwał się do pani kurator, która nakazała dzieciom ćwiczenia z zakładania prezerwatywy na imitację penisa. To było supermocne. Cejrowski wytworzył własny styl, miał swój charakterystyczny kubek, niepowtarzalny ubiór, specyficzny, nieco irytujący głos. Zapraszał gości i kłócił się z nimi na wizji. Był niewątpliwie pierwszą tak wyrazistą osobowością na prawicowej scenie. A przy okazji był wówczas niesamowicie nieznośnym facetem. Chełpliwym. Dominującym. Przekonanym o własnej niepowtarzalności. Trudnym w kontakcie. Nie polubiliśmy się. Może dlatego, że podobno ja też bywam irytujący. Więc nic już więcej nie powiem.
Jako środowisko mieliście aspiracje do przeprowadzenia konserwatywnej rewolucji. Czy rzeczywiście ją przeprowadziliście?
W znacznej mierze nam się udało. Politycy SLD dawali nas za przykład swoim „młodym", których uważali za miałkich i niezdolnych do podjęcia podobnej refleksji ideowej.
Mimo wspólnej opozycyjnej przeszłości wszedłeś w spór z prezesem Walendziakiem.
Właściwie od samego początku pracy „pampersów" w TVP trwały nieustanne ataki „Gazety Wyborczej" pod naszym adresem. „Gazeta" miała ze mną na pieńku jeszcze za „Reflex" i nakrycie Michnika na wspólnym rendez-vous z Urbanem. Ja uważałem, że musimy się bronić. Walendziak był innego zdania. Przyjmował zaproszenia na wywiady od Agnieszki Kublik i pozwalał jej, by czołgała go po ziemi. Dziennikarka „Wyborczej" atakowała go za to, że jakoby niektórzy dziennikarze nie potrafią ukrywać swoich poglądów politycznych, że jest zbyt prawicowo, za mało pluralistycznie et cetera. Ciągle ta sama śpiewka. Walendziak nie odpowiadał w duchu: „Odwal się od naszej ekipy", tylko kiwał potulnie głową na zasadzie: „Oczywiście ma pani rację, poprawimy to...". To mnie irytowało. Pamiętam jeszcze jedną sytuację. Podczas pewnego koktajlu Aleksander Smolar, facet z kręgów Michnika, podchodzi do Walendziaka. Ja stoję obok. Walendziak nachyla się do Smolara i wskazuje na mnie: „Pozwól, że przedstawię ci jednego z hunwejbinów z TVP" – mówi niby żartem. Patrzę na Walendziaka, a on jest przekonany, że mówi dowcipne rzeczy. Mdliły mnie takie niby-żarty.
A może Walendziak rozumiał, że ceną za istnienie konserwatywnego środowiska dziennikarzy jest potakiwanie innym i jednoczesne „robienie swojego"? Był przecież nieustannie atakowany, a to ze strony otoczenia Wałęsy, a to ze strony Unii Wolności i „Gazety Wyborczej".
Pewnie perspektywa dziennikarza przygotowującego materiały była inna od optyki prezesa kierującego całą TVP. To fakt, zadarliśmy ze wszystkimi, z którymi dało się zadrzeć. Do tej listy osób nam nieprzychylnych warto dodać „starych" solidarnościowców i opozycjonistów, którym też działaliśmy na nerwy.
Wasz konflikt z Walendziakiem ewoluował.
Kamieniem obrazy dla Walendziaka był mój wywiad z Andrzejem Olechowskim, w którym zapytałem go o jego agenturalną przeszłość. Olechowski odparł, że żadnym agentem nie był i pracował jedynie w wywiadzie gospodarczym. Była to jawna kpina i określenie czysto beletrystyczne. Wywiad gospodarczy był niczym innym jak wydziałem SB. Tak mu wówczas odparłem. Olechowski wybuchł, że nie mam prawa uczyć go honoru. Odparłem, że dla wielu ludzi w Polsce honorem było niewspółpracowanie z bezpieką. Doszło do awantury, a Walendziak zdjął mnie z programu.
A sam przestał być prezesem TVP w 1996 roku.
Nad Walendziakiem cały czas wisiała groźba dymisji. Dzięki różnym, dla mnie często niezrozumiałym, układom cudem się ratował. Jednak ta sztuka przestała mu się udawać w 1996 roku. Koniec Walendziaka nastąpił w momencie, kiedy komuniści przestali się bać Wałęsy, który przestał być prezydentem. To pokazuje, że nominacja Wieśka dwa lata wcześniej nie wynikała ze specjalnych sympatii SLD-owców, ale była instrumentalnie wpisana w interes polityczny. We wrześniu 1996 roku wypuściliśmy ostatni „Puls dnia" i zostaliśmy wyrzuceni. Niechlubną rolę w tym procesie odegrał Lech Dymarski, który zastąpił naszą publicystykę programem „W centrum uwagi". To była marna podróbka naszego stylu. Prowadziła go Jola Pieńkowska, która najwyraźniej uważała, że jak odpowiednio zmarszczy brew, to jej pytania zostaną odebrane jako trudne i bezkompromisowe. Nie, nie były takie. Pamiętam, że Jacek Fedorowicz, który nie był wcale sympatykiem „pampersów", powiedział, iż Dymarski dokonał zbrodni doskonałej. Program wygląda jak „Puls dnia", pytania są zadawane w stylu „Pulsu dnia", konwencja jest żywcem zapożyczona z „Pulsu dnia", a jedna rzecz, która jest inna, to brak w programie „W centrum uwagi" jakiejkolwiek emocji i napięcia.
Na miejsce Walendziaka przyszedł Ryszard Miazek...
...przykład bezczelnego partyjnego aparatczyka. Na spotkaniu z dziennikarzami powiedział otwarcie, że zasługą poprzedniego prezesa było stworzenie „Pulsu dnia", a jego zasługą będzie zlikwidowanie tego programu. PSL-owski aparatczyk zapowiedział stworzenie telewizji „przyjaznej dla polityków". Było to echo furii „ludowców", którzy dostawali szału z powodu trudnej do zaakceptowania dla nich sytuacji – jesteśmy u władzy, a odpytują nas jacyś konserwatywni gówniarze z prawicy. Więc wysłali Miazka, który miał po nas posprzątać.
Formalnie jednak Miazek was nie wyrzucił.
Zaproponował przejście do programu „Anioł Pański". Chodziło o pasmo religijne w okolicach transmisji mszy papieskiej w każdą niedzielę. Nie przyjęliśmy tej propozycji, bo nie chcieliśmy zostać zepchnięci do „katolickiego getta", jakim była redakcja katolicka, której nikt nie brał na poważnie, a emitowane w jej ramach programy miały wyjątkowo słabą oglądalność.
Fragment wywiadu rzeki Jana Hlebowicza z Piotrem Semką „Piątka u Semki". Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95