Aborcji dokonują kobiety samotne

Na aborcję decyduje się kobieta, obok której nie ma odpowiedzialnego mężczyzny. W każdym przypadku brak poczucia bezpieczeństwa, strach i złość skutkują fatalną decyzją. Sytuacja materialna takiej osoby nie gra roli - mówi ksiądz Tomasz Kancelarczyk

Aktualizacja: 06.12.2014 22:50 Publikacja: 06.12.2014 00:22

Aborcji dokonują kobiety samotne

Foto: ROL

Jak się czuje facet w koloratce, któremu udaje się uratować człowieka?

Tak, jak powinien czuć się mężczyzna.

Księży jest wielu, nie wszyscy zajmują się działalnością pro life (na rzecz ochrony życia) w tak konkretnym, niemal technicznym wymiarze.

Żeby taki konkret był możliwy, przeszedłem pewnego rodzaju przeszkolenie. Przygotowanie psychiczne, moralne. Życiowe. Początkiem było spotkanie z osobami upośledzonymi intelektualnie. Nie znałem ich wcześniej, a mówiąc szczerze, bałem się ich. Kiedyś wpadłem na taką grupę w katedrze. Byłem grzecznie zdystansowany. Otoczyli mnie i swoją ufnością, bezpośredniością, wręcz zmusili do fizycznego kontaktu. Coś się przełamało, zobaczyłem cały mój strach i ograniczenia w zestawieniu z ich pięknem. Wręcz słyszałem: „Tomasz, nie bój się ludzi! Nie jesteś księdzem tylko w seminarium, i tylko dla pięknych, zdrowych i bogatych". Rozpocząłem pracę z osobami upośledzonymi i ich rodzinami. Dziś jestem ich kapelanem w Szczecinie.

A jak się to ma do ratowania zagrożonych ciąż?

Ma się prosto: człowiek to człowiek. Również ten „gorszy" czy słabszy. Gdy przestajesz się go bać, gdy przełamujesz swoje zahamowania, odkrywasz w nim pełnię człowieczeństwa. I w sobie też wiele odkrywasz... A potem był krok następny mojego szkolenia. Trafiła mi się pierwsza sprawa aborcyjna. To była maturzystka z tzw. dobrego domu, należała zresztą do przyparafialnej wspólnoty. O ciąży nie powiedziała nikomu z rodziny, była umówiona na zabieg. Pękła jej koleżanka. Przyszła do mnie po pomoc. Ja, pełen pięknych teorii i pewny swoich kapłańskich umiejętności perswazyjnych, byłem pewien, że rozmowa to formalność. Dostałem obuchem w łeb. Dziewczyna wysłuchała i spokojnie stwierdziła, że i tak nie urodzi. Była absolutnie pewna swojej decyzji. Moje obietnice pomocy, zapewnienia, że dziecko nie stanie się przeszkodą w studiach i przyszłym życiu, mogłem powtarzać w nieskończoność. Odbyłem z dziewczyną kilka poważnych rozmów. Jak grochem o ścianę. W końcu zrezygnowałem. Bo cóż może ksiądz? Ciąży nie donosi. Kilka dni później, gdy stałem za ołtarzem, dotarło do mnie z jakąś gigantyczną siłą, że jeśli nie wrócę do sprawy, nie zrobię absolutnie wszystkiego, co w mojej mocy, będę zwykłym tchórzem. I zniszczę dziewczynie życie.

Dziewczynie?

A mogłabyś żyć ze świadomością, że zabiłaś dziecko? To była mądra, wrażliwa, młoda kobieta. Trzeba było ocalić i jej dziecko, i ją samą. Syndrom poaborcyjny to nie wymysł dewotek. To straszny stan depresji, nienawiści, lęków i poczucia winy, w którym trwa wiele kobiet. Często do końca swojego życia. Postanowiłem więc spotkać się z dziewczyną jeszcze raz. Zagrać va banque. Mówię jej: „Nie pozwolę ci. Jadę do twoich rodziców. Nie zrobisz tego". Wtedy stała się rzecz dość straszna. Twarz dziewczyny z naprawdę pięknej zmieniła się nie do poznania. Wykrzywiła się w grymasie złości, wręcz nienawiści. Biła od niej taka agresja, że mówiąc szczerze, ja twardy facet przestraszyłem się. Rozstaliśmy się z hukiem. Potem czułem ból i ciężar, że to dziecko zginie. Poczułem też, że uczestniczę w jakieś walce, że naprawdę po jednej stronie jest życie, a po drugiej śmierć. Usiadłem przy telefonie i w akcie rozpaczy, wydzwaniałem do znajomych zgromadzeń zakonnych, z prośbą o modlitwę. I ja się modliłem... Minął tydzień. Dzwonek na plebanię. Otwieram, a tam „moja" maturzystka. Uśmiechnięta, oczy iskrzą radością. Od progu krzyczy: „Urodzę!'. Urodziła, ułożyła sobie życie. Jej dziecko ma dziś kilka lat i jest ukochane przez matkę i dalszą rodzinę.

Żeby uratować kobietę i dziecko, trzeba...

Z biegiem lat pracy, twierdzę, co następuje: by im pomóc trzeba działać na trzech płaszczyznach. Razem i osobno. Po pierwsze ważna jest oferta konkretnej pomocy (i oczywiście realizacja tej oferty), po drugie – modlitwa, po trzecie – budowanie świadomości, czym tak naprawdę jest aborcja. I jak wielką wartość ma życie.

Czyli marsze dla życia mają sens?

Mają. To uliczne świadectwo, sposób wpływania na opinię publiczną, kształtowania młodych. Ale marsze nie powinny być celem samym w sobie. Pierwszy raz szczecińska Civitas Christiana zaprosiła mnie do udziału w marszu w 2006 r. Uczyłem wtedy w technikum, a moi uczniowie stanowczo odbiegali od wizerunku grzecznej młodzieży. Mimo to poszliśmy na marsz razem. I zobaczyliśmy... szaroburą, smutnawą grupkę babć ze średnią wieku plus 60. Chłopaki poczuli czyhający na nich obciach i... ja też. Przyszło mi na myśl, że jeśli w ten sposób ma wyglądać marsz promujący życie, to może lepiej żeby go nie było. Jeśli tak prostej sprawy jak marsz – nie potrafimy zrobić porządnie – to co z innymi działaniami pro life? Dużo trudniejszymi przecież! Może byłem zbyt radykalny, może było to niesprawiedliwe w stosunku do dobrych chęci organizatorów. Ale tak to czułem. Minął rok, a my – z chłopakami z technikum, włączyliśmy się w przygotowania do kolejnego marszu. Z energią i... wariacją. Naprawdę życiowym, pozytywnym przekazem. Młodzież dawała coraz to nowe pomysły, ja pomagałem je realizować. Na kolorowo, na wesoło. Kompletnie nowa forma marszu i... przyszło 2 tys. osób. W kolejnych latach – uczestników systematycznie przybywało. Wiosną tego roku poszło z nami 20 tys. osób. Ale marsz, mimo że jego przygotowanie trwa miesiącami, to w sumie prosta sprawa. By uratować konkretnego człowieka, najczęściej jest dużo trudniej.

Bo?

Trzeba mocnych nerwów, niezłego tempa działania. Właściwie bez przystanku. Człowiek się staje takim... pogotowiem antyaborcyjnym. Kiedy z biegiem czasu zacząłem odbierać coraz więcej telefonów, sygnałów, że kolejna kobieta „ma problem" i chce się go pozbyć, stało się jasne, że każdy taki alarm jest inny. Wymaga zatem innego sposobu działania, pomocy. W tej pracy nie ma gotowych schematów. Reakcję wymyśla się na bieżąco. Czasem trzeba działać jak ksiądz, czasem jak psycholog. Innym razem jak pomoc społeczna. A czasem jak...

...lis.

Powiedzmy, że niekonwencjonalnie. Wspólna jest jedynie konieczność nawiązania z dziewczyną kontaktu. Za wszelką cenę. Jeśli uda się przekonać kobietę do rozmowy, mamy punkt zaczepienia i są wielkie szanse, że uda jej się pomóc.

Jakie kobiety decydują się na aborcję?

Charakteryzują się jednym: brakiem pozytywnego mężczyzny koło siebie.  W tle jest albo przygodny seks, albo też facet, z którym kobieta była wiele lat, a przy okazji ciąży zadał niewinne pytanie: Czy to jest moje dziecko? Wielu mężczyzn łaskawie i nowocześnie zostawia decyzję kobiecie. W każdym przypadku brak poczucia bezpieczeństwa u kobiety, strach i złość skutkują fatalną decyzją. A dziewczyny pochodzą z bardzo różnych środowisk. Czasem to niewykształcona, biedna kobieta. Innym razem pani na stanowisku, z uregulowaną sytuacją finansową. Niedawno dostałem cynk, że pewna modelka chce usunąć ciążę. No wiadomo: kariera zwichnięta, figura się zmieni. Udało się jej pomóc. Urodziła. Zeszczuplała. Dziecko jest oczkiem w głowie. Ona pracuje nadal. Częste są też wpadki nastolatek. I czarna rozpacz, że „przecież rodzice mnie zabiją". Oczywiście, zwykle są wściekli. Ale szybko im przechodzi. Potem szaleją z radości jako dziadkowie. Ludzie bardzo często nie chcą ciąży, natomiast dziecko, czyli efekt tego stanu, zawsze ich uszczęśliwia.

Na jakim terenie działacie?

Całej Polski. Jeśli dziewczyny mieszkają poza Szczecinem, to wsiadamy w auto i jedziemy. A jeśli jest za daleko lub po prostu nie mamy takiej możliwości, szukamy na miejscu osób związanych z Bractwem Małych Stópek. Takich współpracowników mam już prawie 3 tys. na terenie całego kraju. Internet to wielkie dobrodziejstwo pro life. Można się łączyć w dobrej sprawie. Zawsze mogę też liczyć na ludzi ze wspólnoty Kościół Domowy. To wspólnota, która realnie ratuje życie. Jeśli do kobiety, która postanawia zabić dziecko, uda się wysłać kogoś wrażliwego, życzliwego z realną ofertą pomocy, mamy wielką szansę, że zmieni decyzję. Kluczowe jest wsparcie psychologiczne, choć niekoniecznie oferowane przez dyplomowanego psychologa. Mówię moim współpracownikom: „Wszyscy ratujemy te dzieciaki. Wszelkimi metodami".

Bractwo Małych Stópek? Współpracownicy?

Kiedyś przyszła do mnie dziewczyna, która oświadczyła, że nie urodzi swojego dziecka. Byłem pełen pięknych teorii i pewny swoich kapłańskich umiejętności perswazyjnych. Tymczasem dostałem obuchem w łeb

No, nie jestem robotem wielofunkcyjnym. Trudnych spraw zaczęło przybywać, ale zawsze mogłem liczyć na pomoc osób związanych ze szczecińską Civitas Christiana. Głównie są to ludzie młodzi. Bez ich pracy, zaangażowania, moje możliwości pomocowe szybko by się wyczerpały. A potrzeb jest przecież coraz więcej. Stworzyliśmy więc bractwo, które prowadzi fundację. Do bractwa dołączają się ludzie z całego kraju. Zbieramy fundusze, które przeznaczamy na pomoc kobietom. Rozdajemy też „jaśki" i srebrne stópki, czyli modele dziesięciotygodniowych ludzi. Docieramy w terenie do potrzebujących kobiet. Taka praca u podstaw.  Aha, i mamy modlitewne „okno życia". Bo, jak mówiłem, bez wsparcia z góry nie dalibyśmy rady.

I co, zakonnice się modlą, a kobiety nie dokonują aborcji?

No, tak to wygląda! Bywa tak, że docieramy do kobiety, oceniamy sytuację, oferujemy pomoc, która teoretycznie rozwiązuje jej problem. A ona nadal chce aborcji. Odczuwam wtedy trwogę, bezsilność, bezradność, jestem po prostu wkurzony. Wiem, że ona za chwilę zrobi najgłupszą rzecz w swoim życiu: łyknie tabletki i będzie roniła martwe dziecko w zaciszu domu. A potem zostanie sama z jego zwłokami. W tej bezsilności piszę do zgromadzeń zakonnych: do pomocy mamy aż 83 wspólnoty. To fenomen na skalę świata. Wiem, że wszyscy modlą się za dziewczynę. I zazwyczaj z pozytywnym skutkiem.

Wiesza ksiądz te plakaty z martwymi dziećmi, ofiarami aborcji?

Nie. Choć ich nie potępiam, bo myślę, że niektórym obserwatorom pewnie dały mocno do myślenia. Aborcja to nie „rozpływanie się dziecka we mgle". Ja jednak wybrałem inną nieco formę kształtowania poglądów i świadomości. Przygotowaliśmy z bractwem wystawę skierowaną do młodzieży gimnazjalnej. To pozytywny przekaz, z prostą informacją. Na jednym plakacie chłopiec trzyma piłkę – i ten prosty sposób uczy, kiedy dziecko zaczyna kopać. Na innym mamy dziewczynę z grzebieniem – i krótką informację, od kiedy dziecku zaczynają rosnąć włoski. Plakaty informują, że w 21. dniu od poczęcia, człowiek ma już bijące serce. Że od piątego miesiąca życia – dziecko słyszy, a jeszcze wcześniej czuje ból.  Mimo że współczesna młodzież jest doskonale wyedukowana w wielu kwestiach, o rozwoju człowieka nie wie prawie nic. I trzeba ich tego po prostu nauczyć. Jeśli się młodym pokaże, jak wygląda, jak rośnie dziecko w brzuchu kobiety, nikt im kitu nie wciśnie, że to „niezidentyfikowana masa komórkowa".

Mówił ksiądz o „jaśkach". Naprawdę taki... prenatalny fantom kształtuje ludzkie wybory? W kwestiach przecież najtrudniejszych...

„Jaśki" wykazują działanie porażające. I to dosłownie. Poszedłem jakiś czas temu do telewizji, by mówić o ochronie życia. Przyniosłem „jaśki", położyłem je na stole w studiu. Potem wyszedłem. Po mnie miały dyskutować zwolenniczki aborcji. Jednak plastikowe modele dziesięciotygodniowego płodu, podziałały na nie przedziwnie: histerycznie kazały zabrać te... „figurki aborcyjne"! Mocno też działają na wyobraźnię nasze stópki – maleńkie przypinki, wyglądające identycznie jak stopy dziecka. Noszę je przy sobie, rozdaję gdzie trzeba i (niby) nie trzeba. Noszą je też przy sobie członkowie bractwa. Jeśli mówimy „nie zabijaj", to dobrze, by namacalnie pokazać, kogo nie wolno zabijać.

Dziwi, że w XXI wieku można nie wiedzieć, jak wygląda rozwijający się człowiek.

A jednak. Przyszedłem kiedyś do jednej ze szkół średnich. Rozdawałem modele i prowadziłem lekcje. Widziałem kątem oka jak jedna z dziewcząt z szeroko otwartymi oczami trzęsącymi się rękami trzymała „jaśka". Po lekcji przybiegła z płaczem. Rykiem właściwie. Nie byłem w stanie zrozumieć, co mówi, choć wiedziałem o czym... Była w dziesiątym tygodniu. I była zdecydowana na „usunięcie problemu". „Jasiek" otworzył jej oczy.

Środowiska pro choice (optujące za legalnością aborcji) skomentują, że rozdawanie „jaśków" to przemoc i wywieranie nacisku.

Opowiem taką historię. Jakiś czas temu, działaczka pro life z Norwegii napisała do mnie – ten obieg informacji czasami mnie zadziwia – że w Szczecinie młoda kobieta potrzebuje pomocy. Dotarliśmy do niej. Okazało się, że kobieta szukała najpierw sponsora aborcji. Zgłosił się pan o poglądach pro choice. Chciał dać pieniądze na zabieg. Kiedy jednak kobieta się wycofała i postanowiła urodzić, odwrócił się od niej. Jego pomoc ograniczyła się do... śmierci. I tak to wygląda. Zwolennicy aborcji zajmują się nienarodzonymi, robiąc z nich nieżyjących. My pomagamy kompleksowo – żyjącym.

Kontaktował się ksiądz z tym aborcyjnym sponsorem?

On do mnie zadzwonił. Przedstawił się, że jest światopoglądowo od „Faktów i Mitów". Ja mu odpaliłem, że jestem od Jezusa Chrystusa. No i tak sobie pogawędziliśmy. Cenna to była rozmowa, bo opowiedziałem mu ciąg dalszy historii: dziewczyna urodziła, jest szczęśliwa, dziecko rozwija się dobrze. Nie wiem, czy dotarło do niego, co chciał zrobić.

Kiedyś usłyszałam, że pomoc finansowa kobietom przed decyzją, to... kupowanie ich dzieci. I że to niemoralne.

No, to będzie kolejna historia. Kiedyś dostaliśmy wiadomość, że pewna matka w ciąży szuka „pomocy" – w sensie aborcji. Dotarliśmy do niej. Maleńka, zimna, nieopłacona kawalerka, obraz absolutnej nędzy i rozpaczy. Kobieta spała na ziemi (!), jej starsze dziecko na jakimś rozwalającym się mebelku. Nie było czasu na dyskusje, szukanie tatusia, umoralniające gadki. W tym samym czasie (przypadek?), odebrałem telefon, że ktoś chce oddać meble. Błyskawicznie udało się zorganizować transport. Przeprowadziliśmy niezbędny remont, ustawiliśmy meble, które były w świetnym stanie. Skontaktowaliśmy też kobietę z ludźmi z Kościoła Domowego, by w razie czego pomogli. Kobieta o której mowa, pochodziła ze skrajnej patologii. Uciekła z niej, by potem wdepnąć po uszy. Wystarczyło jednak podać rękę i ją wyciągnąć... Notabene, gdy zaczęła rodzić, zadzwoniła do mnie. W środku nocy. I w środku nocy, przez telefon, organizowałem jej dowóz do szpitala. Naprawdę „kupiliśmy" to dziecko?

Nie do mnie to pytanie...

I tak myślę: jeśli do wyboru mam życie lub śmierć, to nie tylko wyłożę ostatnie pieniądze, ale i będę skomleć, by dziecko uratować. Gdy istnieje zagrożenie życia, nie ma czasu na formowanie kobiety, ojca dziecka. Po prostu trzeba zdusić wszelkie przeszkody, które stoją na drodze życia.

Od czasu do czasu zamieszcza ksiądz na Facebooku apel, by wpłacić po 10 złotych. Na pieluchy.

Konkretnie na 20 pieluch. Bo ta suma na tyle wystarcza. Pieluchy to jest zresztą symbol. Kiedy dziewczyna płacze, że nie da rady, że nie ma pieniędzy i w ogóle lipa, mówimy jej: „No dobra, twoje dziecko otrzyma od nas pieluchy na cały rok z góry". I to często działa! Potrzebująca pomocy finansowej matka dostaje też wózek, ubranka, kosmetyki dla dziecka. Gdy nie karmi piersią, to i mieszanki. Ale te pieluchy działają jakoś tak terapeutycznie... Zabawnie było, gdy musiałem kupić je po raz pierwszy. Znajoma rodzina rozpisała mi, ile mniej więcej potrzeba ich na rok. I jakiej wielkości. Pojechałem do marketu. Ładuję, ładuję. Nazbierała się wielka platforma pieluch. Poczułem się dość niepewnie, aż schowałem koloratkę. Idę z tymi pieluchami do kasy, a tu oczywiście spotykam parafian. „O czymś nie wiemy?" – grzecznie zapytali. A potem dołożyli do góry pieluch, jeszcze parę paczek. Teraz, gdy kupuję pieluchy, nie ukrywam, że jestem księdzem.

Wspomnieliśmy wcześniej o... lisie.

O ile pamiętam, o niekonwencjonalnych metodach pomocy. No są takie. Czasem, gdy kobieta jest w takim amoku, paraliżuje ją strach. Nie da się do niej dotrzeć racjonalnymi argumentami. Wtedy trzeba kombinować. Kiedyś uknułem spisek z dziewczyną, której przyjaciółka uparła się na aborcję. Miała już pigułki... Niby przypadkiem spotkaliśmy się w centrum handlowym. Ja, znajoma dziewczyna i jej ciężarna przyjaciółka. Porozmawialiśmy o pogodzie, o sprawach miłych i nieistotnych. W końcu, niby przypadkiem, tak na odchodne przypomniało mi się że mam coś wyjątkowego na komórce. „A przy okazji: to moja chrześniaczka! Będę ojcem!" – mówię, pokazując dziewczynom filmik z USG. „Anulka wierzga, serce jej bije. Ale fajnie". I pożegnaliśmy się. Trzy dni później telefon: „Koleżanka wywaliła te pigułki. Martwi się, co będzie, jak urodzi". Innym razem, gdy kolejna dziewczyna strasznie mi płakała i rozpaczała, że dziecko nie będzie miało ojca, więc je usunie, wystrzeliłem (to prawda, nie przemyślałem tego): „W takim razie uznam to dziecko!".

Ksiądz. Uzna cudze dziecko.

Tak. Mimo że ojcostwo księdza to raczej powinno pozostać na poziomie duchowym, jednak poszedłem na całość. Pomogło. Dziewczyna otrzeźwiała, czy może się trochę przestraszyła tego mojego ojcostwa. Przyjęła „niechciane" macierzyństwo. I potem mi dziękowała. Jej dziecko ojca nie ma. Ale... jest.

Wolno się księdzu angażować aż tak?

Pewnych granic przekraczać nie wolno. Praca pro life nie może być ekwiwalentem biologicznego ojcostwa, za którym przecież każdy normalny facet tęskni. Tu się trzeba pilnować i mieć dystans. Niemniej, czy to naprawdę dziwne, że facet w koloratce wzrusza się, widząc uratowane przed aborcją bliźniaki? Maleńkie, takie po dwa kilo każdy, różowe, fikające nogami? Dla których zresztą trzeba było przywieźć dwa razy więcej pieluch niż zwykle?

Pracuje ksiądz z biologicznymi ojcami tych dzieci?

Bywa. Często wymaga to wielkiej cierpliwości, żeby chłopu po prostu nie przyłożyć. Tak, żeby oprzytomniał i żeby odezwała się w nim odpowiedzialność. Ale spokojnie, opanowuję się. Pamiętam jak jednemu opornemu pokazałem w komputerze jego nienarodzone dziecko. Tak się poryczał, że mi ekran zapaskudził. Nie chciał ciąży. Pokochał w końcu bezgranicznie syna.

A jak ksiądz skomentuje opinię – wygłaszaną wśród samych katolików – że działania środowisk pro life skupiają się wyłącznie na gadaniu teoretycznych mądrości i wieszaniu plakatów?

Czytałem. Trochę przykre. Ale nie zamierzam prostować. Czasu nie mam.

Co czuje facet w koloratce, któremu nie udaje się uratować dziecka?

Bywa i tak. I cholernie boli. Nie jestem potem w stanie zapomnieć ani dziecka, ani matki. Z trudem dochodzę do siebie. Zastanawiam się, gdzie popełniłem błąd, jaki element naszych działań zawiódł. Czy zrobiłem naprawdę wszystko, co w mojej mocy? Ale... żyć trzeba nadal.

—rozmawiała Agata Puścikowska

Jak się czuje facet w koloratce, któremu udaje się uratować człowieka?

Tak, jak powinien czuć się mężczyzna.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena