W show-biznesie przypadków nie ma, kanibalizuje się wszystkie dobre pomysły i wielkie marki. Jeśli ostatnio Prime Video proponuje nam premierę dziesięcioodcinkowego serialu „Those About To Die” – m.in. o sukcesji po cezarze, gladiatorach i wyścigach rydwanów – to znaczenie ma również fakt, że jego twórcy wcześniej zdobyli pewność, iż zapowiadana na listopad druga część „Gladiatora” Ridleya Scotta wcześniej czy później im również zwiększy wpływy w kasie. Dlatego scenarzysta Robert Rodat oraz reżyser Roland Emmerich, wspierany przez Marca Kreuzpaintnera, postawili wszystko na ekranizację książki Daniela P. Mannixa „Those About To Die”.
Serial „Those About To Die”. Anthony Hopkins jako Wespazjan
Kontynuację hitu Scotta ogłoszono w 2018 r. i twórcy serialu mieli więcej czasu niż zazwyczaj ich bohater Tenox, szef bookmacherskiej mafii obstawiającej wyścigi rydwanów, by zgromadzić na produkcję 140 mln dolarów. Jak wiadomo, „Pecunia non olet” („Pieniądz nie śmierdzi”), co było zresztą ulubionym powiedzeniem cesarza Wespazjana, którego zagrał Anthony Hopkins. Zagrał, ale tylko w trzech pierwszych odcinkach, jednak widzowie złapali haczyk.
Czytaj więcej
Trzy koncerty Taylor Swift, największej światowej gwiazdy, czekają nas w Warszawie (1-3.08), zaś Adele 2.08 rozpoczyna rezydencję w Monachium. Zaśpiewa dla 800 tysięcy fanów.
Że kolejnych siedem części jest w pełni udanych, powiedzieć się nie da. Rację ma „The Guardian”, pisząc, że na stole mikserskim twórców serialu były tylko dwa suwaki. Jeden mógł wzmagać wyrafinowaną opowieść o kulisach brudnej polityki w stylu „Ja, Klaudiusz”, zaś drugi eskalować wodospad krwi płynący w Circus Maximus i z ekranu, by utopić jakość w propozycji idealnej dla zdegenerowanych barbarzyńców. I ja będę okrutny – wobec producentów. Widzowie zobaczą, jak gladiator ucina nogę rywalowi, a potem przygląda się jej z bliska. A gdy obejrzą egzekucję niewinnego dziecka, odkryją, że tytuł „Ci, którzy wkrótce umrą” przypomina pozdrowienia gladiatorów dla cezara, ale brzmi też jak ostrzeżenie, że przed ekranem można dostać zawału z powodu krwawych scen. Bo ten serial to nie jest bajka w stylu „Król lew” czy „Narnia” i jeśli w pierwszym odcinku gigantyczny drapieżnik sprowadzany jest z Afryki do Rzymu – w ostatnim na pewno kogoś pożre.
Okrucieństwa jest tyle samo lub więcej co w najbardziej krwawej tragedii Szekspira, czyli „Tytusie Andronikusie”, z którego ekranizacji pamiętamy Hopkinsa. Jednak teraz na główny plan wychodzi Iwan Rheon (znany m.in. z „Gry o tron”) jako wspomniany Tenex, który walczy również o licencję na stworzenie własnej drużyny. Główny bohater marzy o większych wpływach, a został skrzywdzony, gdy był dzieckiem, co wedle scenarzystów pomoże mu zdobyć sympatię widzów, chociaż widzimy, że działa nieczysto. Proponowany nam świat jest bowiem brudną grą, czego nikt nie ukrywa. Jeśli zło przegrywa – to tylko z mniejszym złem. Dobro w czystej postaci nie istnieje. Trzeba mieć poparcie twórców. Nie raz naginają reguły prawdopodobieństwa, by części bohaterom jak cezar pokazać kciuk do góry, co oznacza przetrwanie, zaś pozornie silniejszym – nawet cezarowi – kciuk w dół, czyli śmierć.