Granica między tym co prywatne i państwowe zawsze była cienka, a politycy naciągali ją, jak się tylko da. Stąd w gabinetach politycznych ministrów od zawsze pojawiają się rzesze doradców i asystentów, którzy w praktyce pilnują, by pryncypał miał dobrą prasę i spotykał się z kim trzeba, umacniając swoją pozycję. Ministerstwo jako takie ma z tego niewielki pożytek, choć finansuje zatrudnienie owych osób.
Kogo partie polityczne zatrudniają w urzędach
Zresztą nie tylko o przybocznych szefa resortu chodzi, bo regułą jest, że po każdych wyborach następuje desant na urzędy państwowe (oraz oczywiście spółki Skarbu Państwa) rozmaitych pociotków i działaczy partyjnych trzeciego garnituru, którzy obejmują atrakcyjne posady, odcinając kupony od zwycięstwa danej formacji. Ich kwalifikacje nie mają większego znaczenia, co tylko pogłębia frustrację coraz mniej licznych urzędników korpusu służby cywilnej, którzy przeszli konkursy.
Mechanizm takich „awansów” z grubsza poznaliśmy, śledząc wiadomości pochodzące (z ostrożności procesowej zaznaczę: rzekomo) ze zhakowanej skrzynki mejlowej Michała Dworczyka, przez pięć lat szefa Kancelarii Premiera za tzw. rządów dobrej zmiany.
Czytaj więcej
- Ta informacja bardzo mnie dotknęła, bo dotyczy tego miejsca, kancelarii, mojego biura, gdzie codziennie pracuję - mówił na konferencji prasowej Donald Tusk.
Co Donald Tusk zarzucił Krzysztofowi Szczuckiemu
Dotąd regułą było jednak, że przyniesieni w teczce partyjni nominaci zwykle przynajmniej udawali, że coś w urzędzie robią. W tym sensie historia z Krzysztofem Szczuckim, byłym prezesem Rządowego Centrum Legislacji, a dziś posłem PiS, jest wyjątkowa. Jak poinformował publicznie premier Donald Tusk, Szczucki przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi zatrudnił w RCL kilka osób, które nawet nie logowały się w komputerach, bo w rzeczywistości zajmowały się organizowaniem pryncypałowi kampanii w terenie. „W ciągu tych kilku miesięcy wypłacono im 900 tys. zł. Skierowaliśmy wniosek do prokuratury” – stwierdził Tusk.