Tworzący się rząd będzie pierwszym w polskiej historii, który zostanie świadomie i skutecznie zbudowany w oparciu parytety płciowe. To nowa moda w świecie zachodnim stająca się obowiązującą ideologią. I jak każda moda oraz każda ideologia jest stronnicza oraz zbudowana na niektórych tylko elementach rzeczywistości. A także wykluczająca.
Justin Trudeau, premier Kanady, na pytanie dlaczego w jego rządzie połowę ministerstw objęły kobiety, odpowiedział: „Bo mamy XXI wiek”. Fraza błyskotliwa, ale – trzeba przyznać – niewystarczająca. Bo pytanie jest zasadne: z jakiego powodu parytety płciowe powinny być jedynymi? I jeśli już, to dlaczego nie stosuje się ich także do innych płci? Czy i one nie powinny mieć gwarancji obecności w rządzie? Wszak progresywiści wiele robią, by uświadomić nam, że płci jest więcej niż dwie. Ci sami ludzie, którzy przekonują nas do zaakceptowania faktu, że płeć biologiczna różni się do kulturowej, przy dyskusji o rozdziale stanowisk ministerialnych zapominają o genderowych aksjomatach i obstają przy binarnym podziale na mężczyzn i kobiety. Jakieś to niekonsekwentne.
Płciowo czy geograficznie
Najczęściej dla uzasadnienia równego rozdzielenia ministerstw między kobiety i mężczyzn argumentuje się tym, że stanowią one połowę obywateli danego państwa. To prawda, ale co z tego niby wynika i dlaczego tylko ten podział ma być istotny? Dlaczego nie geograficzny? Wynikałoby z niego, że w Polsce co najmniej 10 proc. ministerstw powinno przypaść reprezentantom Śląska. Albo reprezentantom mniejszości seksualnych. Wówczas także około 10 proc. ministrów winno być osobami LGBT.
Czytaj więcej
Jeśli Donald Tusk chce za cztery lata wygrać, musi postępować ostro wobec oddających władzę.
Z tym wiąże się inne uzasadnienie – historyczne: kobiety muszą być w rządzie, bo w przeszłości były politycznie dyskryminowane. To prawda – wystarczy sobie uświadomić, że jeszcze do drugiej wojny światowej w wielu państwach europejskich kobiety nie miały pełni praw wyborczych.