W programach i zapowiedziach polityków Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Lewicy, które najpewniej wkrótce przejmą rządy w Polsce – trudno bowiem zakładać, żeby misja powierzona przez pana prezydenta Mateuszowi Morawieckiemu odniosła sukces – brakuje istotnych punktów. W tym takich, które wydają się w pełni zgodne z przekazem, który doprowadził ugrupowania trójkoalicji do wspólnego zwycięstwa. Ta luka powinna zostać możliwie szybko wypełniona. Jeśli się to nie stanie, będzie można podejrzewać, że faktyczni zwycięzcy wyborów nie są zainteresowani zmianami w dziedzinach, które PiS zmienił zgodnie ze swoimi obsesjami. A to mogłoby zrodzić podejrzenie, że będą chcieli wykorzystać stworzone przez PiS instrumenty zamiast – zgodnie ze swoimi ogólnymi deklaracjami – naprawić państwo oraz jego relacje z obywatelami.
Mowa tu o sferach prywatności, zakresie ingerencji państwa w życie obywateli, możliwościach inwigilacyjnych służb. PiS – ugrupowanie skrajnego etatyzmu i centralizmu – od samego początku swoich rządów nie przywiązywało wagi do prywatności i osobistej wolności. Przeciwnie – za dewizę postępowania ustępującej władzy można uznać obłudne powiedzenie, że „uczciwy nie musi się bać”, a także „wszystko w państwie, nic poza państwem”.
Zmiana perspektywy
Dla tej linii działania symboliczne były trzy decyzje, dotyczące odmiennych sfer. Pierwszą było cofnięcie liberalizacji przepisów, dotyczących możliwości wycinania drzew na własnym terenie. Ta słynna reforma, wprowadzona w grudniu 2016 r. przez pierwszego ministra środowiska w rządzie Beaty Szydło, śp. prof. Jana Szyszko (i nazywana przez wówczas oburzoną opozycję „lex Szyszko”), była rzadkim w rządzie PiS przykładem triumfu liberalnego podejścia do własności prywatnej i wolności osobistej. Niestety, została skasowana już po kilku miesiącach. I to nie przede wszystkim dlatego, że oburzenie wyrażały środowiska radykalnych ekologów, lecz dlatego, że szła wbrew DNA partii Jarosława Kaczyńskiego, dając obywatelom zbyt duży zakres swobody.
Czytaj więcej
Moda i ideologia sprawią, że synekury w gabinecie Donalda Tuska zostaną oddane kobietom.
Druga symboliczna decyzja to nowelizacja ustawy o policji i niektórych innych ustaw, która weszła w życie na początku 2016 r., a nazywana była wówczas „ustawą inwigilacyjną”. Teoretycznie miała ona oznaczać wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego, nakazującego stworzenie mechanizmu kontroli sądowej nad zapytaniami służb o dane teleinformatyczne (czyli, mówiąc w uproszczeniu, billingi). W istocie rządzący powołali system całkowicie fikcyjny. W jego ramach do sądów co pół roku trafiają listy już zaistniałych przypadków sięgnięcia przez służby po wspomniane dane, które sędzia ma przejrzeć i zgłosić ewentualne zastrzeżenia. W takich warunkach i na takich zasadach nie ma oczywiście mowy o żadnej weryfikacji zasadności ingerencji w prywatność obywateli, a przypadki zastrzeżeń są pojedyncze – i trudno mieć pretensję do sędziów, którzy w kancelarii tajnej dostają do przewertowania rejestry złożone z dziesiątek albo i setek tysięcy pozycji, opisanych w możliwie najbardziej lakoniczny sposób. Co ciekawe, w 2021 r. za PiS służby pozyskały niemal dokładnie tyle samo danych teleinformatycznych co w roku 2011 za Platformy Obywatelskiej: około 1,8 mln razy. Gdy PiS był w opozycji, po ujawnieniu tych danych podniósł raban, że władza na potęgę inwigiluje obywateli. Sam zaś po przejęciu państwa zakres inwigilacji znacznie poszerzył. W tej dziedzinie nowe kompetencje dostały kolejne służby, w tym Służba Ochrony Państwa czy Służba Celno-Skarbowa.