On sam był taką właśnie, niejednoznaczną postacią. Balansując na granicy wielkiej sztuki i kiczu, wymykał się wszelkim schematom. Zapisano o nim tony papieru. Jedni go uwielbiali, inni uważali za hochsztaplera. Nazywano go „Cagliostrem widowiska” i prowincjuszem nie rozumiejącym spraw wielkiego świata.
Geniuszem i twórcą pozbawionym odpowiedniego przygotowania intelektualnego. Bulwersował zresztą nie tylko jako artysta, lecz również jako człowiek. Wiecznie otoczony tłumem uczniów i pochlebców, tworzył swoje życie tak samo jak swoje filmy. O dzieciństwie i młodości opowiadał dziennikarzom niestworzone historie. Za każdym razem inne. Sam kiedyś przyznał: „Nie powinniście mieć zaufania do moich słów, ponieważ za rok będę mówił zupełnie co innego. Byłoby rzeczą koszmarnie przygnębiającą przez całe życie powtarzać to samo”.
I może najbardziej odkrywał się w filmach. Krytycy po pierwszych obrazach zarzucali mu sprzeniewierzenie się ideałom neorealizmu. Cóż, Fellini, jak każdy wielki artysta, był zbyt egoistyczny, by mówić o innych. Właściwie niemal od początku mówił o sobie. O własnych lękach, kompleksach, radościach, obsesjach. Już nakręceni w 1953 roku „Wałkonie” byli właściwie filmem autobiograficznym. „Słodkie życie” to opowieść o twórczej niemocy. O Fellinim-Marcelu, którego zalewa nachalny świat, o maskach narzucanych człowiekowi przez otoczenie, o mitach i narodzinach legendy. O jałowości współczesnego establishmentu. To wszystko było jeszcze ubrane w fabularną historię, jakby zakamuflowane.