Przedwojenna Komisja Kodyfikacyjna jest dla polskiego prawodawstwa jednym z niedościgłych wzorców, niczym kodeks Napoleona dla niektórych kodyfikatorów. Nie może więc dziwić, że pamięć o niej odżyła po wyborach i zmianie władzy, skoro zniknęła na skutek działań ministra Ziobry. Nie może też dziwić ostatni tekst prof. Marleny Pecyny („System oparty na chaosie: komisja musi to uporządkować”, „Rzeczpospolita”, 28 grudnia 2023 r.).
Samo powołanie komisji kodyfikacyjnej jednak nie rozwiąże problemów, bo chyba tylko nieliczni z decydentów wiedzą, co stało za sukcesem jej przedwojennej odsłony. Warto się temu przyjrzeć, bo jej imienniczka, istniejąca do 2015 r., miała niewiele wspólnego z pierwowzorem.
Czytaj więcej:
Różne doświadczenia i poglądy
Po pierwsze, dawna Komisja Kodyfikacyjna miała źródło w ustawie, a współczesna – w rozporządzeniu. Różnica, pozornie niewielka, jest istotna. Dzisiaj uchwalenie ustawy, podobnie jak w przedwojennym Sejmie, wymagałoby współpracy kilku środowisk, w tym tak skonfliktowanych jak obecna koalicja rządząca ze środowiskiem prezydenckim. To dałoby lepsze umocowanie komisji w obrębie organów władzy i zapewniło jej większą stabilność (przynajmniej jako organu, a nie składu personalnego). Jednocześnie wymagałoby kompromisów personalnych, które stały się kolejnym elementem jej przedwojennego sukcesu.
Komisja gromadziła bowiem wówczas osoby o bardzo odmiennych światopoglądach oraz drogach życiowych. Były wśród nich osoby o konserwatywnych lub narodowych poglądach, jak m.in. Ludwik Domański, Franciszek Nowodworski i Władysław Leopold Jaworski, ale również prawnicy związani z sanacją, np. Stanisław Car i Bronisław Hełczyński oraz inni, związani trwale z lewicą.