Jacek Marczyński: Operowe sfery miłości

Obok pięknego głosu równie ważne jest ładne ciało, a nawet efektowna nagość. Taki jest współczesny teatr.

Publikacja: 13.12.2019 18:00

Claudio Monteverdi „Koronacja Poppei”, reż. Jan Lauwers, festiwal w Salzburgu, 2018 r.

Claudio Monteverdi „Koronacja Poppei”, reż. Jan Lauwers, festiwal w Salzburgu, 2018 r.

Foto: Maarten Vanden Abeele

Za obowiązującą modą podążył więc u nas kilkanaście lat temu Grzegorz Jarzyna w operowym debiucie w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W „Cosi fan tutte" Mozarta uwspółcześnił akcję, rozebrał solistów oraz zaludnił scenę dziewczynami o kształtnych piersiach. Był męski striptiz, był też transwestyta, a najprzystojniejszy polski tenor tamtej dekady, Adam Zdunikowski, efektownie prezentował się, paradując w samych brokatowych bokserkach. Taki jest zdaniem Grzegorza Jarzyny dzisiejszy świat, w którym szybki seks zastąpił prawdziwą miłość. Nie jest to teza zbyt odkrywcza, szokować może tylko to, że dla jej udowodnienia posłużono się operą Mozarta. Można było zresztą odnieść wrażenie, że reżyser wpadł w pewną pułapkę, nieustanne eksponowanie kobiecych biustów i męskich pośladków zaczynało po prostu nużyć. Warszawscy fani reżyserskich dokonań Grzegorza Jarzyny, przybyli na poznańską premierę, zgotowali mu jednak entuzjastyczną owację, uznając, że staje się reformatorem skostniałej sztuki.

Wtedy, w 2005 r. Grzegorz Jarzyna wszedł jednak do świata opery przez dawno otwarte drzwi. Nie był nawet pierwszy na krajowej arenie. Pierwsze nagie ciało – o czym mało kto pamięta – pojawiło się jeszcze w PRL-u, w Teatrze Wielkim w Warszawie rządzonym żelazną ręką przez Roberta Satanowskiego. W „Złotym koguciku" Rimskiego-Korsakowa w reżyserii Laco Adamika z łoża cara Dydona wyskakiwała jego goła oblubienica, na widowni zaś rozlegał się szmer, nie wiadomo dokładnie – zadowolenia czy zachwytu. Warto bowiem dodać, że Amelfę kreowała urodziwa i powszechnie szanowana Pola Lipińska. Kładła się w królewskim łożu w nocnej koszuli, a wychodziła z niego naga statystka o podobnych kształtach. Efekt okazał się zaskakujący, tym niemniej była to jedynie niewinna igraszka teatralna. Europa zaś w tym czasie poznawała operę „Le grande macabre", której jedna z bohaterek śpiewała przez znaczną część spektaklu zgodnie z wolą kompozytora, Györga Ligetiego, w stroju biblijnej Ewy.

Kogo kochał Orfeusz

Opera od początku swych dziejów była podszyta erotyką z pewną dozą wyuzdania, w końcu muzyka jest sztuką miłości, a pierwszym operowym bohaterem stał się poeta Orfeusz, który poślubił piękną Eurydykę. W kilka dni po weselu jego żona zmarła po ukąszeniu węża. Co było dalej – powszechnie wiadomo, ale jednak nie do końca. Zrozpaczony Orfeusz zszedł do podziemnego świata duchów i ubłagał bogów, by oddali mu żonę. W drodze do świata żywych, niepomny zaleceń, spojrzał jednak na nią i przez to ponownie ją utracił. O tym właśnie opowiadają pierwsze dzieła operowe – Jacopo Periego i Claudio Monteverdiego. Nie ma w nich wątku, o którym mówią badacze mitologii: że później Orfeusz nie zapragnął już żadnej kobiety i przerzucił się na chłopców.

Ta odrobina perwersji pojawiła się w początkach opery także za sprawą Kościoła katolickiego, gdy papież Sykstus V w 1588 r. zakazał kobietom wstępu na scenę, przez co w teatrze nastał czas przebieranek. Pomińmy modę na kastratów i ich zadziwiającą erotyczną atrakcyjność (wiele ówczesnych dam chętnie sprawdzało, czy można z nimi uprawiać seks). Dla samej opery ważniejsze było początkowo obsadzanie chłopców w rolach żeńskich (niezachowana „Dafne" Periego), a po pewnym czasie – kobiet w rolach męskich. Na takim pomyśle opiera się choćby jedyna opera purytańskiego Ludwiga van Beethovena, której tytułowy bohater Fidelio jest kobietą w przebraniu, a słynna niemiecka primadonna z początku XIX w., Anna Milder-Hauptmann, wsławiła się nawet interpretacją tenorowej partii Tamina w „Czarodziejskim flecie" Mozarta. Podobno robiła to tak wspaniale, że publiczność nie tylko oglądała przez lornetki jej nogi w obcisłych trykotach, ale spoglądała też nieco wyżej, pragnąc sprawdzić, czy nie dojrzy widomych oznak męskości i w ten sposób zdemaskuje rzekomą Frau Hauptamnn.

Mistrzem erotycznych gier był Wolfgang Amadeusz Mozart, zwłaszcza gdy miał do dyspozycji doświadczonego w miłości autora libretta Lorenza da Ponte. Razem stworzył nie tylko operę o próbie wierności („Cosi fan tutte"), lecz także „Wesele Figara". Podstawą intrygi jest tu zamiar Hrabiego, który nie zamierza zrezygnować z prawa pierwszej nocy i chce zdobyć Zuzannę, narzeczoną swego służącego. W tle jest ponadto erotycznie dwuznaczna postać Cherubina (kolejna operowa rola męska napisana dla kobiety). Ten kilkunastoletni chłopak zaczyna odkrywać uroki miłości i chciałby wreszcie poznać, czym jest seks. Cherubin lubi ponadto ukrywać się w kobiecych przebraniach, co dodaje mu seksualnej dwuznaczności. Ponad 120 lat później, wzorując się na Mozarcie, cudownie rozbudował pomysł takiej przebieranki Richard Strauss w „Kawalerze srebrnej róży", wprowadzając postać siedemnastoletniego Oktawiana – partii na głos mezzosopranowy. Tak więc śpiewaczka musi wcielić się w młodzieńca, a potem wskutek intrygi znów stać się kobietą, bo Oktawian – nie chcąc skompromitować swej kochanki – przebiera się za jej pokojówkę. Finał tej komedii następuje w ostatnim akcie, kiedy supermacho baron Ochs pragnie zaciągnąć do łóżka pokojówkę, którą w rzeczywistości jest Oktawian (grany przez kobietę). Daje to pole do popisu współczesnym reżyserom, bo nie do końca wiadomo, jaką płcią jest zainteresowany Ochs.




Pod prysznicem i w sypialni

Najsłynniejszą i najwspanialszą operą przepełnioną seksem niemal od początku do końca jest „Don Giovanni" Mozarta. Tak naprawdę mamy tu do czynienia z opowieścią o erotycznym niespełnieniu, co tym bardziej prowokuje reżyserów do różnorodnych interpretacji. W brukselskim spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego z 2014 r. koloratury Donny Anny brzmiały zatem jak głos kobiety w momencie orgazmu, a tytułowy bohater pojawiał się na początku zupełnie nagi niczym Michael Fassbender w czołówce filmu Steve'a McQuinna „Wstyd", który niewątpliwie zainspirował polskiego reżysera.

Do najsłynniejszych odtwórców roli Don Giovanniego w ostatniej dekadzie należy brytyjski baryton Christopher Maltman, o którym jeden z blogerów operowych napisał, że ten udowodnił, iż czterdziestopięcioletni mężczyzna może być równie seksowny jak dwudziestolatek. Stwierdzenie dotyczyło co prawda „Ifigenii w Taurydzie" Glucka, wystawionej w 2015 r. w Salzburgu, gdzie Christopher Maltman jako Orestes pokazywał się nago u boku Cecilii Bartoli jako Ifigenii, ale ten artysta nigdy nie ma oporów, by prezentować swe dobrze umięśnione ciało. Zrobił to też w filmowej adaptacji „Don Giovanniego", którą w 2010 r. zrealizował Kasper Holten. Słynną arię szampańską „Finch'an dal vino" Don Giovanni śpiewał nago pod prysznicem. W innej inscenizacji z tego okresu – na festiwalu w Salzburgu – on oraz kolejny operowy macho, bas Erwin Schrott w roli Leporella, chętnie prezentowali nagie torsy.

Wszystkie sfery miłości, także tej cielesnej, przenikały do opery stopniowo. W połowie XIX w., przystępując do pracy nad „Rigolettem", Giuseppe Verdi marzył o duecie w sypialni, który pokazałby, że książę Mantui rzeczywiście uwiódł Gildę, cenzura jednak się na to nie zgodziła. Gdy precyzował pomysł „Balu maskowego", dostał zalecenie: bohater nie może być królem, a jego ukochana – mężatką, więc mąż musi zamienić się w brata. Verdi nie miał zwyczaju się poddawać i ostatecznie ustąpił jedynie w kwestii króla Szwecji, który w wersji dopuszczonej na scenę zamienił się w gubernatora Bostonu. Prawdziwy skandal wywołał za to „Traviatą", bo mieszczańska publiczność Paryża nie mogła mu wybaczyć, że bohaterką uczynił kurtyzanę, która na dodatek okazała się kobietą szlachetną, dla miłości zdolną do największych poświęceń.

Potem była „Carmen" Bizeta prowadząca się w sposób całkowicie jednoznaczny. Aż wreszcie na przełomie XIX i XX w. nastał weryzm, który starał się pokazywać prawdę o życiu. Mimi w „Cyganerii" Pucciniego bez zbytniej skromności przychodziła do Rudolfa, a on celowo zdmuchiwał świeczkę. Co było dalej, widzowie doskonale i tak wiedzieli. Z kolei Madame Butterfly u Pucciniego paradowała po scenie z nieślubnym (w myśl europejskiego prawa) dzieckiem i nikt się nie gorszył.

Taniec na rurze

Opera odsłaniała swoje wdzięki powoli i konsekwentnie, choć nie bez konfliktów. Skandal wywołał Richard Strauss podczas prapremiery „Salome" w Dreźnie w 1905 r. Prawdziwym tematem tego biblijnego dzieła jest pożądanie kierujące poczynaniami bohaterów, a najbardziej bulwersował taniec siedmiu zasłon, podczas którego tytułowa bohaterka, kusząc Heroda, odsłaniała stopniowo ponętne ciało. Pierwsza wykonawczyni tej roli, Marie Wittich, odmówiła tańca, kolejne (mimo oporów cenzury i niektórych dyrektorów teatrów „Salome" szybko zdobywała sceny świata) nie miały takich skrupułów, choć z reguły zastępowały je tancerki. Słynna primadonna tamtych lat Czeszka Emmy Destin była gorącą propagatorką utworu Straussa i sama chciała podjąć to taneczne wyzwanie, od czego ją odwodzono, jako że była kobietą dość korpulentną. Zamiast niej pojawiała się dublerka ku rozczarowaniu zaciekawionych widzów. Krążyła bowiem plotka, że Emmy Destin jest wytatuowana. Pierwszą śpiewaczką, która w tej roli dokonała pełnego striptizu, była w latach siedemdziesiątych XX w. Maria Ewing. Niemal w tym samym czasie inna artystka, Carol Neblett, jako tytułowa kurtyzana Thais w operze Julesa Masseneta w scenie kuszenia mnicha Atanaela też rozebrała się na scenie. Nie była pierwsza. Sybil Sanderson, dla której Massenet stworzył Thais, na prapremierze w 1894 r. niby przypadkiem odsłoniła nagą pierś, czym oczywiście wywołała skandal.

Współcześni reżyserzy dodają znanym operom nagość nie tylko w momentach erotycznego kuszenia zapisanych w libretcie. Co prawda, niektóre pomysły mają uzasadnienie w samej akcji. Kiedy w berlińskiej Komische Oper Michał Zadara inscenizował w 2016 r. „Opowieści Lasku Wiedeńskiego" HK Grubera oparte na najsłynniejszej sztuce Ödöna von Horvátha i przeniósł akcję z lat dwudziestych do naszych czasów, jedną z bohaterek przemienił w tancerkę go-go w nocnym lokalu. W oryginale pracowała ona w podrzędnym teatrzyku, co było oznaką jej społecznego upadku. Współcześnie nie robiłoby to wrażenia, za to rozumiemy dramat dziewczyny porzuconej przez mężczyznę, która jest zmuszona zarabiać na życie tańcem na rurze. W berlińskim spektaklu rozebrana niemal całkowicie Cornelia Zink o delikatnej urodzie była przejmująca jako Marianne. A nagość nie przeszkadzała jej śpiewać.

Był także sens w zamyśle Krzysztofa Warlikowskiego, by w warszawskiej inscenizacji „Wozzecka" Berga tytułowego bohatera pozbawić odzienia w scenie wizyty u lekarza, bo tak z reguły stają do badań medycznych żołnierze. Obrońcy moralności podnieśli jednak larum z powodu deprawacji nieletnich, jako że w tym przedstawieniu brał także udział dziecięcy chór, który według nich nie powinien oglądać nagiego mężczyzny, i Wozzeck ostatecznie wystąpił w białych bokserkach. Ten rodzaj męskiej bielizny stał się zresztą swoistym uniformem scenicznym śpiewaków. W takich samych białych gatkach paradowało wielu bohaterów operowych, i to bardzo różnych, by wymienić choćby „Króla Rogera" w Norymberdze, Pinkertona z „Madame Butterfly" we Wrocławiu i „Don Giovanniego" w inscenizacji jednego z najważniejszych reżyserów niemieckich Petera Konwitschny'ego w Komische Oper w Berlinie. Tam zresztą w finale Donna Anna nożem pozbawiała Don Giovanniego atrybutu męskości, bo dla mężczyzny jest to dotkliwsza kara niż piekielny ogień, na co skazali swego bohatera Mozart i jego librecista Lorenzo da Ponte.

Sceny seksu zaczynają jednak powszednieć w przedstawieniach operowych, stając się po prostu stereotypowym dodatkiem. Trzeba mieć na seks reżyserski pomysł, wtedy zaczyna teatralnie działać. Tak było w „Lady Makbet mceńskiego powiatu" Dymitra Szostakowicza, zrealizowanej w 2019 r. przez Krzysztofa Warlikowskiego w Paryżu. W tej najbardziej pornograficznej operze w dziejach kompozytor przekazał w grze orkiestry wszystkie fazy stosunku seksualnego z orgazmem włącznie i jest to naprawdę wspaniała muzyka. Pozostaje jednak problem, jaki dodać do tego obraz sceniczny. Reżyserzy ograniczają się z reguły do konwencjonalnej kotłowaniny w pościeli, Krzysztof Warlikowski poszedł dalej, widz widział przede wszystkim poruszające się rytmicznie i coraz szybciej gołe męskie pośladki. Ta scena mocniej podkreślała prymitywizm i brutalność Siergieja, któremu uległa tytułowa bohaterka, a on stał się jej największą miłością i zarazem przekleństwem.

Nagość może być jednak także zabawna. Na festiwalu w Salzburgu największym zainteresowaniem mediów cieszył się kilkanaście lat temu pewien pięćdziesięcioletni statysta. W trzecim akcie „Kawalera srebrnej róży" Richarda Straussa, którego akcję kanadyjski – świetny zresztą – reżyser Rober Carsen przeniósł z podwiedeńskiej oberży do burdelu, ów mężczyzna krążył całkowicie nagi między bohaterami oraz kopulującymi parami na dalekim planie i ciągle czegoś szukał. Wreszcie, gdy właściwa akcja opery już się rozwiązała i został sam, nagle zadowolony spod jednej z poduszek na kanapie wyciągnął swój zegarek.

Tego pomysłu nie ma u Straussa, ale ów triumfalny gest towarzyszący odnalezieniu zguby bezbłędnie współgrał z żartobliwym motywem walca zapisanego w partyturze. Nie oburzajmy się zatem na nagość na scenie, choć warto przypomnieć dewizę, która towarzyszy operze od jej narodzin: prima la musica poi le parole: najpierw muzyka, potem słowa. Dziś może należałoby raczej upowszechnić inne hasło: prima la musica poi la nudita. 

Fragment książki Jacka Marczyńskiego „Gawędy o operze", która ukazała się nakładem wydawnictwa PWN

Za obowiązującą modą podążył więc u nas kilkanaście lat temu Grzegorz Jarzyna w operowym debiucie w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W „Cosi fan tutte" Mozarta uwspółcześnił akcję, rozebrał solistów oraz zaludnił scenę dziewczynami o kształtnych piersiach. Był męski striptiz, był też transwestyta, a najprzystojniejszy polski tenor tamtej dekady, Adam Zdunikowski, efektownie prezentował się, paradując w samych brokatowych bokserkach. Taki jest zdaniem Grzegorza Jarzyny dzisiejszy świat, w którym szybki seks zastąpił prawdziwą miłość. Nie jest to teza zbyt odkrywcza, szokować może tylko to, że dla jej udowodnienia posłużono się operą Mozarta. Można było zresztą odnieść wrażenie, że reżyser wpadł w pewną pułapkę, nieustanne eksponowanie kobiecych biustów i męskich pośladków zaczynało po prostu nużyć. Warszawscy fani reżyserskich dokonań Grzegorza Jarzyny, przybyli na poznańską premierę, zgotowali mu jednak entuzjastyczną owację, uznając, że staje się reformatorem skostniałej sztuki.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem