Jest przede wszystkim gigantyczny, oparty na bardzo rozbudowanej strukturze. Świat telewizji ma inny typ produkcji, inny rodzaj narracji. Ktoś, kto zaangażuje się do serialu, co tydzień oddaje producentowi kawał muzyki. Jakby był w więzieniu, pracuje bez przerwy i w końcu marzy, żeby ten serial wreszcie się skończył. Inaczej jest w kinie niezależnym. To już nie jest praca „przy taśmie". W Stanach obowiązują prawa rynku. Dobry film może zmienić życie twórców. Sukces oznacza rozszerzenie opcji i możliwości. Porażka – ich redukcję. Poza tym wiele karier hollywoodzkich trwa krótko, bo jest masa ludzi, którzy są gotowi pracować niemal za darmo, żeby tylko wejść do biznesu. Trzeba mieć apetyt na przygodę i zaakceptować ten rodzaj pracy: kompozytor zaprzęga swoją wyobraźnię do cudzej wyobraźni.
Gdy dostał pan Oscara za muzykę do „Marzyciela" Marka Fostera, krytycy oceniali, że stworzył pan niezwykłą, minimalistyczną ścieżkę dźwiękową.
Kiedy pisałem „Rapsodię Śląską" czy komponowałem dla Uniwersytetu Jagiellońskiego operę „Universa", miałem pełną wolność i autonomię. W filmie musisz zmieścić się w ramach, poza które nie pozwalają ci wyjść. A że, jak pisał klasyk, „wolność to uświadomiona konieczność", szukasz tej wolności w często bardzo wąskim przesmyku. W „Marzycielu" niełatwo było ją znaleźć. Pamiętam, jak na przyjęciu oscarowym podszedł do mnie John Williams i powiedział: „Gratuluję, to był bardzo trudny film do zrobienia". Stary mistrz wiedział, że nie było tam, gdzie wstawić nuty. Potrzebna była do tego dzika ambicja, którą miał Polak. Na gali BAFTA rozmawiałem też z Johnem Barrym. Dostał wtedy nagrodę Brytyjskiej Akademii za całokształt twórczości i w wywiadzie stwierdził, że teraz kompozytorzy nie potrafią komponować muzyki, tylko wciskają coś między drzwi i okno. Nie rozumiał, że zmieniły się czasy i tempo filmowej narracji. Dziś rzadko w filmie kompozytor dostaje tyle miejsca, ile on miał w „Pożegnaniu z Afryką". Trudno więc z całej siły dmuchać w waltornie czy bić w kotły. Czasem trzeba dotrzeć do głowy widza jednym dźwiękiem. Dawni mistrzowie z Alfredem Newmanem, Mikloszem Rozsą czy Bernardem Hermanem na czele nie znali kompromisu i myślę, że w dzisiejszej sztuce filmowej by nie przeżyli. Ich muzyka była często bombastyczna i dość prymitywna w swoim zachwycie samą sobą. A to, co było dobre 50 lat temu, do współczesnego kina nie pasuje. To jak z kuchnią, która wciąż ewoluuje. Dzisiaj gotuje się inaczej niż dziesięć lat temu.
To co jest teraz dobre w muzyce filmowej?
Ludzie szukają nowości, próbują łączyć elementy, które są znane, ale nigdy nie były razem. Albo nie były razem w ten sposób, na przykład w „Sherlocku Holmesie" Hans Zimmer wystawił na pierwszy plan mandolinę. Normalnie orkiestra nigdy by nie pozwoliła jej tak wypłynąć. Ale w studiu orkiestrę można było cofnąć i mandolina stała się najgłośniejszym instrumentem. Nigdy wcześniej tego nie słyszałem.