Rodzice. Pierwsi podejrzani

Nie radzisz sobie w życiu? Terapeuta powie, że to z pewnością wina zimnego emocjonalnie ojca. Albo nieporadnego. Nadopiekuńczej matki. Albo zdystansowanej. Przed nowym rokiem szkolnym warto się zastanowić, co jest naprawdę kluczowe w kształtowaniu osobowości – wychowanie, rówieśnicy, a może geny?

Publikacja: 30.08.2024 10:00

Wyzwaniem współczesnej edukacji jest stworzyć młodym przestrzeń do konfrontacji z rzeczywistością. W

Wyzwaniem współczesnej edukacji jest stworzyć młodym przestrzeń do konfrontacji z rzeczywistością. Wyrwać ludzi pokolenia Z z więzienia składającego się z miliona cyfrowych luster. Jedną z niewielu instytucji młodzieżowych, która stara się to robić, jest harcerstwo – tylko ilu ludzi korzysta z tej oferty?

Foto: adobestock

Na początek podzielę się pewną historią. Poszukując swojej ścieżki życiowej, miałem okazję odbywać formację wprowadzającą w życie zakonne. Kandydaci do zakonu mieli do wykonania dwa psychologiczne ćwiczenia. Jednym z nich była tzw. linia życia. Mieliśmy stworzyć chronologiczną taśmę naszych biografii. Nanieść na nią te wydarzenia, które uznaliśmy za najistotniejsze. Na taśmie kolorami oznaczaliśmy wydarzenia, które wzbudzały w nas określone uczucia – barwy oznaczały emocje, które budziły się w nas, gdy w pamięci przywoływaliśmy daną sytuację.

Drugim zadaniem była konstrukcja tzw. drzewka rodzinnego. Mieliśmy stworzyć coś na kształt drzewa genealogicznego i system znaków opisany przez legendę, która charakteryzowałaby jakość relacji pomiędzy członkami rodziny. Zwieńczeniem obydwu zadań była rozmowa z magistrem (czyli opiekunem i wychowawcą młodych kandydatów do życia zakonnego) na temat wyników naszej pracy. Magistrem – dodajmy – bez psychologicznego wykształcenia.

Zaznaczyłeś wszystkie swoje wydarzenia na linii życia jednakowym kolorem? Z pewnością odciąłeś się od trudnych wydarzeń ze swojego dzieciństwa. Kluczem do odzyskania pogody ducha jest odnalezienie do nich dostępu i ich powtórne przeżycie. Drzewko rodzinne wykazało obecność skomplikowanych relacji rodzinnych po linii ojca albo matki? Z pewnością tam należy szukać źródła problemów w relacjach – a tego typu problemy w przypadku życia zakonnego charakteryzującego się intensywnym życiem wspólnotowym mogą być dyskwalifikujące.

Zwieńczeniem ćwiczeń było wykonanie kilku długich testów psychologicznych i rozmowa z wykwalifikowanym psychologiem i terapeutą. Jak później wyszło z rozmów pomiędzy „braćmi” – tak nazywają się wzajemnie członkowie wspólnoty zakonnej – relacje z ojcem przewinęły się jako hipoteza problemów poszczególnych braci w niemalże wszystkich rozmowach z psychologiem.

Z perspektywy tematu tekstu ciekawą kwestią jest zwłaszcza to, jaki praktyczny skutek przyniósł nacisk na wymienione przeze mnie psychologiczne ćwiczenia. Wyniki oraz opinia przygotowana przez psychologa stały się głównym punktem odniesienia dla definiowania swojej tożsamości. DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholika), DDD (Dorosłe Dzieci z rodzin Dysfunkcyjnych)… W końcu okazało się, że każdy ma jakiś syndrom, bo na każdą rodzinę paragraf się znajdzie.

Miałem wrażenie, że im bardziej „druzgocąca” była opinia psychologa, tym więcej radości sprawiała diagnozowanemu. W sumie mnie to nie dziwi. Oto bowiem znalazło się uzasadnienie dla słabości. Lęki czy agresję można było zrzucić na karb trudnego dzieciństwa, złych rodziców. W końcu można było zdjąć z siebie – choć na chwilę – nieznośny ciężar odpowiedzialności za swoje wnętrze, przyjąć rolę ofiary, odetchnąć z ulgą i powiedzieć: „To nie moja wina”.

Żebym był dobrze zrozumiany – w ramach tego typu ćwiczeń nikomu z nas ostatecznie żadna krzywda się nie stała. W pewniej mierze ów psychologiczny know-how uważam za wartościowe zajęcie. Mam jednak problem z przesadą w tych ćwiczeniach. Czy aby na pewno definiowanie się przez trudne dzieciństwo i dziedziczone dysfunkcje prowadzi jednostkę do rozwoju?

Czytaj więcej

Facet wyżywa się w sieci

Kultura zabijania ojców im. Zygmunta Freuda

Dalekie powidoki ze zgubnego wpływu wychowania na dzieciństwo należy szukać u Jeana-Jacqueśa Rousseau. Kultura przyswoiła sobie francuskiego myśliciela w sposób następujący: człowiek rodzi się dobry, to wychowanie i socjalizacja go psują. Pomijając fakt, że Rousseau był trochę nieco bardziej subtelny w swych rozważaniach, to kultura tak właśnie przekazuje powszechnie jego myśl.

Jednak za prawdziwego ojca założyciela owego „grzebania w dzieciństwie” należy uznać nie kogo innego jak legendarnego austriackiego psychoanalityka Zygmunta Freuda – ojca założyciela psychoterapii w ogóle. Choć nie podzielał charakterystycznego dla Rousseau antropologicznego optymizmu, to podobnie jak on upatrywał problemów człowieka w procesie wychowania.

Tekstem kluczowym dla tej swoistej „hermeneutyki dzieciństwa” jest esej „Analiza fobii pięciolatka”, gdzie Freud napisał: „Hans jest w rzeczy samej Edypem, który chciałby pozbyć się ojca, aby samemu być z piękną matką, aby spać z nią”. Każdy mężczyzna chce zabić ojca, aby spać z matką. Każda kobieta chce zabić matkę, aby spać z ojcem. Cóż, choć teoria Freuda o transcedentalnym dla natury ludzkiej kompleksie Edypa i Elektry jest dziś odrzucana – uważa się, że realne występowanie tego typu przypadłości jest bardzo rzadkie – to, jak sądzę, rdzeń jego myśli jest dalej replikowany zarówno w kulturze, jak i w niektórych nurtach psychoterapeutycznych. Chodzi o przekonanie, że kluczowe dla naszego zdrowia psychicznego jest doświadczenie relacji z ojcem i matką.

Skrajnym przykładem tego podejścia – choć uczciwie trzeba powiedzieć, że uważanym zarówno przez psychologów akademickich, jak i większość psychoterapeutów za szarlatanerię – jest koncepcja ustawień rodzinnych autorstwa Berta Hellingera. Mamy być połączeni w jakiś dziwny sposób z całym drzewem genealogicznym naszej rodziny. W terapii chodzi więc o przywrócenie właściwych relacji w rodzinie – łącznie z relacjami z osobami już nieżyjącymi. Oto klucz do zdrowia. Przykład skrajny, owszem. Wpiszcie jednak „ustawienia rodzinne hellingera” w internetowej wyszukiwarce, a wyskoczą wam oferty warsztatów i terapii. Dużą popkulturową rolę w umacnianiu przekonania o kluczowym wpływie rodziców na zdrowie psychiczne odegrała również głośna książka autorstwa Susan Forward pt. „Toksyczni rodzice”, dwa lata temu ponownie wydana w Polsce.

Z głównych nurtów psychoterapeutycznych grzebanie w dzieciństwie jest istotnym elementem w terapii psychodynamicznej, będącej przekształconą kontynuacją pomysłu Freuda. Polega ona przede wszystkim na próbie rozwiązywania wewnętrznych konfliktów pomiędzy pragnieniami id oraz superego poprzez dotarcie do ich źródeł, uświadomienie ich sobie oraz doświadczenie leczącej mocy relacji terapeuty i pacjenta.

Sam miałem okazję brać udział w terapii psychodynamicznej. Wielokrotnie w jej trakcie sugerowano mi szukanie źródeł obecnych kłopotów w dzieciństwie oraz poszukiwanie analogii pomiędzy aktualnymi relacjami a relacjami z rodzicami. W moim przypadku był to błędny trop. Fakt jest jednak taki, że pierwszymi „podejrzanymi” byli rodzice. By przenieść ciężar „dochodzenia” na inne rejony, w pierwszej kolejności trzeba było najpierw odrzucić hipotezę „toksycznego domu”.

Znów – nie uważam, by spotkała mnie krzywda, wręcz przeciwnie, terapia pomogła mi stanąć mocniej na nogach. Zwracam tylko uwagę na tendencję – kierowanie uwagi najpierw na rodziców.

Judith Harris odkrywa, jaki naprawdę jest wpływ rodziców na kształt osobowości dziecka. „Przewrót kopernikański”

Wbrew temu, co chciałby Freud, psychoanaliza nie stała się nigdy dziedziną ściśle naukową. Nie jest oparta na twardych empirycznych danych, z których dedukujemy wnioski i na ich bazie formujemy metody leczenia. I być może ze swej natury nigdy taką stać się nie może. Wszakże jak stwierdził prof. Wawrzyniec Rymkiewicz, psychoterapia jako jedna z niewielu współczesnych dziedzin realizuje wciąż greckie wezwanie „poznaj samego siebie” i filozofię rozumianą jako sztukę dobrego życia, szukanie szczęścia.

Nie zwalnia to jednak psychoterapii od przejścia próby ogniowej naukowej krytyki. Co więc o wpływie dzieciństwa i rodziców na osobowość dzieci mówi nauka?

Poniższe przykłady podaję za Tomaszem Stawiszyńskim, który w książce „Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii” dokonuje wyczerpującego przeglądu współczesnego dyskursu popterapeutycznego. Krytykę zbyt daleko idącego przypisywania wychowaniu kluczowego wpływu na kształtowanie osobowości wyrazili chociażby tacy naukowcy jak Scott O. Lilienfeld, Steven Jay Lynn, John Ruscio i Barry L. Beyerstein w książce „50 wielkich mitów psychologii popularnej”.

Z kolei Thomas Bouchard, na bazie prowadzonych przez siebie w latach 80. i 90. badaniach, wykazał, że bliźnięta jednojajowe, które rozdzielono od razu po urodzeniu i wychowano w różnych rodzinach, są pod względem inteligencji, otwartości na doświadczenie, neurotyczności, pracowitości i ekstrawersji bardziej podobne do siebie aniżeli rodzeństwo adopcyjne – wychowywane razem, ale pochodzące od różnych biologicznych rodziców. Co więcej, rodzeństwo adopcyjne nie wykazuje się względem siebie większym podobieństwem, aniżeli para losowych niespokrewnionych ze sobą osób. Czyżby więc jednak nie wychowanie, nie rodzice, a geny?

Tę tezę zdaje się potwierdzać Judit Harris w książce „Geny czy wychowanie?”. Książce, którą Steven Pinker, wybitny współczesny psycholog akademicki, nazwał przewrotem kopernikańskim w psychologii. Harris podzieliła się w niej wnioskami z przeprowadzonej przez nią bardzo drobiazgowej metaanalizy większości dostępnych danych dotyczących czynników wpływających na kształtowanie się osobowości człowieka.

Co wyszło z jej badań? Że na kształt osobowości wpływ rodziców jest nikły. Decydują geny oraz kontakt z rówieśnikami. Czy więc terapia nie powinna być ostatecznie ukierunkowana na poznanie swoich genetycznie dziedziczonych predyspozycji, zarządzanie nimi oraz na szukanie „błędów” w rówieśniczej socjalizacji?

Czytaj więcej

Zapomnijmy o małżeństwach par jednopłciowych

Pierre Legendre: kluczową rolę dla człowieka pełni „Wielki Inny”

Mam duży opór przed łatwym przechodzeniem od jednej skrajności w drugą. Od determinizmu dziecięcego do biologicznego. Czy rzeczywiście, jak przekonują niektórzy, jesteśmy zdeterminowani przez geny, a neuronauki obalają prawdę o wolnej woli człowieka? Proponuję złoty środek. Inspiracją jest dla mnie odczytanie procesu kształtowania się człowieka przez francuskiego myśliciela Pierre’a Legendre’a, przyjaciela słynnego francuskiego psychoanalityka Jacques’a Lacana.

Legendre – za Lacanem zresztą – stawia tezę, że człowiek rodzi się niejako niedokończony. Jest radykalnie niesamodzielny, zdany na chaos swoich popędów i opiekę najbliższego otoczenia. By wyjść z tego chaosu, musi zostać skonstruowany (co ważne – nie w rozumieniu planowej i racjonalnej konstrukcji charakterystycznej dla epoki oświecenia).

Wyróżnia się trzy etapy tej konstrukcji – etap chaosu, całkowitego stopienia z matką, subiektywnej nieodróżnialności od otoczenia; etap lustra – w którym dziecko zaczyna zyskiwać świadomość siebie – widzi swoje odbicie w lustrze i „rozumie”, że to odbicie jest jego obrazem, traktuje też jako lustra otaczających je ludzi, których reakcje stanowią dla niego sygnał, co jest dobre, a co złe, co akceptowalne, a co nie; oraz etap trzeci – etap ojca, który separuje dziecko od matki, niemowlę od jego luster, ustanawia jego podmiotowość, wprowadzając dziecko w strukturę normatywną. To „Wielki Inny” – odpowiednik freudowskiego superego: sfera zasad, granic i zakazów. Tego wszystkiego, co porządkuje pierwotny chaos dziecka.

Ten trójstopniowy schemat reprodukuje się w społeczeństwie. Ba, ten społeczny aspekt jest nawet ważniejszy niż indywidualne wychowanie. Mówiąc prościej: kluczową rolę będzie więc dla człowieka pełnił społeczny „Wielki Inny” , zestaw zasad, wartości, praw i zakazów przekazywanych przez kulturę i społeczeństwo.

Jak to pogodzić ze schematem geny+otoczenie? Czy Legendre nie wpada w pułapkę zbyt dużego dowartościowania otoczenia kosztem genów? Cóż, w świetle nauki wiemy, że ekspresja genów jest w dużym stopniu zależna od otoczenia. Jesteśmy do pewnego stopnia plastyczni. Presja środowiskowa będzie miała więc wpływ na to, w jaki sposób „geny zadziałają”. Choć więc determinują wiele z naszych cech i kierunków rozwoju, to nie determinują nas w pełni.

Determinuje nas także – co jest zgodne z wynikami badań Harris – otoczenie. Rówieśnicy – również kształtowani przez społecznego „Wielkiego Innego” – są lustrami, które nie tylko odbijają w sobie nas samych, ale są także niejako ikonami społecznych zasad, które w sobie przyswoili. Jeżeli napotykane przez nas lustra – rodzice, szkoła czy rówieśnicy – na różne sposoby nas krzywdzą, to sędzią wobec nich staje się niejako społeczny mit, sankcjonujący przyjęte przez społeczność zasady.

Jeżeli zasady społeczne mówią, że poniżanie jest złe, to gdy jestem poniżany, łatwiej uniknąć schematu obwiniania się za to, że jestem krzywdzony. Jeżeli jednak społeczny mit jest krzywdzący, wtedy tożsamość jednostki jest poważnie zagrożona – co pokazał dobitnie przypadek nazizmu i komunizmu.

Szkoła wychowa dziecko? Czasy wpędzania uczniów w poczucie winy minęły

Prace Harris dezawuują tezy o wszechmocnym wpływie rodzicielstwa. Co jednak ze szkołą? Amerykańska badaczka mówi o wpływie rówieśników. A nauczyciele? Czy są dla nas „Wielkim Innym”?

Gdy sięgam pamięcią do swoich czasów szkolnych, kierowany przez nauczycieli przekaz można by zawrzeć w leninowskim „Uczitsia, uczitsia, uczitsia!”. Nauka jest kluczem do dobrej pracy i sukcesu. Narobisz sobie zaległości – odpadasz. Wartość pracy wyznacza rynek i wysokość zarobków. „Wielkim Innym” jest wolny rynek. Presja z tamtych czasów i lęk przed odpadnięciem z wyścigu o sukces towarzyszą mi do dziś.

Czasy wpędzania uczniów w poczucie winy minęły. Quasi-mobbingowe zachowania nauczycieli są dziś nie do pomyślenia. W dużych miastach każda szkoła ma swojego psychologa, komfort uczniów jest wartością cenioną wyżej niż kiedykolwiek wcześniej w historii. Buduje się poczucie własnej wartości, redukuje przemoc. Surowość odchodzi w przeszłość.

Tu też jednak istnieje ryzyko przejścia od jednej skrajności w drugą. Znajomy opowiadał mi o sytuacji, w której dziecko zostało upomniane przez nauczycielkę za to, że bawiło się w… króla. Jak uzasadniała swoją interwencję? Ano tym, że „pański syn nie może bawić się w króla – wszystkie dzieci są równe”. No cóż, dziękuję Bogu, że mnie to ominęło – nauczycielka mogłaby dostać zawału, gdyby pod jej opieką znalazły się dzieci bawiące się w zrzucanie bomby atomowej na Hiroszimę.

Takie podejście jest szkodliwe. Dziecko w życiu będzie musiało nauczyć się funkcjonowania w rozmaitych sieciach hierarchii. Będzie też musiało się nauczyć radzenia sobie ze stresem i rywalizacją. W końcu – będzie musiało się nauczyć radzić sobie z faktem istnienia „ciemnej natury” w nim i innych. Postulowany przez nauczycielkę i terapeutkę pedagogiczną Karolinę Pilawę pomysł afirmatywnych zajęć budujących poczucie własnej wartości trzeba by uzupełnić o zaszczepianie w dzieciach antropologicznego realizmu.

James Hillman pisał, że doznawaną krzywdę – w domu, w szkole, w pracy – można twórczo przetworzyć. Miałeś nieobecnego ojca? Dowiadujesz się, że ludzie czasem nie kochają. Dokuczali rówieśnicy w szkole? Wiesz, że w innych ludziach jest zło. Złamałeś dane komuś słowo? Dowiadujesz się, że tkwi w tobie potencjał zła. Rugowanie z perspektywy młodego człowieka ciemnych stron życia to droga donikąd.

Instagram i TikTok wypierają rodziców i szkołę. Jak wyrwać pokolenie Z z tego więzienia?

Trzeba jednak jasno powiedzieć – w dobie internetu i tak ograniczona rola rodziców i szkoły ograniczyła się jeszcze bardziej. Rolę luster pełnią treści wyświetlane na Instagramie i TikToku oraz rówieśnicy, z którymi mnóstwo czasu młodzi spędzają właśnie w mediach społecznościowych.

Tam z jednej strony umacnia się opisaną przeze mnie, podlaną popterapeutyczną papką kulturę „zabijania ojców”. Rozliczania naszych przodków za rasizm, homofobię i wszystkie możliwe formy przemocy. Nazywania środowisk, w których się wychowaliśmy, transfobicznymi i mizoginicznymi. Uznawania kulturowych norm, tabu i obyczajów za źródło naszego wewnętrznego cierpienia. Prowadzi się walkę z patriarchatem. Uczy się wyszukiwać w relacjach mikroprzemocy. A jednocześnie – co paradoksalne – traci się realną wrażliwość na drugiego. Wszakże zawsze można kogoś „zablokować”, usunąć z pola widzenia.

Z drugiej strony nie ma co ukrywać, że internet jest również środowiskiem wykwitu jawnie skrajnie prawicowych środowisk. Niechęć do migrantów, LGBT, kobiet. Pseudoprawicowa papka rodem z serwisów takich jak 4chan.

Co więcej, powszechność dostępu do mediów społecznościowych stworzyła swoisty politeizm sensu. Narracji na temat tego, na czym polega dobre życie, jest ogrom. Świat człowieka, który większość czasu spędza w przestrzeniach internetowych, jest pozbawiony stabilnych punktów odniesienia.

Jak zauważył w rozmowie ze mną psychoterapeuta Paweł Droździak, za czasów Freuda ludzie mieli problem ze zbyt agresywną strukturą superego, dziś niejednokrotnie w ramach terapii trzeba to superego w ogóle konstruować.

Wyzwaniem współczesnej edukacji jest więc stworzyć przestrzeń do konfrontacji z rzeczywistością. Nie tylko edukacji, ale wychowania w ogóle. Wyrwać ludzi pokolenia Z z więzienia składającego się z miliona cyfrowych luster. Pokazać świat, w którym słowa wypowiedziane do drugiego mają swoje konsekwencje. Świat, w konfrontacji z którym nasz idealny obraz – tak łatwo podtrzymywany przez dawaną przez media społecznościowe iluzję dowolności w autokreacji – prędzej czy później ulegnie rozpadowi. Świat, w którym istnieje też zło. Także w nas samych. Dziś jedną z niewielu instytucji młodzieżowych, która stara się to robić, jest harcerstwo – tylko ilu ludzi korzysta z tej oferty?

Przede wszystkim jednak wyzwaniem – dla nas wszystkich – jest stanąć pokornie wobec tajemnicy indywidualnych genotypów. Uznać bezsilność wobec faktu, że postoświeceniowy model państwa, szkoły, rodzica konstruującego arbitralnie podległe mu jednostki w sposób planowy i całkowity jest niemożliwy. I najzwyczajniej w świecie szkodliwy.

Człowiek jest wypadkową genów, otoczenia i wychowania. Redukowanie jednostki do któregoś z tych elementów jest błędne. Nie albo geny, albo wychowanie, albo rówieśnicy, lecz „i” „i” „i”. Z zachowaniem odpowiednich pomiędzy tymi elementami proporcji.

Cezary Boryszewski

Redaktor portalu opinii Klubu Jagiellońskiego i czasopisma idei „Pressje”. Koordynator warszawskiego oddziału Klubu Jagiellońskiego.

Na początek podzielę się pewną historią. Poszukując swojej ścieżki życiowej, miałem okazję odbywać formację wprowadzającą w życie zakonne. Kandydaci do zakonu mieli do wykonania dwa psychologiczne ćwiczenia. Jednym z nich była tzw. linia życia. Mieliśmy stworzyć chronologiczną taśmę naszych biografii. Nanieść na nią te wydarzenia, które uznaliśmy za najistotniejsze. Na taśmie kolorami oznaczaliśmy wydarzenia, które wzbudzały w nas określone uczucia – barwy oznaczały emocje, które budziły się w nas, gdy w pamięci przywoływaliśmy daną sytuację.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi