Bóg przez długi czas osłaniał nasz sport dłonią, ale teraz ją zabrał – tak Niki Lauda, który sam otarł się o śmierć za kierownicą wyścigowego samochodu, skomentował wiosenne tragedie z sezonu 1994.
Upływ czasu od poprzednich dramatycznych w skutkach wypadków wprowadził fałszywe poczucie bezpieczeństwa – wszak minęła ponad dekada od koszmarnych zdarzeń podczas weekendów Grand Prix. W 1982 r. zginęli Gilles Villeneuve i Riccardo Paletti, a w 1986 r. wypadku podczas sesji testowej na francuskim torze Paul Ricard nie przeżył Elio de Angelis.
Czytaj więcej
Sława Ferrari wykracza daleko poza świat motoryzacji i wyścigów, dzięki którym ta marka zawładnęła sercami fanatyków z benzyną we krwi.
Zawodnicy F1 zabierali ze sobą na wyścig czarne garnitury. Śmierć czyhała za każdym zakrętem
Historia motosportu jest oczywiście pełna tragicznych wydarzeń. W pionierskich czasach na śmiałków śmierć czyhała dosłownie za każdym zakrętem. Jackie Stewart, wielki orędownik bezpieczeństwa na torach, niegdyś wyśmiewany za tchórzostwo, wspominał, że za jego czasów – w latach 60. i 70. – zawodnicy zabierali ze sobą czarne garnitury na każdy wyścig, bo nigdy nie było wiadomo, czy nie będą potrzebne podczas żałobnej ceremonii.
Jednak dzięki rozwojowi technologii i także zmianie podejścia wyścigowy świat przestał godzić się z tym, że śmiertelne ryzyko musi być nieodłącznym elementem rywalizacji. Lepsza ochrona przed ogniem, wytrzymałe kadłuby z włókna węglowego, procedury ratunkowe i medyczne na torach wyścigowych, będące głównie zasługą Stewarta oraz szefa zespołu BRM Louisa Stanleya, który zapewnił Formule 1 pierwsze mobilne centrum medyczne, a także wysiłki kontynuującego ich dzieło profesora Sida Watkinsa – to wszystko sprawiło, że kierowca nie wsiadał już do kokpitu wyścigówki z dręczącą świadomością, iż za swoją wielką pasję może zapłacić najwyższą cenę.