Sydney Sweeney – nie taka słodka blondynka

Pomimo deklaracji Hollywood o przeciwdziałaniu dyskryminacji 27-letnia aktorka Sydney Sweeney zdaje się dziś borykać z tymi samymi problemami co jej starsze koleżanki. I pomimo talentu najczęściej dostaje propozycje grania nie za mądrej piękności.

Publikacja: 26.04.2024 10:00

Sydney Sweeney można oglądać na wielkim ekranie we wchodzącej właśnie do polskich kin „Niepokalanej”

Sydney Sweeney można oglądać na wielkim ekranie we wchodzącej właśnie do polskich kin „Niepokalanej”, horrorze promowanym jako hołd dla mrocznego kina Daria Argento

Foto: Fabio Lovino

Choć kawały o blondynkach nie należą do humoru najwyższych lotów, scenarzyści Saturday Night Live (SNL), jednego  najpopularniejszych amerykańskich programów komediowych, postanowili ostatnio sięgnąć po żarty z – wydawać by się mogło – minionej epoki. W marcowym odcinku cyklu, kojarzonego raczej z parodią, absurdem i satyrą, cięty dowcip zastąpili rubasznymi scenkami o kelnerce rozlewającej piwo ku uciesze zaglądających jej w dekolt gości. Skecz wyglądał tak, jak gdyby jego celem nie było rozbawienie publiczności, a raczej wciśnięcie Sydney Sweeney, marcowej gościni programu, w skąpe ubranie kelnerki. Zupełnie jak gdyby uznali, że dla atrakcyjnej kobiety nie warto silić się na bardziej wyszukany dowcip – w końcu i tak wszyscy skupią się na czym innym.

Bo też i 27-letnia Sweeney uosabia klasyczny amerykański ideał urody – niebieskie oczy, figura klepsydry, gęste, jasne włosy, piękny uśmiech. Dość powiedzieć, że na tegorocznym afterparty po gali wręczenia Oscarów pojawiła się w sukni Marca Bouwera bezpośrednio nawiązującej do kreacji Marilyn Monroe z filmu „Mężczyźni wolą blondynki” (1953). Na dokładkę równo 20 lat wcześniej miała ją na sobie Angelina Jolie.

Otoczenie Sweeney ewidentnie próbuje kreować jej wizerunek w dialogu z tradycją amerykańskiej seksbomby. W monologu dla SNL aktorka żartowała, że jej planem B na karierę było „pokazanie cycków” (tu znów możemy pogratulować scenarzystom polotu). Ale czy opieranie się na pretty privilege (z ang. przywileju piękna), nawet z pewną dozą ironii, może okazać się skuteczną strategią w branży, która poszukuje dziś raczej tego, co androginiczne, nienormatywne, dotychczas niereprezentowane?

Czytaj więcej

Współczesne filmy to wyroby feministycznopodobne

Pierwsza blondynka w Hollywood. Wcale nie Marilyn Monroe

W kulturze zachodniej blond został skojarzony z seksualnością już w czasach starożytnych. Według Joanny Pitman, autorki książki „On Blondes”, urodzony w IV wieku p.n.e. poeta Menander drwił, że „żadna cnotliwa kobieta nie nosiłaby żółtych włosów”. Grek opisywał blondynki wręcz jako zagrożenie dla społeczeństwa – miały gorszyć uczciwych obywateli, sabotować zaślubiny, a nawet rozbijać porządek społeczny. We wczesnych latach republiki rzymskiej kobiety trudniące się pracą seksualną można było rozpoznać właśnie po rozjaśnionych włosach. Jako złotowłose były opisywane grecka Afrodyta i rzymska Wenus. Jak podaje Pitman, figura „głupiej blondynki” pojawiła się jednak dopiero w XVIII wieku za sprawą francuskiej kurtyzany, Rosalie Duthé. Jej uroda pozostawała inspiracją dla grona malarzy, co jednak nie uchroniło Duthé przed ostrzem paryskiej satyry – jednoaktowa komedia opisująca jej towarzyskie wpadki tygodniami nie schodziła z afiszy.

Hollywood pokochało blondynki za sprawą Jean Harlow, która platynowy odcień uczyniła swoim znakiem firmowym. Jej „Platynowa blondynka” (1931) sprawiła, że Amerykanki zaczęły masowo utleniać włosy, a organizator konkursu inspirowanego filmem zaoferował 10 tysięcy dolarów za najwierniejszą kopię fryzury Harlow. Wytwórnie natychmiast skapitalizowały nowy trend – na ekrany kin weszły „Kaprys platynowej blondynki” (1932) i „Wybuchowa blondynka” (1933), a kolejne aktorki zaczęły łączyć seksapil z kolorem włosów. Mae West, Veronica Lake, Bette Davis, Kim Novak czy Tippi Hedren zwodziły i uwodziły swoich ekranowych partnerów, układając przed lustrem platynowe pukle. Niedługo wcześniej Anita Loos, jedna z najważniejszych scenarzystek wczesnego kina, opublikowała powieść „Mężczyźni wolą blondynki” (1925), która błyskawicznie zyskała status bestsellera.

Loos pisała swoją książkę w epoce jazzu, gdy Hollywood nie objęły jeszcze regulacje kodeksu Haysa, a pozycja kobiet w przemyśle filmowym była silniejsza niż w okresie intensywnej autocenzury. Ekranizacja powieści w reżyserii Howarda Hawksa powstała już w czasie mniej łaskawym dla ambitnych aktorek. Kulturoznawca prof. Ralph J. Poole zwraca uwagę, że wykreowana przez Anitę Loos postać Lorelei Lee została osadzona w wyraźnie ironicznym kontekście, którego na próżno szukać w amerykańskiej komedii lat 50. Ceniony wcześniej na ekranie kobiecy dowcip i spryt zostały zastąpione przez nadmierne zainteresowanie walorami czysto fizycznymi. Kobieta, a zwłaszcza blondynka, miała stanowić przede wszystkim spektakl dla heteroseksualnego widza. Brzmi zupełnie jak ostatni SNL.

Prof. Annette Kuhn, autorka przewodnika „The Women’s Companion to International Film”, podkreśla, że w języku filmu blond automatycznie ewokuje całą gamę innych atrybutów, związanych najczęściej ze sferą seksualną. Kuhn wyróżniła trzy główne typy blondynek w hollywoodzkim kinie, wśród których największą popularność zyskała dumb blonde (głupia blondynka) cechująca się przede wszystkim naturalnym seksapilem, skrajną ignorancją i totalną niezdolnością do samodzielnego pokierowania swoim życiem. Jej personifikacją uczyniono, jak na ironię, kobietę szczególnie inteligentną i niepozbawioną autorefleksji – Marilyn Monroe.

Zabawy Reese Witherspoon ze stereotypami w „Legalnej blondynce” 

Od czasów Monroe sporo się jednak w Hollywood pozmieniało. Na przełomie wieków w mainstreamie pojawiło się kilka „głupich blondynek”, o których można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są głupie. Wyposażone w markowe torebki, modne sukienki i buty na obcasie udowadniały, że „typowo dziewczyńskie” zainteresowania i słabość do cukierkowej estetyki nie świadczą o intelektualnych brakach. Komercyjny sukces „Legalnej blondynki” (2001), w którą wątpiła nawet produkująca film wytwórnia MGM, opierał się właśnie na subwersywnym, przewrotnym wykorzystaniu znanego tropu. Granej przez Reese Witherspoon Elle Woods nikt nie traktuje poważnie – dziewczyna interesuje się modą i makijażem, a pod pachą nosi miniaturowego pieska. Pomimo kpiących uwag ze strony otoczenia dostaje się jednak na Harvard i rozpoczyna błyskotliwą karierę prawniczą, dając przy tym nauczkę byłemu chłopakowi, który twierdził, że ambicja „każe mu poślubić Jackie, nie Marilyn”.

Mimo to znany ze stereotypowego obsadzania aktorek amerykański przemysł rozrywkowy zobaczył w Sydney Sweeney idealną kandydatkę do roli Cassie Howard – atrakcyjnej, acz naiwnej i szukającej potwierdzenia swojej wartości u płci przeciwnej nastolatki. Serial „Euforia” rozpoczęty w 2019 r. stał się punktem zwrotnym w jej karierze. Aktorka otrzymała pierwsze nominacje do nagrody Emmy i uznanie krytyków, którzy chwalili jej dramatyczny warsztat. Bo choć Sweeney pojawiła się w licznych scenach nagości, to prawdziwą sensację wzbudził jej brawurowy monolog z finałowego odcinka, w którym histeryczne wyznanie zakończyła groteskowym „I have never, ever been happier” (Nigdy w życiu nie byłam szczęśliwsza). Miała więc rację, sugerując twórcy „Euforii”, Samowi Levinsonowi, że większość rozbieranych ujęć z jej udziałem jest zwyczajnie niepotrzebna i pozbawiona sensownego umotywowania fabularnego.

Podczas gdy Sweeney wydaje się świadoma swojego potencjału, dyrektorzy castingów już niekoniecznie. Epizody w serialach „Everything Sucks!” (2018) czy „Biały Lotos” (2021) wciąż nie pozwalały jej opuścić przegródki, w której najchętniej widziałoby ją Hollywood. Podobnie jak niedawna rola w komedii romantycznej „Tylko nie ty” (2023), gdzie wraz z Glenem Powellem grają w kuriozalnej liczbie półnagich scen. Dopiero występ w filmie „Reality” (2023), gdzie Sweeney wciela się w oskarżoną o szpiegostwo tłumaczkę, zdecydowanie wyróżnia się na tle jej dotychczasowego emploi. Pozbawiona makijażu i wszelkich atrybutów „ładnej, amerykańskiej dziewczyny” może nareszcie po prostu grać. I robi to doskonale. W ciszy, na tle jasnej ściany, ubrana w zwykłą, białą koszulę udowadnia wszystkim tym, którzy próbują ją zaszufladkować, jak bardzo się mylą, podsuwając jej kolejne nijakie scenariusze.

Czytaj więcej

„Diuna: Część druga” bije rekordy frekwencyjne

Sydney Sweeney czeka na swojego „Monstera” 

Sweeney nie jest pierwszą aktorką, dla której konwencjonalna uroda paradoksalnie staje się przeszkodą w karierze. Hollywood posiada długą tradycję typecastowania, a więc łączenia aktora z określonym typem postaci tylko i wyłącznie na podstawie fizjonomii. W epoce klasycznego kina amerykańskiego ułatwiało to widowni odnalezienie się w świecie przedstawionym, a wytwórniom promocję filmu. John Wayne był twardym gościem z Dzikiego Zachodu, James Stewart sympatycznym everymanem, a Judy Garland prostoduszną dziewczyną z sąsiedztwa. Dziś to jednak dla aktorów przede wszystkim przekleństwo. Cenimy bowiem tych, którzy potrafią przekroczyć ograniczenia swoich poprzednich ról. Radykalna zmiana wizerunku często okazuje się wręcz gotowym przepisem na Oscara, jak chociażby w przypadku Matthew McConaugheya i Heatha Ledgera, wcześniej kojarzonych jedynie jako mili goście z komedii romantycznych.

Podobną drogę musiała przejść Charlize Theron. Jeszcze dwie dekady temu była obsadzana „adekwatnie” z hollywoodzkimi standardami. Grała przede wszystkim młode, atrakcyjne kobiety – uroczą kelnerkę w „Prawem na lewo” (1997), naiwną żonę o kruchej konstrukcji psychicznej w „Adwokacie diabła” (1997) czy supermodelkę w „Celebrity” (1998). Jej kariera powoli nabierała tempa, była lubiana i chętnie zatrudniana, ale to „Monster” (2003), film, w którym wciela się w postać seryjnej morderczyni, okazał się dla niej przełomem w karierze. Theron musiała przytyć, zgolić brwi, a na planie nosić specjalne protezy i makijaż deformujące rysy twarzy, co w ogarniętym obsesją szczupłości Hollywood wczesnych lat pierwszej dekady XXI w. było równoznaczne z oszpeceniem się. Dopiero to pozwoliło branży na docenienie jej warsztatu aktorskiego. Za rolę w „Monster” otrzymała Oscara, Złoty Glob i Srebrnego Niedźwiedzia.

To zresztą historia niejednej pracowitej amerykańskiej aktorki. Pierwszą nominację do Oscara przyniosła Margot Robbie nie postać trophy wife (żony jako trofeum) z „Wilka z Wall Street” (2013), ale jej „brzydka” rola w filmie „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” (2017). Z szufladkowaniem mierzyły się też Reese Witherspoon, Jennifer Aniston czy Scarlett Johansson. Wiele z nich po latach przyznawało, że sceny skupione na nagim kobiecym ciele, w których musiały brać udział, były dla nich zupełnie niezrozumiałe i delikatnie mówiąc, niekomfortowe. Nie odmawiały, bo tylko takie role były dla nich wówczas dostępne. Pomimo gromkich branżowych deklaracji o przeciwdziałaniu dyskryminacji ze względu na płeć, Sydney Sweeney, przedstawicielka młodszego pokolenia, zdaje dziś jednak się borykać z tymi samymi problemami, co niegdyś jej starsze koleżanki po fachu.

Udział w niskobudżetowej produkcji „Reality” wydaje się więc krokiem w dobrą stronę. Na ekrany kin wchodzi też właśnie „Niepokalana” z rolą Sweeney, horror z nurtu nunsploitation, z zakonnicami jako bohaterkami. Film promowany jest jako nowoczesny hołd dla mrocznego kina Daria Argento i amerykańskiej tradycji body horroru. Wydawać by się mogło, że to dla aktorki idealna okazja, by na wielkim ekranie pokazać talent, którego zapowiedź widzieliśmy już w „Euforii” i zerwać z łatką seksownej blondyny. Na razie jednak promujące film zdjęcia Sweeney w złotej koronie i welonie do złudzenia przypominają portret otoczonej kwiatami Cassie Howard z „Euforii”. Zupełnie, jak gdyby wszyscy na planie dbali o to, by Sweeney nawet w scenach płaczu przypominała najpierw ikonę, dopiero później człowieka. Pozostaje więc życzyć Sydney, by ktoś w końcu obsadził ją w naprawdę „brzydkiej” roli. Bo amerykańscy scenarzyści nadal nie chcą pisać ani dobrych żartów, ani dobrych ról dla atrakcyjnych kobiet.

Dopiero występ w filmie „Reality” (2023) pozwolił Sweeney zademonstrować skalę jej talentu. Pozbawio

Dopiero występ w filmie „Reality” (2023) pozwolił Sweeney zademonstrować skalę jej talentu. Pozbawiona makijażu i seksapilu może nareszcie po prostu grać. I robi to doskonale

materiały prasowe

Choć kawały o blondynkach nie należą do humoru najwyższych lotów, scenarzyści Saturday Night Live (SNL), jednego  najpopularniejszych amerykańskich programów komediowych, postanowili ostatnio sięgnąć po żarty z – wydawać by się mogło – minionej epoki. W marcowym odcinku cyklu, kojarzonego raczej z parodią, absurdem i satyrą, cięty dowcip zastąpili rubasznymi scenkami o kelnerce rozlewającej piwo ku uciesze zaglądających jej w dekolt gości. Skecz wyglądał tak, jak gdyby jego celem nie było rozbawienie publiczności, a raczej wciśnięcie Sydney Sweeney, marcowej gościni programu, w skąpe ubranie kelnerki. Zupełnie jak gdyby uznali, że dla atrakcyjnej kobiety nie warto silić się na bardziej wyszukany dowcip – w końcu i tak wszyscy skupią się na czym innym.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem